cytaty z książek autora "Kjersti Anfinnsen"
Niewiele wskazuje na to, by coś miłego spotkało mnie w tym życiu albo w ogóle na tym świecie. Mimo to, o dziwo, nie tracę nadziei a cud. Że też człowiek nigdy się nie uczy.
Gdzie jestem? Co robię? Czy już umarłam? Nie. Musiałam upaść. Leżę na środku salonu. Najprawdopodobniej szłam do fotela przy oknie i potknęłam się o brzeg dywanu.
Nie mam odwagi się poruszyć. Jeszcze nie. Mam czucie w palcach u nóg. To dobrze. Czyli mnie nie sparaliżowało. Bo gdyby było inaczej, to mogliby mnie od razu posłać do domu opieki i nawet nie miałabym żadnych kontrargumentów. Nie chcę umrzeć w takim miejscu. Chcę umrzeć tutaj. Tyle że nie na podłodze. Nie, żeby to mi robiło jakąś różnicę, po prostu nie podoba mi się myśl o tej bezradnej pozycji w pasie światła wpadającego przez okno. Bez mojej peruki. Czuję, że biodra mam sztywne. Za mało mazi stawowej i to krzywe ułożenie ciała. Podłoga jest twarda. Gdy próbuję się wyprostować, boli trochę bardziej. Pewnie straciłam na chwilę przytomność. Długo tak tu leżę? Na to wygląda. Muszę się dostać do łóżka. Gdy próbuję wstać, zauważam, że moja prawa dłoń nie działa. To pewnie kolejne złamanie którejś z kości nadgarstka. No cóż. Jeśli tylko dam radę się dźwignąć, pójdę jutro do lekarza. A on pewnie, jak zawsze, spróbuje mnie posłać do domu opieki. Przyniosę mu czekoladki i wino, żeby mógł się skupić na czymś innym. To prosty człowiek. Próbuję obrócić się na brzuch. Nie daję rady. Czyżby poszła też szyjka kości udowej? Nie, jestem po prostu bardzo poobijana. Za każdym razem, gdy unoszę głowę, świat wiruje mi przed oczami.
Jeśli nawet uda mi się wstać, to niewykluczone, że w drodze do łóżka znów zemdleję i upadnę. Odpycham się zdrową ręką, próbuję obrócić ciało na bok. Ale nic z tego.
Co za żałosne położenie. Wpatruję się w sufit. Zaczyna robić się chłodno. Kilka razy wołam o pomoc, ale nadaremno.
Telefon jest za daleko. W tym tygodniu ma przyjść mój fryzjer, ale kiedy dokładnie? Jestem zupełnie otumaniona. Jak on ma na imię? Michel? Tak, coś w tym guście. W najlepszym wypadku przyjdzie za dwa dni. Może trzy.Więc chyba po prostu muszę tak leżeć. Leżeć i czekać.
Moje tęsknoty nie zostały nigdy do końca utulone. Sprawiły to matka i fakt, że mnie ciągle od siebie odpychała. Może moja siostra nie zwracała na to uwagi, takie rzeczy dotykają zazwyczaj najboleśniej dzieci najstarsze, pracowicie wypleniające z siebie emocje i spontaniczne reakcje, by zmienić się w końcu w najgrzeczniejszą wersję samych siebie. Wariant rozszczepiony. To takie małe więzienie, z którego nigdy się nie wychodzi, nigdy się tak naprawdę nie żyje. Zdarzyło mi się płakać ze współczucia dla dziewczynki, którą kiedyś byłam. Nikomu o tym nigdy nie powiedziałam.
Próbuję znaleźć jakiś temat do rozmowy z cioteczną wnuczką. Obawiam się, że ją zanudzę, ale czuję w sobie potrzebę, by ją pouczać, mimo że sama przecież zupełnie nie rozumiem świata. Te przygotowania popchnęły mnie do przeczytania kilku gazet. Ależ to ogłupiające. Co za dureń stwierdził kiedyś, że nasze myśli są tak nieskończenie wolne? To przecież nigdy nie była prawda. Większość z nas pozostaje więźniami swoich czasów, a tak jak dzisiaj, to ludźmi się jeszcze nigdy nie manipulowano.
Nie mam już szczęśliwych wspomnień, które nie zostałyby zmaltretowane przez coś odpychającego, co musiałam przeżyć. I nie ma też żadnych chwil spełnienia, za którymi nie szłaby bezpośrednio myśl, że przecież zaraz miną. Dotyczy to smaku rabarbaru, lata, grających w głowie piosenek. To tylko jeden problem związany z byciem tak cholernie starą.
Za każdym razem, gdy przeglądam się w lustrze, czegoś mi brakuje.
Za każdym razem, gdy patrzę na swoje dłonie, czegoś mi brakuje.
I dobrze wiem, że tym brakującym czymś jest przyszłość.
Luki w pamięci są niczym mocne ciosy w twarz, duże fragmenty moich wspomnień zostały oderwane i przepadły, na jakimś etapie pamięta się właściwie tylko to, że jest się strasznie starym. Poznikały mi gdzieś całe pory roku, zwłaszcza lato. Długa jesień, krótka wiosna, nie wiem już nic poza tym, że czas się rozpuszcza i ginie.
Gdybym miała dzieci, nauczyłabym je przegrywać. Pokazałabym im, że życie bywa ciężkie i niesprawiedliwe. Wpoiłabym im wcześnie, jakie to istotne, by nie kierować się emocjami przy podejmowaniu ważnych decyzji, i że wnioskiem wyciąganym z większości kryzysów życiowych bywa: to wcale nie takie ważne! Ponadto: serce płetwala błękitnego jest wielkości auta i bije sześć razy na minutę. To dopiero coś".
Nigdy nie potrafiłam wstrzelić się w obowiązującą modę. Gdy byłam dzieckiem, nikt nie uznawał dzieci za ważne. Kiedy studiowałam i pracowałam, stawiano raczej na mężczyzn. A teraz, gdy dożyłam prawdziwej starości, na świecie liczy się najwyraźniej młodość.