Dzień po... Marek Braun 1,9
Wojna nuklearna jest bardzo popularnym motywem we współczesnej popkulturze. Nie bez kozery mówi się w literaturze o nurcie postapokaliptycznym. Zalicza się do niego książki z uniwersum METRO, Samotność anioła zagłady i Apokalipsa wg Pana Jana Roberta J. Szmidta, a także popularne gry takie jak Fallout. Wymienione przeze mnie tytuły to jedynie kropla w morzu wszystkich dostępnych na rynku pozycji. Marek Braun w swojej książce „Dzień po…” starał się również wykreować swoją własną wizję postapokaliptycznego świata. Niestety w sposób dość nieudany, zarówno merytorycznie, jak i językowo.
Zdania powieści są krótkie. Gdyby zamiast kropki wstawić słowo „STOP”, moglibyśmy mieć wrażenie, że mamy do czynienia z telegramem. Język jest prosty, dialogi płytkie i bezosobowe. Obszernością natomiast odpowiada raczej opowiadaniu, niż osobnej powieści. Postaci są dwuwymiarowe, posiadają imię i najczęściej potrafią wszystko. Tylko niektórych wygląd został opisany, a jeszcze mniejsza liczba bohaterów posiada jakieś własne tło historyczne. Autor oparł swoją fabułę na przypadku. Każde z wydarzeń przebiega według tego samego schematu: coś się dzieje, aż tu nagle dziwnym trafem następuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i los uśmiecha się do bohaterów, którzy zawsze wychodzą cało z tarapatów. To męczy i jest nierealne.
Jestem miłośniczką literatury postapo, survivalu oraz broni. W żadnej z tych dziedzin nie jestem ekspertem, ale bardzo często posiłkuję się lekturą fachową bądź zaciągam rady specjalistów. Z powodu tej dość obszernej wiedzy książka „Dzień po…” nie była dla mnie przyjemna. Autorowi zdecydowanie brakuje wiedzy merytorycznej w każdym opisywanym przez siebie aspekcie. Ludzie, którzy około dwunastu lat spędzili w bunkrze, wyszli na powierzchnię. Teoretycznie chronią się przed promieniowaniem za pomocą masek gazowych, ale nie posiadają żadnych kombinezonów ochronnych i jak gdyby nigdy nic konsumują rosnące na ziemi rośliny czy piją wodę z rzeki (filtrowanie i gotowanie nie czyści z reaktywności). Jest to o tyle zaskakujące, że główny bohater zwraca uwagę na przedziwne zjawiska atmosferyczne, jak kwaśne deszcze mogące poparzyć, czy wręcz przepalić skórę, ale flora nie nosi śladów tych wydarzeń. Tak samo jak nie ma to wpływu na zdrowie ludzi, dla których świecące w nocy na zielono warzywa nie stanowią zagrożenia. Odnosi się wrażenie, że autor nawet nie posilił się o przeczytanie podstawowych zagadnień z dziedziny skażenia atomowego.
W powojennym świecie wszystko jest ogromne, krwiożercze i czyhające na próbującego przetrwać człowieka. Robią to również inni ludzie. Wszyscy mają szeroki dostęp do broni i, jak gdyby nigdy nic, potrafią się nią posługiwać. Nawet nastoletnie dzieci. Bohaterowie bez trudu ranią i zabijają nawet najgorsze bestie. Po raz kolejny ujawnia się tu niewiedza autora, który nie znając się na survivalu robi ze swoich postaci nowych McGayverów. Potrafią nawet zszywać rany nitką wyprutą z koszuli! Niestety, to tak nie działa…
Kolejną niespójność znajdujemy w aspekcie geopolitycznym. „Na pewno żyliśmy na terenie, gdzie kiedyś była Europa, niestety nie wiedzieliśmy gdzie dokładnie. Może Niemcy, Anglia, a może Polska”. Nosz człowieku, przecież w dniu wybuchu wojny żyłeś w jakimś kraju i gdzieś do bunkra wszedłeś! I nagle nie wiesz gdzie jesteś? Bohaterowie w powieści przemieszczają się po niegościnnej ziemi. Posiadają samochód wojskowy, który jakimś cudem przetrwał próbę czasu: akumulator odpalił, benzyna nie zwietrzała, a impuls elektromagnetyczny (ten, który pojawia się podczas wybuchu ładunku nuklearnego) nie uszkodził elektroniki. I nagle widzą wulkan. Ogromny. Pojawił się znikąd. Nawet jeśli takowy pojawił się po eksplozjach bomb, to raczej byłby widoczny z dużej odległości. Na pełnym baku ich pojazd jest w stanie przejechać do ośmiuset kilometrów. Gdyby przebyli taką odległość to i tak dostrzegliby objekt zdecydowanie wcześniej niż „Po paru kilometrach dostrzegliśmy wulkan. Był ogromny, wyglądał na aktywny.”
Podsumowując, opowieść snuta przez autora jest nierealna, płytka i przewidywalna. Zabrakło wiedzy, która nadałby historii wiarygodności. Pan Marek jest nowicjuszem na rynku literackim i mam nadzieję, że moja opinia go nie zniechęci. Należałoby popracować nad warsztatem, poczytać literaturę fachową i ponowić projekt.