cytaty z książki "Mdłości"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Myślałem o samobójstwie. Powstrzymywało mnie tylko to, że nikt, absolutnie nikt nie wzruszy się moją śmiercią, że w śmierci będę jeszcze bardziej samotny niż w życiu.
Ale dla mnie nie ma ani poniedziałku, ani niedzieli: są tylko dni popychające się w bezładzie.
Nie myśleć... Nie chcę myśleć... Myślę, że nie chcę myśleć. Nie powinienem myśleć, że nie chcę myśleć. Bo to także jest myślą." Czy nigdy nie będzie temu końca? Moja myśl to ja: oto dlaczego nie mogę się zatrzymać. Istnieję, ponieważ myślę... i nie mogę powstrzymać się od myślenia. W tej samej chwili - to obrzydliwe - jeśli istnieję, to tylko dlatego że brzydzę się istnieniem. To ja, to ja sam wyciągam się z nicości, do której pragnę podążyć: nienawiść, niesmak istnienia, to są także sposoby, abym istniał, abym zagłębił się w istnieniu.
Trzecia godzina. Trzecia to zawsze za późno, albo za wcześnie, na to, co się chce robić.
Nie chcę tajemnic ani stanów duszy, ani rzeczy niewymawialnych, nie jestem dziewicą ani księdzem, żeby się bawić w życie wewnętrzne.
Życie posiada sens, jeśli pragniemy mu go nadać. Trzeba zacząć działać, zdobyć się na jakieś przedsięwzięcie. Potem zaczynamy się zastanawiać, ale sprawa rozstrzygnęła się już, jesteśmy zaangażowani.
Wiem, że już nigdy nie napotkam niczego i nikogo, kto mógłby wzbudzić moją namiętność. Wiesz, żeby móc kogoś pokochać, to całe przedsięwzięcie. Trzeba mieć energię, ciekawość, zaślepienie... Jest nawet taka chwila na początku, kiedy trzeba przeskoczyć nad przepaścią: kto się zastanowi, nie zrobi tego.
Wszyscy jesteśmy tutaj, aby jeść i
pić dla zachowania naszego drogocennego istnienia, a nie ma nic, nic, żadnej racji istnienia.
Marzyłem niejasno o zgładzeniu siebie, aby unicestwić jedno przynajmniej z tych
przesadnych istnień. Ale nawet moja śmierć byłaby zbyteczna. Mój zbyteczny trup, moja
krew na tych kamieniach, pomiędzy tymi roślinami, w głębi tego uśmiechniętego parku. A
wyżarta skóra byłaby zbyteczna w tej ziemi, która by ją przyjęła, a moje kości wreszcie
oczyszczone, odarte z powłoki, czyste i schludne jak zęby, byłyby też zbyteczne: byłem
zbyteczny na całą wieczność.
Jestem wolny. Nie mam już żadnych racji życia, wszystkie, których próbowałem, zawiodły i nie mogę już sobie wyobrazić innych. Jestem jeszcze dosyć młody, mam jeszcze sporo sił, żeby rozpocząć na nowo. Ale co rozpocząć? Moja przeszłość umarła. Jestem sam na tej białej ulicy okolonej ogrodami. Sam i wolny. Ale ta wolność jest trochę podobna do śmierci.
A może chodzi o to,że żyję samotnie?Ludzie mający towarzystwo przywykli widzieć się w lustrze takimi, jakimi widzą ich przyjaciele.Nie mam przyjaciół: czy dlatego moja skóra jest taka naga?Można by powiedzieć-tak, można by powiedzieć,że to natura bez ludzi.
Całe moje życie jest poza mną. Widzę je całe, widzę jego kształt i powolny ruch, który przyprowadził mnie aż tutaj. Niewiele można o tym powiedzieć: przegrana partia, to wszystko. Straciłem pierwsze rozdanie. Chciałem zagrać drugie i straciłem je także; przegrałem partię. Jednocześnie dowiedziałem się, że przegrywa się zawsze. Tylko bydlaki wierzą, że wygrywają. Teraz będę żyć, jak skończony facet. Będę jeść i spać. Spać, jeść. Istnieć powoli, łagodnie, jak drzewa, jak kałuża wody, jak czerwona ławeczka w tramwaju.
Wszystko, co jest istnieniem, rodzi się bez powodu, przedłuża się przez słabość i umiera przypadkowo.
Coś mi się stało, teraz nie ma już wątpliwości. Przyszło jakby choroba, nie jak zwykła pewność i nie jak coś oczywistego. Umieściło się podstępnie, po trochu; poczułem się nieco dziwnie, nieco skrępowany, i to wszystko. Potem, już we mnie, przycupnęło, bez ruchu, i mogłem sobie tłumaczyć, że nic mi nie jest, po prostu fałszywy alarm. Ale teraz to znowu postępuje.
