cytaty z książki "Kot niebieski"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Zimą śnieg oklejał gęsto drzewa, dachy i rabaty, światło stawało się miękkie, lekko niebieskie, i wtedy wiadomo było bez żadnych wątpliwości, że miejsce to należy do Ducha. Wiosną ogród pulsował od słońca, ptasich śpiewów, zapachów i każdy, komu pozwolono przejść przez bramę, wiedział, że takie jest życie u swoich narodzin. Jesienią dekoracje zmieniały się, zawstydzając człowieka, że nieudolnie naśladuje Boga tworzeniem złotych ornamentów na ołtarzach. A potem znów była zima. Duch tchnął.
Jeśli im nie wybaczysz, nie będzie różnicy między wami. Pojąć naturę okrucieństwa, próżny trud, mój synu. Lecz można go nie karmić.
Chcesz dawać, dawaj, umiesz brać, bierz. Ale nigdy nie sądź, że świat jest ci coś winien.
Nie pojmując ścieżek, jakimi Bóg prowadzi ich dobrodzieja, pochwycili go wreszcie, zabrali do kuchni i napoili nalewką. Wierzyli, że mocny zakonny trunek ma moc naprawiania duszy. Bracia serwowali go donatorowi aż do samego wieczora i przez następne dni. Cieszyli się, gdy zasypiał, a kiedy tylko otworzył oczy, kazali znów pić lekarstwo. Donator pił, pokorny wobec braci. Pił i spał. Gdy po kilkunastu dniach przetrzeźwiał, okazało się, że niczego nie pamięta.
- Na szczęście - uznali bracia.
Gdy przywieziono chłopca, początkowo ostrożna, widząc, jak bardzo jest samotny – samotnością większą niż ta, która kiedykolwiek była jej udziałem – widząc zwierzęcą wręcz czujność i lęk dziecka, zmieszany z odwagą, poczuła dla niego tkliwość. Widząc jego umęczone oczy, współczuła mu. Współczując, brała w ramiona jego ciałko i pozwalała, by położył głowę na jej szczupłych kolanach. Ściskała go wówczas, jakby cały świat trzymała. Jakby świat cały ratowała od cierpienia.
Po dekadach pożarów i grabieży przyszły wojny. Jedna armia po drugiej. Szwedzi, Brandenburczycy, Austriacy, wreszcie Polacy ciągnący wojskami, piekący na rusztach z patyków zwierzęta, które jeszcze ostały się w lasach. Każda armia paliła i grabiła.
Dwie szubienice zostały postawione przez mistrzów gdańskich, wedle przysłanego z Chojnic planu. Były dość wysokie, a u ich podstawy wklejono kawałki palisandru, by drewno różane, poświęcone Najświętszej Dziewicy Maryi, chroniło ceremonię przed diabłem. Spodziewając się tłumów, drogę wiodącą na wzgórze wysypano tłuczonym kamieniem.
Z czasem przestało mu się przydarzać doświadczanie podziału świata na zwierzęta, rośliny, materię. Coraz bardziej odczuwał świat jako całość, tak jak się czuje muzykę, bez rozdziału na pojedyncze dźwięki. Był więc jednocześnie psem, kotem, ptakiem, nieożywioną materią, żywiołami, które składały się na przyrodę, instynktami zwierząt i ludzi, deszczem, chmurą. Był wszystkim.
Świat nie był stały, niezmienny. Nawet nie był materialny. Był jedynie prawdopodobny. Na teraz. Świat stawał się na naszych oczach, a poza nami go nie było.
Ciągnąc rozważania Einsteina, Bohma czy Bella, pracując w garażach i piwnicach, na prostym – ale już dwudziestopierwszowiecznym – sprzęcie, dowiedli oni, że wszystkie cząsteczki świata oraz umysł najpewniej są splecione we wszechogarniającą całość, w której i czas, i przestrzeń, i jej córka – odległość, pozostają słowami bez znaczenia. Wywierając wpływ na najbliższe otoczenie, oddziałujemy na wszechświat. Krok po kroku, cząsteczka po cząsteczce, jak fale na jeziorze opływa nas nie przestrzeń, ale ocean cząstek nierozerwalnie ze sobą splątanych, nieograniczonych ani czasem, ani odległością. Na poziomie cząstek elementarnych nie istnieją zresztą te pojęcia. Wszelkie procesy – tworzenie, obumieranie, łączenie i zanikanie – biegną w obu kierunkach.
