cytaty z książek autora "Arkady Fiedler"
Bo serce, polskie serce to dziwna rzecz : może włóczyć się po całym świecie, może upadać na rozdrożach, uzbrajać się w pancerz zapomnienia, może upajać się blaskiem obcego nieba - aż oto znienacka i chytrze zgotuje sobie samemu podstęp i wpadnie we własną sieć .
Gdy przyjdzie płacić za potworne zbrodnie barbarzyństwa i okrucieństwa, dokonywane podczas tej wojny na bliźnim człowieku, czy zbrodniarze - zastanawiał się nieraz niejeden myśliwiec Dywizjonu 303 - nie będą usiłowali się wymigać od odpowiedzialności nową przebiegłością? Czy wystarczy przenikliwych i roztropnych oczu, by dostrzec ich podstęp?
Swiat białej rasy zatruty pośpiechem,nerwami,żelazem i serce z żelaza.
Niektórzy myśliwcy Dywizjonu 303, jak Henneberg, Paszkiewicz, Zumbach, Ferić, Łokuciewski, Daszewski, Szaposznikow, Karabin, Frantiszek — to bezsprzecznie asy.
Ich liczne zwycięstwa to nie przypadek. I nie przypadek, że najwybitniejszym z nich był Witold Urbanowicz, zwycięzca w siedemnastu spotkaniach z wrogiem.
Kto go osobiście znał, stawał przed jakąś zagadką. Nie sposób było ująć
Urbanowicza w utarte kanony; wyrywał się z ludzkiego doświadczenia. [...] A potem nagle przychodziło jakby olśnienie: metal! Tak, było to wyraźnie upersonifikowanie metalu.
Kilkanaście sekund temu wróg był człowiekiem żywym, zdrowym, pełnym nadziei i pewnym zwycięstwa. A oto rozbity o ziemię, nie żył. Nawet już zupełnie nie istniał; w niezliczone strzępy rozpadło się jego ciało. W swych nieobliczalnych przeskokach, z najbujniejszej formy życia do nicości, przeżywali lotnicy jakąś demoniczną wielkość, jakąś przerażającą wzniosłość.
I oto pomiędzy człowiekiem a zwierzętami nawiązywała się nić sympatii, budził się w głębi żal zabijania ich i wreszcie wytwarzało się głębokie ich umiłowanie. (...) Myśliwy zawieszał wtedy strzelbę na ścianie, zamieniał ją niejednokrotnie na aparat fotograficzny i odtąd zbliżał się do zwierząt nie po to, aby im śmierć zadawać, lecz by je poznać bliżej, by je zrozumieć. Znajdował też często u nich to, czego na próżno szukał między ludźmi, bezinteresowne przywiązanie i przyjaźń.
[Edward Lubicz-Niezabitowski w przedmowie do "Bichos, moi brazylijscy przyjaciele" 1931].
Indianie,posiadający głębokie wyczucie rzeczy doniosłych w przyrodzie,uznali bobry za swoich czworonożnych braci i zabicie ich traktowali jako zbrodnię.Nazywali je istotami o umyśle człowieka i usposobieniu dziecka.
Ale w czasie owego pobytu na Bliskim Wschodzie zadziwił mnie, czasem nawet gorszył, absurdalny przejaw jak gdyby zbłąkanego rasizmu. Mianowicie liczni Żydzi, przybyli niedawno temu z Niemiec już zhitleryzowanych, patrzyli z niewymowną pogardą na Żydów przybyłych z Polski, i bynajmniej nie ukrywali wobec wschodnich pobratymców poczucia swej wyższości. Taka pycha musiała się wydać tym absurdalniejsza, że zarozumialcy nosili na sobie piętno niższej rasy w oczach hitlerowców, za co ich wypędzono z Niemiec. Zresztą na ich szczęście: wkrótce następnych Żydów w Niemczech, jak wiadomo, likwidowano już mniej ceremonialnie na miejscu albo posyłając do obozów zagłady. Więc skąd ta niedorzeczna wyniosłość jednych Żydów nad drugimi?
Zmysł zbiorowości, tak mocno rozwinięty u Afrykanów, świecił i tu triumfy.Wszyscy oni lubili pasjami załatwiać ważniejsze czynności gromadnie, na wesoło, a podczas zespołowych robót w polu jedni zazwyczaj pracowali, inni umilali im pracę dowcipnym śpiewem, tańcem i muzyką.
