rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

„Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to tytuł który na dobre zagościł w moim umyśle, odkąd po raz pierwszy się z nim zetknęłam, przypominając mi o sobie podczas każdej wizyty w księgarni. Rekomendacje znajomych, a także szanowanych przeze mnie recenzentów, pochlebne opinie sypiące się ze wszystkich stron sprawiły, że nie mogłam czekać dłużej z rozpoczęciem lektury. Chciałam dołączyć się do ogólnych zachwytów nad powieścią Stiega Larssona i wreszcie stać się częścią ogromnej społeczności jej fanów.

Pierwsze dwieście stron sprawiły, że kilkakrotnie sprawdzałam, czy na pewno nie pomyliłam książek i przez przypadek nie zanurzyłam się w powieści początkującego ekonomisty. Gdzie ta sprawa kryminalna sprzed czterdziestu lat? Gdzie znakomity duet Lisbeth i Mikaela (którzy notabene spotykają się dopiero około czterysetnej strony)? Brnęłam przez konflikt głównego bohatera z biznesmenem Wennestromem, którego szczegóły być może zafascynowałyby znawcę rynku i polityki, ale nie zwykłą czytelniczkę nastawioną na kilka godzin dobrej rozrywki z dreszczykiem emocji. Oczywiście, nie każda książka musi zawierać się trzymającą w napięciu akcję by zachwycać, tego jednak oczekiwałam na podstawie zasłyszanych opinii. W końcu jednak doczekałam się osławionej historii zaginięcia Harriet i prawdziwego dochodzenia, które choć na chwilę przyciągnęło moją uwagę.

Bogata historia kolejnych pokoleń rodziny Vangerów, gdzie każdy wydaje się być podejrzany to jeden z nielicznych jaśniejszych punktów „Mężczyzn…”. Również żywe przedstawienie Heddestad, jako mroźnego i ponurego miejsca na północ od Sztokholmu, pomogło w zbudowaniu odpowiedniej atmosfery. Na tym jednak kończą się zalety, gdyż świetny pomysł osadzenia dużej i wpływowej rodziny na małej wyspie, pokazania ich stosunku do zaginięcia krewnej, burzliwych stosunków między sobą, poprzez źle poprowadzoną fabułę został zupełnie niewykorzystany.

Przede wszystkim: w czasie czytania nie kibicowałam żadnej postaci, może oprócz Henrika, który od razu zaskarbił sobie moją sympatię. Mikael niestety zamiast błyskotliwym dziennikarzem, okazał się erotomanem bez charakteru. Stieg Larsson zasypuje nas szczegółami na temat każdej, nawet najbardziej prozaicznej, czynności jego życia, spowalniając tym samym akcję, w żaden jednak sposób nie dostarczając nam informacji na temat postaci, które sprawiłyby że moglibyśmy się z nim utożsamić. Podobnie Lisbeth, która podobno na stałe weszła już do kanonu niezwykłych postaci kobiecych. Mimo, że o niej dowiadujemy się nieco więcej niż o wspomnianym Mikaelu, wciąż wydaje się płaska i bezosobowa. Nawet w kreacji wycofanej z życia społecznego, nieco upośledzonej emocjonalnie postaci, Stieg Larsson nie potrafi wykazać się szczególną oryginalnością. Nie wspominając, że Lisbeth o c z y w i ś c i e oprócz niezwykłego charakteru jest też jednym z najlepszych hakerów na świecie, co czyni ją równocześnie jednym z najlepszych researcherów na świecie. Jak zyskała te umiejętności? Niestety, tego nie wie nikt.

