cytaty z książek autora "Maciej Roszkowski"
Piszę, a więc przedłużam istnienie tego, co już jest przeszłością a chciałoby jeszcze usilnie pozostać teraźniejszością.
Tysiące myśli i emocji przelatuje przez głowę, tworząc totalny chaos. Ale są też takie miejsca, w których z niewiadomych przyczyn mój umysł, bez jakiegokolwiek wysiłku z mojej strony, jest całkowicie czysty, spokojny i klarowny. I nie ma tu znaczenia, czy dane miejsce jest głośne czy ciche. Wydaje się, że po prostu różne przestrzenie mają specjalną atmosferę, energię. Gdy siedzę pod drzewem bodhi, moja świadomość jest całkowicie pusta, cicha. Żadna myśl się w niej nie pojawia. Jest tylko czysta przytomność i gotowość niesienia pomocy innym.
Gdy kładę się na łóżku, orzeźwiony podmuchami wiatraka, zamykam oczy. Tańczą przede mną, spowite w mlecznej mgle kadzideł, bakłażanowo - marchewkowe latawce. Unoszą się nad kolorowymi budynkami, które jakby specjalnie zostały zrobione z masali przypraw indyjskich. Z nieba pada deszcz garnków, misek, ubrań i bransoletek. Zamiast odgłosów piorunów słychać trąbienie klaksonów i przeciągłe muczenie krów. Otwieram oczy i wyglądam za okno. Rzeczywistość spod zamkniętych powiek wcale nie różni się aż tak bardzo od rzeczywistości na zewnątrz.
Podróżując w materialnej przestrzeni, zaczynam podróżować w głąb samego siebie. Zresztą, umysł znajduje zaczepienie w materii. Wchodzi z nią w intensywną relację. Zmienia się i staje się po trochu tym, co go otacza.
Czemu na świecie istnieje tyle chorób, głodu, cierpienia? Dlaczego, nawet jeśli jesteśmy syci, nie chorujemy, nie potrafimy znaleźć satysfakcji w życiu, ciągle pojawia się głód i pragnienie czegoś więcej, czegoś lepszego, doskonalszego i bardziej zadowalającego?
W kuchni zawsze jest ciekawie. To tu coś bulgocze, kipi, smaży się, coś się ciacha na kawałki, wylewa, rozlewa, tłucze, ubija, rozbija, coś paruje i coś się skrapla. Jest tak gęsto od wydarzeń, że panuje niemal święta, duchowa atmosfera. Nic więc dziwnego, że rozmowy, które odbywają się w kuchni rozmowy pomiędzy przełkniętym kawałkiem ziemniaka a łykiem soku pomidorowego, między jednym toastem a drugim bywają bardzo głębokie i osobiste.
Podchodzi do mnie Reza, pięćdziesięcioletni sprzedawca kamyków, monet i ustników do fajek wodnych. Zdumiewa mnie, że ze zwyczajnym sprzedawcą bazarowym mogę porozmawiać na naprawdę nietuzinkowe tematy. Później wielokrotnie będę odkrywał, że z większością Irańczyków można prowadzić długie, głębokie i inteligentne dysputy. W jego sklepiku gadamy o tym, jak za czasów Jana III Sobieskiego Polacy żywo kontaktowali się z ówczesną Persją. Podpowiada mi, co mogę ciekawego zobaczyć w Tebrizie. Obiecuje, że gdybym napotkał jakieś problemy, to mam się odezwać do niego, a na pewno mi pomoże. Specjalnie dla mnie zamyka sklep, idziemy na przepyszny obiad, potem oprowadza mnie po zagmatwanych i trudno dostępnych zaułkach bazaru, pokazuje, gdzie można dobrze i tanio zjeść. Na koniec zaprasza do lokalnej herbaciarni, która jednocześnie jest miejscem palenia jedynego legalnego odurzacza w okolicy – fajki wodnej z tytoniem.
Im więcej podróżuję, tym jest mi dostępne bogatsze spektrum doświadczeń i odpowiedzi na te doświadczenia. Nie muszę ograniczać się tylko do jednej odpowiedzi przedstawionej mi przez kulturę, w której się wychowałem. Mogę wybrać z wielu, których nauczyłem się od świata. Wolność rośnie proporcjonalnie do ilości liczby przebytych kilometrów.
Docieramy do szczytu, na którym znajduje się kompleks świątynny. Siadam zupełnie sam w głównej świątyni. Przede mną Budda medytuje w skupieniu. Wkoło szumi zimny wiatr, a o dach uderzają krople zziębniętego deszczu. Odczuwam podniosłość tej chwili. Niewątpliwie jestem w samym sercu ducha Haguro.
Nie tam, żeby kogoś coś tutaj krępowało. W żadnym wypadku! Wszyscy wykorzystują moment euforii i dołączają do szalonej zabawy. No i panna młoda nie ma nic przeciwko, że ladyboy tańczy swój seksualny taniec wokół jej męża. Ba, sama zachęca go oklaskami i krzykami. Nawet loża szyderców się przerzedziła i już tylko dwójka staruszków w niej siedzi. Reszta wesoło podryguje. A wokół dzieci huśtają się na huśtawkach i sobie pląsają. „Zasłońmy im oczy!” – powiedziałby ksiądz z kościelnej ambony. Ale chyba nie tajwańskiej.
Miewam czasem takie momenty w życiu, kiedy czuję się tak nieważnym i nieznaczącym istnieniem, że świat wokół pochłania mnie bez reszty. Zatracam siebie w tym, co jest, w tym, co mnie otacza. Właściwie to w tym momencie nie ma mnie ani świata wokół. Tak naprawdę nie ma też żadnego pokawałkowanego momentu. Jest tylko tak, jak właśnie jest.