cytaty z książki "Siła niższa"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Bo w bamboszkach nie sposób być niemiłym. A kiedy ty jesteś miły dla innych, to inni są mili dla ciebie. Tak działa ten świat. Alleluja.
Wcale nie jestem zdziwiona - stwierdziła Carmilla zwracając się do Brząszczyka. - On by nawet wielkanocną palemkę zasuszył.
Konradowi już całkiem opadły ręce.
- Czy ty do końca życia będziesz mi wypominała tamtego kaktusa? - jęknął.
- Zasuszyłeś kaktusa?... - zapytał Turu, zwątpiwszy we własne uszy.
- Owszem - przyznał Romańczuk z nieskrywaną niechęcią.
- JAK?...
- Niechcący.
- Fest skuteczna metoda.
- Konradeńku, ptaszyno, ja wiem,że ty się z nadmiaru snu przerodziłeś ostatnio z tępej dzidy faszerowanej agresją w krainę szczęśliwości, co to po niej pierdzące watą cukrową jednorożce pomykają i że z tymczasowego braku katakumb przez pół dnia napawasz blaskiem słoneczka, ale jesteś pewien, że nie przegrzałeś sobie jakiegoś kluczowego obwodu ?
Jedna z kluczowych dla przeżycia zasad Tura głosiła, że w dupie przygód nie ma a co Cię nie zabije, z pewnością spróbuje ponownie.
Tsadkiel kroi warzywa od linijki, naleśniki wytycza cyrklem, a gdyby miał nieograniczony dostęp do komputera, każdy posiłek planowałby w arkuszu kalkulacyjnym. Za to Krakers wierzy w bomby kaloryczne dalekiego zasięgu jako uniwersalną gwarancję powszechnego szczęścia i pokoju miedzy narodami i gatunkami świata.
Była bowiem częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni zło, krzywdę i inne przykrości.
- Doprawdy, alleluja - [...] O ile zdążyłem się zorientować, Turu uprawia alkoholizm i pogaństwo, ty zaś, Konradzie, jesteś czynnym bezbożnikiem. I wy zamierzacie obchodzić święta?
- Ma się rozumieć! - odparł wiking raźno. - Będzie choinka, barszcz z uszkami, gorzała z tegesem, wspólne plwanie na tradycje i rodzinne wartości. A na koniec, jak to bezbożni alkoholicy, wskoczymy w dresy, zaintonujemy nieczysto kolędę i napchamy się ciasta.
- Myszy znowu się zagnieździły? - strzelił zaintrygowany Brząszczyk.
- Nie, Prusacy!
- Prusaki? Na strychu?
- Nie prusaki, tylko Wehrmacht!
[...]
- Oj tam, nie desperuj, bratku. Przecież od początku ostrzegałem, że podobno mieszkają tam...
- Turu, skarbeńku ty mój najmilejszy, a wyczuwasz subtelną różnicę między hipotetycznym "podobno" a organoleptycznym "Niemcy rżną na strychu w skata"?
Spomiędzy prętów zamykającej transporter kratki wysunęła się nieśmiało mała, ciekawska macka i wygięła w paragraf, wstępnie badając nieznany teren.
– A to jest… – Kryjąc niezadowolenie z własnej niekompetencji, Tsadkiel szybko zerknął na listę planowanych przyjęć.
– Gucio – podpowiedział usłużnie wypłosz z transporterem, podczas gdy macka próbowała gwizdnąć aniołowi długopis. – Guciu, zachowuj się, to nie twoje…
– Ach, tak, zgadza się. Mam. Gucio, średni odwieczny – odczytał. – Bez alergii, szczepiony i odrobaczany regularnie. Niezbędne akcesoria: ulubiony kocyk… Ma?
– Ma, tak, oczywiście, że ma! Włożyłem mu do transportera razem z pluszową żyrafą, żeby się tak nie stresował podróżą. Bo wie pan, panie aniele, wtedy czasem mu się trochę ulewa.