Fabuła nie rekompensuje mojej antypatii do bohaterów, a wręcz jeszcze bardziej ją zwiększa. Książka naładowana jest „zapychaczami”, zupełnie nieistotnymi w kontekście akcji wydarzeniami, które kusiły by je pominąć. Dochodzenie w sprawie Harriet właściwie stoi w miejscu przez większość powieści, by nagle, cudownym splotem wypadków, zostać całkowicie rozwiązaną. Wszystko podane zostało jakby na tacy, bez budowania napięcia, które przecież stanowi integralną część każdego kryminału. A nawet po tym emocjonującym rozwiązaniu zagadki na wyspie Hedestad, wciąż czeka nas ponad sto stron losów wydawnictwa Millenium, które ciągną się niemiłosiernie. Tym samym potencjalnie dobre i zaskakujące zakończenie powieści zostaje rozciągnięte na tyle, że zamiast zachęcając by sięgnąć po tom drugi, wywołuje westchnienie ulgi.

Nie mogę oprzeć się złośliwego wytknięcia kilku rażących mnie drobiazgów, które jednak w świetle całego odbioru lektury, były niczym gwóźdź do trumny. Cała rodzina Vanger przedstawiona nam została na przestrzeni kilku stron. Dosłownie. Nie poznawaliśmy jej stopniowo, powoli wyrabiając sobie na temat jej członków opinię, zamiast tego zostaliśmy zarzuceni imionami i powiązaniami, bez faktycznego przestawienia nam omawianych osób. Do samego końca nie rozróżniałam kto jest kim, a jako zapalona czytelniczka fantastyki, zwykle nie mam z tym problemu. Ponadto, pojawiające się na każdym kroku angielszczyzmy, wciąż wybijały mnie z rytmu. O ile zrozumiem tzw „korpomowę”, o tyle nie wierzę że wszyscy w Szwecji formułują całe zdania w języku angielskim. I ostatni szczegół, który sprawił, że zaśmiałam się na głos. Fragment dotyczący wyboru nowego komputera przez Lisbeth, komputera marki Apple, zawierający drobiazgowe opisy deklasujących konkurencję parametrów technicznych urządzenia to najbardziej rażąca w oczy i nieprzekonująca reklama, z jaką spotkałam się w literaturze. Nie wiem, czy Larsson otrzymał za nią zapłatę, czy też fascynował się nowinkami technologicznymi, nie sądzę by jednak kogokolwiek ten „product placement” (jakby to ujął sam autor) zachęcił do zakupu.

Wysilam się i nie potrafię zrozumieć wszechobecnych zachwytów nad tą powieścią. Może nie dostrzegam czegoś, co tak oczarowało miliony ludzi, a może po prostu wysokie wymagania jakie stawiałam gdy ją zaczynałam sprawiły, że tak bardzo się rozczarowałam.

„Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to tytuł który na dobre zagościł w moim umyśle, odkąd po raz pierwszy się z nim zetknęłam, przypominając mi o sobie podczas każdej wizyty w księgarni. Rekomendacje znajomych, a także szanowanych przeze mnie recenzentów, pochlebne opinie sypiące się ze wszystkich stron sprawiły, że nie mogłam czekać dłużej z rozpoczęciem lektury....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie jestem typem recenzenta. Zwykle nie piszę recenzji. Nie wiem również jak powinna wyglądać prawidłowa recenzja, ale nie obchodzi mnie to, bo jedynym celem tego tekstu jest przekazanie jak wiele emocji wywołał we mnie „Dwór Skrzydeł i Ruin” 

W ostatniej części serii o Feyrze i Rhysandzie czeka nas wojna z Hybernią. Nowo mianowana księżna Dworu Nocy powraca wraz z Tamlinem na jego ziemie by zrealizować tam własną grę i zniszczyć je od środka. Wbrew pozorom ów wątek kończy się szybko, na tyle by potraktować to jako łagodny wstęp do tego co ma nadejść. A dzieje się wiele. 