Pewnego dnia się poddała. To zdarzyło się wiosną. Chłód był jeszcze przenikliwy. Kręgosłup, po raz setny tego dnia orany bólem, dokuczał tak, że nie mogła złapać oddechu. Niemal mdlała. Koty omiatały jej osnute grubymi skarpetami łydki miękko i delikatnie. Oparta plecami o ścianę własnego domu, pozwoliła, by ból, z którym nie miała już siły walczyć, rozlał się jeszcze szerzej. Najpierw poczuła ciepło. Potem poczuła serce, jak pompuje krew niosącą ból do wszystkich części ciała. Próbowała złapać rytm pomiędzy falami bólu biegnącymi przez jej ciało a oddechem, tak płytkim teraz. Wówczas to usłyszała: serce, oddech, wiatr, stukot gałęzi uderzającej o pień. Kocie miauczenie. Uparte bzyczenie owada. Szum aut na kartuskim rynku. Harmonię.
A potem poczuła, że coś się dzieje z jej ciałem. Miała je, ale nie czuła granic. Kwaśny i słony smak na przemian, smak krwi z przygryzionej wargi, wszystko to stało się mniej ostre. Ból się wycofał, tak jak zbiera się fala przed chwilą rozlana po plaży, i wówczas poczuła nagłą tkliwość. Dla swojego ciała, dla tych traw, które zgniotła butami. Dla małej, wzruszająco kruchej planety, na której rosła trawa. Patrzyła coraz szerzej otwartymi oczami, rozumiejąc, że spogląda może na ostatnią wiosnę w swoim życiu. Świat jakby lekko zwolnił. Zaczęła widzieć każde poruszane wiatrem źdźbło z osobna. Poczuła łzy na policzku. Płakała. Gdzieś w środku brzucha, gdzie posłuszne sile życia atomy zbudowały tkankę mięśniową, zaczęło się to uczucie. Czy to była miłość? Wszechpotężna, głęboka? Kojąca, prosta, zwykła.
Nic tak nie wyostrzało miecza sprawiedliwości klasztornej jak ból pod żebrami przeora.
Po stokroć wolę lochy pod refektarzem, niż mieć zniewoloną duszę w swobodnie puszczonym ciele, mój chłopcze. W lochach jest ciemno, ale oczy przywykają do ciemności. W zniewolonych duszach rośnie w siłę o wiele mocniejszy cień.
– Moja kobieta mówi to samo. Że cień kładzie się nad światem. I trzeba ten świat ratować.
Ten cień jest w nas, chłopcze. Tylko współczucie dla cienia może zwrócić wolność naszym duszom. I nie ma innego ratunku dla świata.
Przeczytawszy całą zawartość skrzyni prohibita, doszedł do wniosku, że jego wędrówki pomiędzy istnieniami to tylko czcza zabawa. Prawdziwe cuda są gdzie indziej. W zjednoczeniu się ze wszystkim wokół. Modlił się więc, szukając Boga w ciszy.
Owej wrześniowej nocy roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego na piętrze Eremu, nim otwarła list – jakieś banalne pismo z komitetu partyjnego, nakazujące wycinkę krzaków wokół bramy, tak by otoczenie cmentarza „Towarzyszy Żołnierzy Radzieckich” było utrzymane w odpowiednim porządku – hrabina długo odtwarzała w pamięci sceny z programu telewizyjnego. Astronauci, zobaczywszy Ziemię z innej perspektywy – jako małą, wzruszająco kruchą kulkę zawieszoną gdzieś w kosmosie – zmieniali się. Czym byli wobec tego ogromu?
Wielkie zło jest wokół nas, karmione takimi myślami jak twoje. Wielkie zło zamieniło w kamień już niejedno serce. Łudzi nas, że przemoc i gwałt wzmagają naszą siłę. Uwodzi nas, a poddać się mu jest przyjemnie. Jeśli i twoje serce stwardnieje do reszty, wielkie zło będzie jeszcze potężniejsze. Szukając zemsty, ze swojego syna uczynisz narzędzie wielkiego zła, nic więcej.
Człowiek, który całe życie przygotowywał się na spotkanie z Panem, w momencie przejścia kurczowo chwytał braci za ręce. Walczył, zamiast odejść spokojnie i z uśmiechem, płakał z przerażenia. Gdy w końcu stracił oddech, na jego twarzy pozostał wyraz grozy. Nim umarł, wypowiedział jeszcze to jedno, straszne zdanie:
– Boga nie ma.
Na jej ciało składało się około siedmiu kwadryliardów atomów, poskładanych z cząstek-nie cząstek, z których każda od miliardów lat krążyła po wszechświecie. Każda była tam, była tu, raz materią, raz falą. Każda kiedyś, dawno temu, budowała nieistniejącą już generację gwiazd, przetrwała wybuchy ich rozgrzanych wnętrz. Potem długo, bardzo długo, w pustce i ciszy, spokojna i lekka wirowała we wszechświecie. Najmniejsze cząstki, których natury nie znamy, budowały struktury przez człowieka nazwane tlenem, układały się w wodór, węgiel. Krążyły wokół siebie, połączone w atomy, łączyły się w ciągi DNA, skręcały w helisy. Tworzyły coraz większe struktury – mikrociałka milionów bakterii, zasiedlających kilogramy tkanek, jak ziemię do podbicia. Kilometry nerwów, metry kości. Pulsowały w jej żyłach jako krew.