– Lubi robić babki z piasku – ciągnął Tsadkiel z nosem w papierach – boi się ważek i… hm, i rodzynków?…
– I to panicznie – przytaknął wypłosz z werwą. – Źle mu się kojarzą, odkąd raz fatalnie się pomylił.
– W tym domu rodzynki nikomu nie grożą – uspokoił go szybko Konrad. – Nałożyłem embargo. Wystarczy mi pradawne zło w piwnicy, nie muszę go mieć również i w cieście.
Zło, wzmiankowane i przywołane, z cichym pomrukiem wysunęło mackę przez zewnętrzne wejście do piwnicy i delikatnie przejęło transporter z pobratymcem od wypłosza, który oniemiał na chwilę.
– A myślałem, że to ja mam dużego… – powiedział, gdy już go w końcu odetkało.
- Czyli że... czyli że ty kochasz...
- Nie-nie-nie, nie idziemy tą drogą - przerwał mu prędko Romańczuk. - Na jej końcu czają się smoki. Bardzo głodne smoki. I małe zielone dziabongo.
- Ale ja nie umiem w te całe zaćmienia i ogniste miecze...
- Za to umiesz w bamboszki. A bamboszki to jest właśnie to, czego trzeba światu, żeby stał się piękniejszy. Samo widzisz, jak odmieniły Tsadkiela. Przez stopy do serca.
- Yyy... tyyy... tyyy... chyyy... (...)
- Masz wylew? (...)
- Raczej nie. Za to ty masz wyciek... czegoś - rzekł, wskazując na wersalkę.
Spojrzała pod siebie i cała krew w ułamku sekundy odpłynęła jej z twarzy, jak gdyby dla równowagi płynów w przyrodzie. Gdyż wszędzie wokół na pościeli rozkwitała niespiesznie wielka, mokra plama.
Oszołomiona Carmilla chwyciła maszynopis w dwa palce i powoli wyciągnęła go z kałuży. Połowa kartek zdążyła już solidnie nasiąknąć.
- Cóż, nie powiem, żeby to jej jakoś szczególnie zaszkodziło. To i tak zła książka była.
- Ale... ale żeby aż tak?...
- Konrad, do cholery, przecież nie olałam jej ciepłym moczem, żeby w ten subtelny sposób dać autorowi do zrozumienia, co myślę o jego po stokroć przeklętym dziele! Wody mi odeszły!
- Aha! No tak, tak, jasne. Wody. Czyli... co teraz?...
- Wiesz, zazwyczaj następne w kolejności wychodzi dziecko.
- Ten stół to zabytek! Obiekt kolekcjonerski!
[...]
- Toż to zwykła paździerzowa Ikea!
- Ale z wycofanej kolekcji!!!
I naraz niebo pociemniało, jak gdyby coś przesłoniło słońce, chłód wiecznej zimy wyparł letnie upały, a Tsadkiel rozpostarł szeroko swe oślepiające bielą skrzydła i z nieziemskim blaskiem ametystowych oczu nachylił się nad Pawłem Zawadzkim, po czym rzekł głosem grzmiącym i groźnym niczym nadciągająca burza:
– ZMUŚ MNIE.
- Bożydar? - powtórzył utopiec. - Bożydar Jakiełłek? To dziecko niechciane czy jak?
- Sądzisz że załapał? - zapytał Turu półgłosem,
- Daj mu jeszcze chwilę. On zawsze dość długo łączy się z rzeczywistością.
Bamboszki to jest właśnie to, czego potrzeba światu, żeby stał się piękniejszy.
Albowiem Turu Brząszczyk, z braku szans na tradycyjną wyprawę łupieżczą z elementami światopoznawczymi, od lat wczesnoszkolnych oddawał się w skrytości zarówno ducha, jak i ciała innej wielkiej pasji, jaką było majstrowanie dłutem. Wszystko zaczęło się od pewnej lekcji plastyki w czwartej klasie i kostki szarego mydła, którą po długich i zaciętych bojach zdołał przeistoczyć w coś pomiędzy Światowidem, klasycznym pucharem z czaszki pokonanego wroga a wyjątkowo zestresowaną wiewiórką.