Zacznijmy od bohaterów z Dworu Snów, których zdążyłam pokochać od pierwszego wejrzenia. Sarah J. Maas nie wychodzi z formy dając nam dokładnie tego, czego oczekujemy. Moją największą obawą była postać Rhysanda - czy powieli los wielu swoich poprzedników z innych książek young adult i zmieni się w nierozgarniętego zakochanego chłoptasia? Jeżeli kończąc drugą część wydawało mi się, że nie mogę pokochać go bardziej, byłam w ogromnym błędzie. W każdej scenie w której się pojawiał jaśniał niczym owa gwiazda na nocnym niebie, przyćmiewał innych swym ciętym żartem, luzem, a jednocześnie szlachetnym sercem i mądrością. Co nie znaczy oczywiście, że inni mieszkańcy Velaris wyszli przy nim płasko. W tej części dowiadujemy się jeszcze więcej o Azrielu, Kasjanie, Mor i Amrenie, a ponadto na pierwszy plan wchodzą postacie, z którymi jeszcze nie mieliśmy okazji się bliżej związać. Oznacza to tylko jedno - jeszcze więcej bohaterów, z którymi na końcu książki tak trudno się pożegnać.

Bardzo cieszę się, że autorka posłuchała czytelników i jeszcze bardziej rozwinęła bujny świat, który stworzyła. Fabuła nie ogranicza sie jedynie do dwóch najbardziej znanych nam dworów, ale przybliża nam historię innych, dotąd nieznanych. Mamy też okazję poznać wszystkich książąt, każdy o różnym temperamencie i mniej lub bardziej wątpliwej moralności. Wszystko to daje nam barwny, zapierający obraz Prythianu - świata, w którym szanse na przeżycie są niewielkie, ale choćby minuta w nim spędzona byłaby tego warta. 

Co ciekawe, każda z części trylogii różni się od siebie znacząco tempem i rodzajem akcji. I tak, fabuła w Dworze Skrzydeł i Ruin rozwija się równomiernie, co jakiś przyspieszając gwałtownie by znów zwolnić i dać nam rozkoszować się tym co ma do zaoferowania. Każda strona przypomina nam jednak do czego dążymy - ostatecznego rozwiązania tej historii, nieuchronnego końca. A jest on szczytem, wyżyną pisarskich możliwości autorki, wyciskającym z nas łzy szczęścia, łamiącym serce i doprowadzającym do skraju wytrzymałości. 
Oczywiście nie znaczy to, że seria jest tworem idealnym, bez żadnych wad (takie zresztą nie istnieją). Mogłabym wymienić kilka bardziej rażących, takich jak pewna stereotypowość, łatwe do przewidzenia zwroty akcji czy momentami zbyt wolne tempo. Ale w gruncie rzeczy to wciąż tylko young adult, nie można wymagać by stało na tym samym poziomie co perły literatury światowej. 

Cóż mogę więcej rzec? Płakałam, kiedy przewróciłam ostatnią kartkę i uświadomiłam sobie, że nie dane mi będzie przeżywać więcej przygód z ulubionymi bohaterami. Dziękuję Sarah J. Maas za stworzenie Prythianu, Rhysanda (który został dla mnie wzorem idealnego przyszłego meża) i jego rodziny, sióstr Archeron i wielu innych postaci, w których losy wczułam się nie mniej niż głównych bohaterów. Jestem niezmiernie wdzięczna Bogu za to, że obdarzył nas, ludzi, wyobraźnią, kształtującą historie, które nigdy nie zginą.

Nie jestem typem recenzenta. Zwykle nie piszę recenzji. Nie wiem również jak powinna wyglądać prawidłowa recenzja, ale nie obchodzi mnie to, bo jedynym celem tego tekstu jest przekazanie jak wiele emocji wywołał we mnie „Dwór Skrzydeł i Ruin” 

W ostatniej części serii o Feyrze i Rhysandzie czeka nas wojna z Hybernią. Nowo mianowana księżna Dworu Nocy powraca wraz z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://kraina-atramentu.blogspot.com/2014/12/smierc-na-nilu-agatha-christie.html