Zdumiewająca rozbieżność między ogromnymi przyrządami a skromniutkim wynikiem.....
Dzikie sklepiki świadczyły o panującej w tym kraju uczciwości.....
Wśród kierowców na afrykańskich drogach szczodrze krzewiło się braterstwo, o jakim inne kontynenty nie mają pojęcia. Ludzie, niosący nam pomóc, nie wiedzieli przecież, jakiej jesteśmy narodowości, a mimo to z całej duszy spieszyli bezinteresownie na ratunek.
Sprawa bębnów. Stanowiły one przecież pierwszorzędny czynnik afrykańskiej kultury, z ich pomocą bowiem prawie wszystkie tutejsze ludy wyrobiły sobie przemyślany system telegraficzny, zdolny przekazywać dokładne wiadomości na ogromnych przestrzeniach z podziwu godną szybkością.
Sardynki w puszkach są tanim, ludowym pokarmem na całym świecie, tylko na skutek tajemniczych kombinacji i przedziwnej magii nie u nas w Polsce .
Przypomniało mi się zdanie dr Alberta Schweitzera, napisane w którejś z jego książek, że jeśli Europa jest krainą ludzi, to Afryka pozostała do dziś kontynentem zwierząt, na którym człowiek wciąż żyje jak nieproszony gość, gdzie stada słoni -mowa o Gabonie- często jeszcze burzą wsie tubylców, gdzie Afrykanin za nic na świecie nie wejdzie do puszczy zajętej przez goryle, a w wielu rzekach jedynymi panami są krokodyle i stada hipopotamów.
Doniosłą rzeczą dla Afrykanów był taniec. Taniec wrósł w ich byt jako podstawowy sposób wyrażania siebie i kto, wie, czy dla nich nie był równie istotny jak sama mowa. Ruchami ciała ludzie okazywali swój gniew, objawiali swe rację, staczali boję.
Ktoś powiedział, że człowiek idący w puszczę ma tylko dwa przyjemne dni: pierwszy dzień, gdy olśniony jej czarującym przepychem i potęga sądzi, że wkracza do raju- i ostatni dzień,gdy bliski obłedu ucieka z ,,zielonego piekła " do cywilizacji.
W pierwszych stuleciach panowania Europejczyków nad Amazonką historia zapisała jedną z najbardziej ponurych kart epoki kolonialnej. Zaczęła się okresem gigantycznych obław na ludzi, okresem szyderstw z tego, co tak obłudnie nazywano misją cywilizacyjną.
Wszystko tu nastawiało się na rzekę. Człowiek bezustannie patrzył na Amazonkę, od niej oczekiwał wieści ze świata, ona mu przynosiła żywność, ona zapewniała mu byt.
Wiadoma to rzecz, że w puszczy amazońskiej czai się groza i obłęd. Bywało wiele przypadków, że doświadczeni podróżnicy i badacze wracali jako nieuleczalni pacjenci sanatoriów lub wcale nie wracali. po prostu ginęli w lesie jak kamień w wodzie. Puszcza była zawsze zazdrosna i do dziś pochłania wiele ofiar, nawet spośród tubylców.
Puszcza gotuje człowiekowi tysiące niespodzianek; to jej groza, a zarazem nieodparty czar dla tych, którzy znają i cenią dreszcze hazardu.
Porucznik Urbanowicz, widząc, że napływały nowe fale niemieckich bombowców, wylądował na pierwszym napotkanym lotnisku na wschód od Londynu, by pośpiesznie uzupełnić amunicję i paliwo. Na lotnisku zastał pustkę. Przekołował z jego jednej strony na drugą: pustka. (...)
Wtem zjawił się angielski kapral i poprosił uprzejmie Urbanowicza, by poszedł do schronu. W schronie myśliwiec zastał kilku jeszcze żołnierzy, obsługę pobliskiego stanowiska karabinów maszynowych. Była właśnie godzina piąta po południu, pora podwieczorku. Żołnierze spokojnie pili herbatę i flegmatycznie gawędząc palili papierosy. Nic na świecie nie obchodziło ich w tej chwili prócz herbaty: była to przecież godzina piąta.
— Do you like a nice cup of tea? — zapytał miły kapral i nie czekając na odpowiedź poczęstował gościa herbatą.
Niedaleko padła bomba wstrząsająca powietrzem nawet w schronie.
— Ho! ho! — zerknął kapral z uśmiechem do myśliwca i dalej smarował sobie dokładnie i z lubością chleb dżemem.