- Znaczy... znaczy co, mam się drzeć, aż mnie w piekle usłyszą?
- Myślałem raczej o okolicznościowej melorecytacji z elementami dansingu ludowego. Zwykle coś w ten sposób udaje nam się wywabić.
- Coś?
- No. Duchy, bezpańskie koty, straż miejską...
Uważam, że jest mniej wymięte – odparł zgodnie z prawdą. – Raczej. Chyba. Tak podejrzewam. Sądzę, że możemy tak przyjąć.
– A czy możemy przyjąć, że prasowanie nie polega na przemieszczeniu zmarszczek i zagnieceń z punktu A do punktu B?
- Możemy nawet przyjąć, że mnie to obchodzi, tyle że tak jakby nie.
Spotyka się dwóch facetów z dożywociem. Ot, czysty przypadek, zrządzenie losu, łut szczęścia, jak zwał, tak zwał. Tak się składa, że obydwaj mają anioła stróża. Obydwaj mają też problem. Znajdują wspólny język i facet z problemem logistyczno-hydraulicznym proponuje facetowi z problemem finansowym wymianę przysług. Coś za coś. Koniec końców dochodzą do porozumienia, dogadują szczegóły i przystępują do realizacji wspólnego planu. Wszystko pięknie, elegancko – dopóki nie wychodzi na jaw, że facet pierwszy od początku zamierzał tego drugiego wystawić. Co też zresztą niniejszym z powodzeniem uczynił.
Po miesiącu rozluźniła się na tyle, że pozwoliła mu nawet wyrzucić do kosza napęczniałą pieluszkę, a po dwóch już w miarę spokojnie patrzyła, jak Licho podało Niebożątku upuszczoną grzechotkę, zamiast wyrwać mu ją razem z ręką, jak na dobrą matkę typu predator przystało.
Oblany rumieńcem i potem Turu ze wzburzonym włosem klęczał na polarowym kocyku w pieski i pochylał się nad Niebożątkiem, które wiło się i rzucało na wszystkie strony, charcząc i tocząc ślinę w paroksyzmach niewysłowionych cierpień. Tuż obok leżało bezwładnie Licho, zapatrzone szklistym wzrokiem gdzieś w przestrzeń, i ledwo zipało.
Carmilla chciała zemdleć. Albo wrzasnąć. Albo zemdleć, wrzeszcząc, lecz zanim zdążyła się zdecydować na reakcję, która lepiej wyraziłaby ogrom targających nią uczuć, naraz wiking nabrał powietrza i jak nie ryknął straszliwym głosem:
– GILI-GILI-GILI!!!
[...] Oto z lustra na ścianie patrzył na niego zmarniały, wymizerowany on, cień człowieka, cień cienia. Na świecie jeszcze, lecz już nie dla świata. Bo uciekając na oślep przed żalem, który go przerastał, z rozpędu uciekł przed całą resztą.
-... i żeby tylko nie były za twarde! [...] Są mi potrzebne na sok, nie na pociski.
- Zwykle jakoś sobie radzę z odróżnianiem pomarańczy od kamieni, więc myślę, że i tym razem podołam. W najgorszym razie zawołam kogoś z obsługi i urządzimy klawe konklawe. Wypatruj białego dymu na horyzoncie.
Wy tę choinken szast-prast wtachen, a potem może by tak flachen z tegesem na rozgrzewkę?...
Zrobiłom ci bambosze. (...) Anioł stróż musi mieć bambosze. (...)
- Doprawdy, alleluja? A czemuż to: musi? (...)
- Bo w bamboszach nie sposób być niemiłym. A kiedy jesteś miły dla innych, to inni są mili dla ciebie. Tak działa ten świat. Alleluja.