http://kraina-atramentu.blogspot.com/2014/12/smierc-na-nilu-agatha-christie.html

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od dawna słyszałam już o tej serii, że jest wspaniała, równie dobra jak "Zmierzch", którego nawiasem mówiąc nienawidzę. Zachęcona tymi pochlebnymi opiniami sięgnęłam po nią i... okazała się kompletną klapą.
Zaczęłam ją czytać tuż po skończeniu serii "Olimpijscy Herosi" Ricka Riordana, która zaraz za "Percym Jacksonem i bogami Olimpijskimi" została moją ulubioną serią. Od samego początku "Klątwa..." wzbudziła moje mieszane uczucia.
Cała historia zaczyna się, gdy zwykła, pełna kompleksów nastolatka zaczyna pracę w cyrku. Od razu nawiązuje tam magiczną więź z białym tygrysem o niezwykłych, niebieskich oczach. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, nie boi się go pogłaskać i nie sprawia wrażenia przestraszonej, gdy zwierzę ucieka z klatki. Po tygodniu pracy spotyka niejakiego pana Kadama. Okazuje się, że mężczyzna pragnie kupić tygrysa i wywieźć go do rezerwatu, potrzebuje jednak pewnej osoby, która pomogłaby mu transportować zwierzę. Oczywiście, nasza bohaterka po kilku minutach rozmowy z Kadamem zgadza się wyjechać razem z nim do Indii. Tam dowiaduje się, że biały tygrys, Dhiren, na prawdę jest bardzo przystojnym, indyjskim księciem, nad którym wisi klątwa - może zmieniać się w człowieka jedynie 24 minuty na każde 24 godziny. Kelsey musi pokonać wszystkie przeciwności i złamać klątwę, co nie jest takie proste...
Ogółem mówiąc, książka jest bardzo banalna, napisana prostym językiem. Postacie są, wyidealizowane. W moim odczuciu cała fabuła polegała na miłosnych rozterkach Kelsey, która zakochała się w Renie, lecz boi się, że ją zostawi. Klątwa i ta cała przygoda są gdzieś na uboczu. Z książką męczyłam się niewiarygodnie długo, lecz wytrwałam i teraz nie polecam jej nikomu. Jeśli pragniecie spędzić kilka miłych chwil nad książką zastanówcie się, czy ma to być TA książka. Dwie gwiazdki za to, że czytałam kiedyś jeszcze gorszą.

Od dawna słyszałam już o tej serii, że jest wspaniała, równie dobra jak "Zmierzch", którego nawiasem mówiąc nienawidzę. Zachęcona tymi pochlebnymi opiniami sięgnęłam po nią i... okazała się kompletną klapą.
Zaczęłam ją czytać tuż po skończeniu serii "Olimpijscy Herosi" Ricka Riordana, która zaraz za "Percym Jacksonem i bogami Olimpijskimi" została moją ulubioną serią. Od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

A ja będę tutaj chyba jedyną osobą, która nie uzna książki J.R.R Tolkiena za arcydzieło.
Na początek przeczytałam 'Hobbit, czyli tam i z powrotem", aby przygotować się do trylogii. Nie ukrywam, że "Hobbit..." trochę mnie znudził, ale nie poddałam się i brnęłam dalej.
Cała historia zaczyna się, gdy Bilbo znika na swoich urodzinach, by odpocząć od doczesnego życia. Zapowiadała się bardzo ciekawa przygoda, ale... na tym się skończyło. Przez całą książkę Frodo wędruje przez Śródziemie, powtarzając to, co robił Bilbo. Wiele nazw, imion i nazwisk, sprawiały, że musiałam czytać po kilka razy jedną stronę, by zapamiętać, kto jest kim. Podczas czytania, musiałam uważać, żeby nie zasnąć. Akcja toczyła się bardzo powoli i wszystko napisane było jakby od niechcenia.
Być może, tylko mi ta książka się nie spodobała, ale ze radością odłożyłam ją z powrotem na półkę.

A ja będę tutaj chyba jedyną osobą, która nie uzna książki J.R.R Tolkiena za arcydzieło.
Na początek przeczytałam 'Hobbit, czyli tam i z powrotem", aby przygotować się do trylogii. Nie ukrywam, że "Hobbit..." trochę mnie znudził, ale nie poddałam się i brnęłam dalej.
Cała historia zaczyna się, gdy Bilbo znika na swoich urodzinach, by odpocząć od doczesnego życia....

więcej Pokaż mimo to