Urbanowicz nie wytrzymał. W nerwach miał jeszcze wrzawę walki, którą kwadrans temu stoczył. Flegma owego five o’clock tea wydała mu się koszmarną sielanką. Wrzasnął na poczciwego kaprala, by — at once, immediately! — zaprowadził go do ludzi, którzy mają amunicję i paliwo. Kapral wytrzeszczył zdziwione oczy; posłusznie zaprowadził. Ci ludzie także pili herbatę w schronie, lecz dali Urbanowiczowi, czego potrzebował.
Gdy następnie myśliwiec wzbijał się w powietrze, wydało mu się, że wyrywa się z dziwacznego snu. U góry poczuł się lepiej, we własnym żywiole. Złagodniał, poweselał. Lecz wciąż szumiało mu w uszach natrętnie:
— A nice cup of tea!... A nice cup of tea!...
Ponieważ łomignat białogłowy jest największym w Ameryce Północnej orłem, Jankesi mianowali go swym narodowym ptakiem i nie bacząc na jego niechlubne narowy, przyznali mu wielki zaszczyt - wszedł do państwowego godła Stanów Zjednoczonych. (...) Gdy w lecie 1961 roku zgadaliśmy się na ten ucieszny temat z pewnym Kubańczykiem, on rozindyczony wykrzyknął:
- Per Dios! Gringos wybrali go właśnie dlatego, że drański orzeł, pasożyt, chciwy na cudze, jest im tak podobny!...
Jeleń wciąż nie ruszał się z miejsca. Pochłaniał nas wzrokiem i sterczał wyprostowany jak struna. (...) Przypominał, oczywiście, przypominał swą wyniosłością dawne jelenie z oleodruków. (...) Gdy przepływaliśmy o piećdziesiąt kroków od niego, raz jeszcze podskoczył ni to rozbawiony, ni zdjęty niepokojem. I po raz trzeci powtórzył to samo: na skalnym cokołe ponownie wyprężył się w całym przepychu zwierzęcej urody i urzekał nas swą pomnikowością. Majster jakiejś wielkiej klasy, nie pierwszy lepszy aktorzyna. Poczciwy Odocoilous hemionus, a przecież okropny czarodziej.
Dokonując cudacznej rehabilitacji dawnych oleodruków, dopiął rzeczy niezwykłej: młodzieńczym wizjom pacholęcia przywracał rzeczową treść, odbierał im piętro mrzonki.
Tymczasem północne niebo rozgorzało światłem zorzy polarnej. Ktoś- wielki czarownik- rozpostarł za widnokręgiem wachlarz blasków. Wachlarz wzbijał się w górę i sięgał prawie ponad nasze głowy. Roztaczał nieziemski urok. Rzucał smugi jasnoniebieskie, zielonkawe, różowe, czerwone. Magiczny wachlarz, ciągle w ruchu, ciągle rozedrgany, to się zamykał, to szeroko się rozwierał. Promienne snopy przesuwały się przez niebo, to strzelały błyskami do zenitu, to nagle opadały, to od nowa rozpinały świetność, splendor i szaleństwo- i tak od skłonu do skłonu przewalało się tajemnicze , niezmierzone potężne widowisko. Wielki hymn roztańczonego światła.
(...) był jak wulkan wyrzucający lawę nie tam, dokąd ludzie przywykli, że wyrzuca. Miał własne zbocza i swe własne chody.
Junak, który z niesłychaną brawurą i z najzimniejszą krwią rzucał się w powietrzu na wroga, wracając w chwilę później do swej bezpiecznej bazy, bał się ziemi. Bał się jej coraz paniczniej, jak gdyby ziemia była demonem mszczącym się na człowieku za to, że tak bezgranicznie ukochał powietrze.
Bóg - zapewniał Stanisław bez wahania - schodził do niego z nieba, brał udział w jego czynnościach, stał tuż przy nim. Z Bogiem rozmawiał jak z kimś obecnym, pytał go o radę. Bóg towarzyszył Stanisławowi w długie dni zimowe w chacie, a bliskość jego chroniła człowieka od wstrząsów nerwowych.
Widać stado szczególnie upodobało sobie sąsiedztwo hotelu-tak samo zresztą jak krążące nad nim dwa sępy, wypatrujące tu jakiegoś ścierwa - i jakże łatwo i tanio narzucało się skojarzenie tych żarłocznych ptaków z hienami finansjery, które do niedawna grasowały w ekskluzywnym hotelu.