Anglik w Poznaniu Ben Aitken 6,0
ocenił(a) na 64 lata temu 71/100/2020
Wyzwanie LC maj 2020 - Kieruj się okładką
Dobrze się czyta, lekko napisana. Niektóre przemyślenia są warte uwagi: albo mądre, albo błyskotliwe, albo jedno i drugie. Nie uważam jednak, że jest to książka o Angliku w Poznaniu. To jest książka o Angliku w Europie, akurat tak się złożyło, że w Polsce (a mógłby być w Czechach czy Francji). Autor w kilku miejscach robi istotne zastrzeżenie: ponieważ nie zna polskiego w stopniu umożliwiającym nadążanie za rozmowami, trudno powiedzieć, że obserwuje i poznaje Polaków w ich naturalnym otoczeniu. Mógłby to robić, gdyby mógł sobie posłuchać, jak rozmawiają w tramwaju czy sklepie.
Trzeba przyznać, że Angol w Polsce zwiedza i poznaje hardkorowo: zatrudnia się do obierania pyrów i ryb, śpi w zimie gdzieś w Małopolsce w chacie w górach bez ogrzewania, wody i wc, w Wigilię puka do obcych ludzi, żeby sprawdzić, jak tam u nas z tradycją dodatkowego nakrycia w praktyce... (na szczęście go przyjmują i karmią; ale by był wstyd, jakby psem poszczuli). Szacun.
Przez to, że jest w Polsce obcym, chyba częściej ma kontakt z innymi obcymi. W końcu ci, którzy są u siebie, nie zaczepiają przybyszy z zagranicy, żeby sobie pogadać. Po prosu kisimy się we własnych sosach, i jak się jakiś zagraniczny trafi w rodzinie albo w pracy, to mamy z nim kontakt. A jak nie, to nie.
Wnioski są takie, że 1) Polska nie spadła z kosmosu i jest to kraj jak każdy inny. Normalny. 2) Przebywanie w różnych krajach, swobodne podróżowanie i podejmowanie pracy jest fajne. 3) W ogóle ta UE to nie jest taki zły pomysł. Akcja książki dzieje się w okresie referendum w sprawie brexitu, więc wnioski tym bardziej są doniosłe, że autor wie, że niebawem może te wygody utracić.
A tu parę moich perełek:
"e, a, o, s oraz c mają alternatywne formy z ogonkami i grzywkami" (ogonki są znane, ale grzywki mnie zachwyciły),"Nie wiem, jak wymówić imię młodego Europejczyka, z którym mam się spotkać. Jędrzej. Tak się je pisze. Cóż za przedziwne zestawienie liter. Niewątpliwie jest to jakieś przekleństwo, które wypowiadają Polacy, gdy coś nie idzie zgodnie z planem. Polak upuszcza talerz z pierogami - Jędrzej! Polak słyszy rozczarowujące wiadomości w radiu - Jędrzej!" (Jędrzej pojawia się w całej książce, ale szybciutko autor zmienia mu imię na Jenny)
"Moje zdanie na ten temat [uchodźców] jest proste: każdy, kto płaci przewoźnikowi równowartość rocznych dochodów za próbę potencjalnie śmiertelnej w skutkach podróży przez niebezpieczne morze na prowizorycznym stateczku, żeby poprawić w minimalnym stopniu życie swoje i swoich ukochanych, zasługuje na szacunek, sympatię i wsparcie" (musicie przyznać, niezależnie od poglądów, że to bardzo trafne sformułowanie).
Z drobnych uwag: trochę się na początku książki autorowi myli topografia Poznania (ale bez wpływu na cokolwiek),twierdzi, że w zwykłej knajpie zjadł surowego śledzia w oleju (w surowego nie wierzę) i widział pędy bobu wspinające się po ścianie (z dzieciństwa pamiętam bób w ogródku mojej babci i on się nie wspinał, trzymał się o własnych siłach, bo miał grube łodygi; albo mam braki botaniczne albo pięła się po tej ścianie np. fasola). Ale to bardzo drobne drobiazgi :-)