Nie miałem prawa istnieć. (...) Istniałem jak kamień, roślina, mikrob.
I tak było naprawdę, zawsze zdawałem sobie z tego sprawę: nie miałem prawa istnieć. Pojawiłem się przypadkowo, istniałem jak kamień, roślina, mikrob. Moje życie rozwijało się na los szczęścia i we wszystkich kierunkach. Posyłało mi czasem niejasne sygnały; innym razem chwytałem tylko brzęczenie, z którego nie wynikało nic.
Oto co pomyślałem: aby najbardziej banalne wydarzenie mogło się stać przygodą, trzeba i wystarczy je opowiadać. Na to właśnie nabierają się ludzie: człowiek jest zawsze opowiadaczem zdarzeń, żyje otoczony swoimi zdarzeniami i zdarzeniami innych, wszystko, co się z nim dzieje, widzi przez nie; i usiłuje przeżywać swoje życie tak, jakby je opowiadał.
Gest, wydarzenie w małym ubarwionym ludzkim światku są zawsze tylko względnie absurdalne; w odniesieniu do otaczającej je okoliczności. Na przykład słowa wariata są absurdalne w odniesieniu do sytuacji, w której się znajduje, ale nie w odniesieniu do jego obłąkania.
Mam chęć wyjść, pójść gdziekolwiek, gdzie rzeczywiście byłbym na swoim miejscu, gdzie bym dobrze przystawał. Ale nie ma nigdzie takiego miejsca; jestem zbędny.
Ja posiadam ciało, samotny człowiek ze swoim samotnym ciałem nie może zatrzymać wspomnień, przepływają przez niego. Nie powinien się żalić: pragnąłem tylko wolności.
Kiedy tylko żyjemy, nie zdarza się nic. Zmienia się sceneria, wchodzą i wychodzą ludzie, oto wszystko. Nie ma nigdy początków. Dni idą jeden za drugim bez ładu i składu, jak nieskończone i monotonne dodawanie.
(...) Tego właśnie należy unikać, nie szukać dziwności tam, gdzie nie ma nic. Sądzę, że na tym polega niebezpieczeństwo prowadzenia dziennika: w napięciu, wszystko przesadzone, ciągle narusza się prawdę.
I pomyśleć, że istnieją tacy idioci, którzy czerpią pociechę ze sztuki. Jak moja ciotka Bigeois: "Preludia Chopina pomogły mi tak bardzo, kiedy umarł twój wujek." A sale koncertowe wymiotują upokorzonymi i znieważonymi, którzy usiłują z zamkniętymi oczami przekształcić swoje blade twarze na anteny odbiorcze. Wyobrażają sobie, że pochwycone tony rozlewają się w nich, słodkie i pożywne, i że ich cierpienia stają się muzyką, jak cierpienia młodego Wertera; wierzą, że piękno im współczuje. Kutasy.
Wiem bardzo dobrze, że nie chcę nic robić: czynić cokolwiek to stwarzać istnienie – a jest i tak za wiele istnienia.
To dziwne, że jest mi tak wszystko jedno pod każdym względem: to mnie przeraża. To od tamtego pamiętnego dnia, kiedy chciałem puszczać kaczki. Miałem rzucić kamyk, spojrzałem na niego i wtedy wszystko się zaczęło: poczułem, że istnieje.
Skończyłam się..." - powtarza ciężko.
I co mogę jej odpowiedzieć? Czy znam racje życia? Nie jestem zrozpaczony jak ona, ponieważ nie oczekiwałem zbyt wiele. Jestem raczej... zdumiony wobec tego życia, które mi zostało dane - dane na nic.
Nie słucham ich: drażnią mnie. Chcą spać ze sobą. Wiedzą o tym. Każde z nich wie, że drugie o tym wie. Ponieważ jednak są młodzi, czyści i wstydliwi, ponieważ każde chce zachować dobre mniemanie o sobie i o partnerze, ponieważ miłość jest wielką poezją, której nie trzeba spłoszyć, chodzą wiele razy w tygodniu na bale i do restauracji, aby dać przedstawienie małych rytualnych i mechanicznych tańców...
Zresztą trzeba czymś zabić czas. Są młodzi i ładnie zbudowani, mają przed sobą jeszcze dobre trzydzieści lat, więc się nie spieszą, czekają i mają rację. Kiedy prześpią się ze sobą, będą musieli znaleźć coś innego, aby przesłonić ogromną absurdalność swego istnienia. Czy jednak... jest absolutnie konieczne, żeby się okłamywać?