cytaty z książek autora "Tytus Karpowicz"
Twarz Mrozka skamieniała. Zęby miał zaciśnięte. Przegryziony w nich język. Oczy pełne nienawiści i grozy. Odyniec przeorał mu gwizdem brzuch. Kłusownik drgnął ostatnim odruchem walki. -Jak pies! - skonał z przekleństwem w sercu pełnym żalu.
Niedowilczki przeszły łowiecki chrzest. [...] Zarżnięcie pierwszej owcy odbyło się niedaleko Wilczego Klina. [...] Żelazny Wilk owcę za kudły, przerzucił przez bark i - w nogi.[...]
W cichym ustroniu, jakieś pół kilometra od miejsca porwania, lupur puścił owcę w las.
Potoczyła się na drewnianych z trwogi badylach, poderwała się, stała chwilę oszołomiona z głową w dół; nim zdecydowała się na ucieczkę, opadły ją z trzech stron szare opryszki.
Rozsierdzone, groźne, z jeżem na grzbietach--jakby szły na rysia albo odyńca--zaczęły szarpać ją kłami, siec niecelnie, jak zgraja młodych chuliganów, nie wprawionych jeszcze w bandyckie rzemiosło.
[...]
Zresztą po obu stronach małego mszaru, jak nieubłagani strażnicy, czyhali dwaj wielcy drapieżnicy, którym bardzo na tym zależało, by z tej ćwiczebnej areny, gdzie ich dziatwa przysposabiała się do twardego boju o istnienie--nie uszło nic żywego.
Koń potknął się. Buchnął śmiertelnym rżeniem! Czego nie dokonały kłańce poprzedników, w mig zdziałały kły potężnego basiora: gardziel zarzęziła rwącym się oddechem, jucha strzyknęła na pierś i nogi gniadosza, sposoczyła uprząż, bryzgała na śnieg.
Koń chwiał się, miękł w nogach. Rozżarta czereda, rozjuszona odorem krwi, przypuściła ostrzejszy szturm ze wszystkich stron. Gniady zwolnił biegu.
Groza zmroziła serce Kondrata! Ręka stężała na stylisku topora: gdyby kto zechciał mu wyrwać teraz broń z dłoni, musiałby ją wydrzeć razem z ramieniem.
W tym momencie rozdołem Wyżniego runęła lawina!
W mgnieniu oka przebyła odległość ku rysim turniczkom, dogoniła walczący w śnieżnym rowie kłąb zwierząt. Ryś nie zdążył oderwać się od swej ofiary, szumiąca rzeka okryła go, przewróciła kilkakroć, padł między jakieś ogromne skały, szum, trzask, huk, straszliwa duszność, zwierz stracił świadomość.
Tradycja rysiego łowu uczyła młode zwierzęta poważać noc, mrok, tak przydatną drapieżcom porę snu innych stworzeń, a słoneczne ciepło z każdym dniem silniej utwierdzało w nich koci nawyk do wygrzewania się.
Rysiaki, podniecone pierwszą wyprawą dzienną w porannym blasku, oszołomione światłem i barwami, stąpały za matką cicho, ostrożnie, naśladując z nabożeństwem niemal każdy jej ruch. Ciepło słońca, którego dotychczas skąpo doznawały u wylotu swej rodzinnej pieczary i tylko niekiedy - odrobinę dalej od gniazda, na polance ukrytej pośród świerków, teraz pełną siłą operując na ich skórze, zdawało się przenikać na wskroś młode organizmy, rozgrzewać krew i budzić w łapach nieodpartą chętkę do włóczęgi.
Był to miły dzień, gdy nad Żabim Koniem po raz pierwszy ukazało się w końcu zimy słońce. Krótko. Przemknęło w tęczowej aureoli. Zdawało się, że tylko liznęło wierchy i znowu zapadło w czeskie doliny.
W dwa tygodnie potem rozpoczęły się w czubackiej kniei Rysie Gody.
Zadrgał kosmyk, napięły się wąsy, ślepia zmrużyły do łotrowskich szpar - już wieniec przesunął się pod konarem, już ciemnieje potężny, bijący ciepłym odorem jeleni kark - ostatnia chwila - nie wytrzymał - buch!
Opadł. Zimny, nieporuszony konar zamienił się w gorącą, żywą wyspę. Pazury głęboko wbiły się przez grzywę, przez skórę w ciało; kot przywarł płasko, jednolicąc się z grzbietem jelenia.
Ciekawe, że niedźwiedzica dobierała małym roślinne posiłki zgodnie z ich rozwojem; pilniej śledząc jej zachowanie, można byłoby dostrzec, że cechuje misicę w tych sprawach stanowczość godna nie byle jakiego dietetyka! Miało się wrażenie, że stary zwierz kieruje się tajemnym, sobie tylko znanym przepisem.
Potężny sus przez barierę! Napastnica spada w miejscu wolnym od zwierząt. Cios w kręgi pacierzowe jakiejś sztuki - na oślep, byle prędzej! Już buchnął jazgotem pierwszy pies jak płomień podlany benzyną. Rwetes wśród stada. Porywają się na nogi rogate sztuki. Ryk, tupot, uderzanie: barkiem, rogami, racicami, w ogrodzenie, w siebie. Niedźwiedzica odczuła pchnięcie w bok. Jedno, drugie! Przetacza ciężką jałówkę przez barierę. Skok! Jeszcze jeden cios rogami. Już jest po drugiej stronie. Biały brytan dopada drapieżcę. Trzaska weń łapą: z wrzaskliwym lamentem pies potoczył się po trawie. Misica porywa zdobycz i gna.
Lubił swój zawód i przepadał za scenerią przyrody, na tle której wykonywał codzienne obowiązki. Ustawiczny ruch, zmienność obrazów, obserwacje obyczajów wielu mieszkańców lasu, bogactwo flory, ożywione górskie wody, romantyczne łowy, twardy pościg za przestępcami, możność wykazania co krok swego hartu i doświadczenia, umiłowań i fizycznej krzepy - stanowiły jedną wielką, nieustanną Przygodę. Nie, na nic by nie zamienił swego stanowiska strażnika, łowcy i tropiciela w Górach Srebrnych!
Omijał ludzkie gawry. Gdzieś tam, na granicy jakichś borów i pastwisk rozdarł pierwszą w swych życiu owcę Dwułapych. Najzupełniej mu smakowała; dłuższy czas nie opuszczał go apetyt na łoiste, doskonałe, kruche mięso - hmrru... nie zawsze jednak zdarza się niebo w pysku!
Życie lasu zdążyło już Syna Puszczy nauczyć, jak ważną sprawą jest szybkie odczytywanie sygnałów i relacji zielonej przestrzeni. Zazwyczaj moment decyduje o pomyślnym łowie lub pustym brzuchu, o spokoju czy wplątaniu się w całkiem bezsensowną historię; ba, w kategoriach najważniejszych - rozstrzyga o życiu i śmierci.