Gdyby ktoś zapytał o to, na czym polegała wielkość czynu Krzysztofa Kolumba w odkryciu Ameryki, to trzeba by było odpowiedzieć, że nie na idei wykorzystania kulistości Ziemi do odnalezienia zachodniej drogi do Indii; idea ta była już rozważana przez innych. Nie chodziło również o staranne przygotowanie wyprawy, fachowe wyposażenie statków, czego i inni mogli dokonać. Najtrudniejszą rzeczą w tej wyprawie odkrywczej była natomiast na pewno decyzja o oddaleniu się od wszystkich znanych dotąd lądów i pożeglowaniu tak daleko na zachód, że posiadane zapasy nie wystarczyłyby już na drogę powrotną.
Nie miała wyjścia. Bliskość śmierci uwolniła w niej potrzebę życia.
Syn nestora rodu przyjechał w jego imieniu, by oznajmić, że mur oddzielający boczną nawę od świata już nigdy nie zostanie rozbity. Wedle jego zapewnień, w Rzymie przyjęto z ulgą wiadomość, że przeorysza norbertanek przestała sprawiać kłopoty. Pomorzu należała się własna, wielka święta, podobnie zasługiwał na nią klasztor. I nie można było tego psuć.
Przyroda jest, jaka jest. To właśnie pierwsza lekcja o naturze cienia. A światłem, mój synu, które rozświetla cień, jest miłość.
Po stokroć wolę lochy pod refektarzem, niż mieć zniewoloną duszę w swobodnie puszczonym ciele, mój chłopcze. W lochach jest ciemno, ale oczy przywykają do ciemności. W zniewolonych duszach rośnie w siłę o wiele mocniejszy cień.
Zwierzęta jeszcze nie były pewne, co się dzieje. Któreś różowym, szorstkim językiem zlizało z futra pierwszy ślad popiołu. Krzyk narastał powoli. Koci płacz, zanim przejdzie we wrzask, najpierw przypomina chrobot, jakby rój pszczół, których jest zbyt dużo. Kiedy miauk ustąpił miejsca piskowi, echo poniosło ów dźwięk daleko po jeziorze.
Wiatr, silny tej nocy, porwał i niósł dalej pożar, unosząc płonące kawały strzech, czerwone od ognia szczątki roślin, zwierzęcej sierści, skrawki tkanin. W końcu całe powietrze zaczęło drgać. Rozgrzane jak jeszcze nigdy, pożerało przestrzeń ponad puszczą i rozfalowywało się pod same chmury, a biel pary wodnej mieszała się z czernią dymu i szarością popiołu. Nie było już komu uciekać. Poparzone płuca żywych stworzeń nie przepuszczały tlenu. Ich ciała, trzaskające od gorąca, wypalały się do kości. Słychać było dźwięk pękających kamieni. Nakarmiony wszelkim żywym istnieniem kur czerwony sam dla siebie grał swoją muzykę ognia.
Mestwin, nim go posłano w głąb Rosji, wrócił na chwilę do domu. Dzidzi jakby po raz pierwszy w życiu zobaczyła syna, nie mogła oczu od niego oderwać. Mestwin przyjechał w mundurze: wełna była cienka, ale pod palcami czuło się mocną strukturę. Chodząc za synem, przerażona, że może go stracić na froncie, głaskała czarną wełnę i nie mogła przestać. Przysiadała się do niego i wodziła palcami: ona w grubych skarpetach po Aleksandrze, z piętami układającymi się gdzieś w miejscu, w którym zaczynała się łydka, i w równie grubej, drapiącej uda wełnianej spódnicy, on w czarnym mundurze.
Spór naukowy, powiadał, jest integralną częścią postępu i rozwoju oraz prawem jednostki ludzkiej. Ludzie zmęczeni wojnami, spragnieni świata zbudowanego na rozsądku i wiedzy, razem tworzyli ów lepszy porządek, zaczynając od sporów o precyzję urządzeń do obserwacji nieba. Jeszcze gdzieniegdzie katolicy walczyli z luteranami, ale już niebawem wszystkich ich pogodzić miała wiedza.
Przeor Jan Baden-Lniski zaszedł do eremu ojca Rajnolda Zapperta. Jego zdaniem Zappert ostatnio zbyt wiele czasu poświęcał na myślenie. Chciał go przywołać do porządku. Tylko do Boga dążmy – chciał powiedzieć Baden-Lniski Zappertowi. Ale nie zastał mnicha.