rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Uważam, że dla ratowania waszych pieniędzy oraz psychiki warto podarować sobie oznaczanie tej opinii (bo recenzja to to nie jest) jako zawierającej spoilery. Nie ma za co!

Początek tego – łagodnie mówiąc – szmatławca zaczyna się jak typowe opko popełnione przez szaloną sweet blogerkę, czyli przekazaniem czytelnikowi najważniejszej wiadomości: główna bohaterka, prawdopodobnie alter ego autorki, jest pokrzywdzoną przez życie męczennicą. W jaki sposób pokrzywdzoną? A no w żaden ciekawy, żaden oryginalny, żaden, który sprawiłby, że czytelnik zatrzymałby się na chwilę i pomyślał „w sumie interesujący pomysł, ciekawe, jak się to wszystko rozwinie”. Wiemy już więc, że bohaterka – Emily McDonet – żyje ze znęcającym się nad nią ojcem pijakiem, człowiekiem, którego autorka potraktowała gorzej niż samą Emily (o tym później, rzecz jasna), nawet nie starając się znaleźć dla niego chwili, by zagłębić się w jego postać albo chociaż odrobinę rozwinąć sam wątek patologii w rodzinie. Ech, chrzanić nawet to, że trzy najważniejsze i jedyne fakty, jakie znamy na jego temat, to: 1) Jest ojcem, 2) Żyje na zasiłku, 3. Ma problem z alkoholem, chrzanić; MY NAWET NIE ZNAMY JEGO IMIENIA . Dobrze, kontynuujmy, zignorujcie mój brak profesjonalizmu. Ot, tatusiowi odbija po paru mocniejszych, sprawia, że córcia ucieka – dzięki czemu może oczywiście wyjść z domu i doświadczyć errrotycznych wizji na ławce w parku – a potem dostajemy niepotrzebnie długi opis wracania do domu i zbierania się do pracy. Gdzieś między tym wszystkim autorka udowadnia, że nie wie, czym jest ten mistyczny research, o którym wszyscy mówią – otóż Emily… czeka do dnia dwudziestych pierwszych urodzin, by móc się wyprowadzić. Nie, nie zinterpretowałam niczego źle, w książce mamy takie zdanie:

„Całe szczęście, że za parę dni stuknie mi dwadzieścia jeden lat i będę mogła się wyprowadzić, zostawić za sobą to wszystko i zacząć życie gdzieś od nowa.”

Jak widać, autorka pomyliła sobie amerykański wiek spożywania pewnych używek z wiekiem osiągnięcia dorosłości. Ach, typowe! (Nie, nie typowe, a leniwe!) Zresztą Emily mogłaby spokojnie starać się o emancypację w czasie, kiedy była faktyczną nieletnią, ale przecież bohaterka erotycznego opka gloryfikującego gwałt (o tym później) musi być pełnoletnia i odpowiednio poturbowana przez los… Szkoda tylko, że bez strzelenia głupoty nie można było zrobić z niej nieszczęśliwej, głębokiej niczym kałuża dziewczyny z Tragicznośmieszną Traumą (tak, koniecznie przez wielkie T). Nie żeby temat patologii i przemocy w rodzinie był zabawny, ale ojciec Emily nie miał nawet imienia – widać, jak zależało autorce na tym wątku. Doprawdy, włożyła w to tyle pracy… No ale tak, gdyby książka była dłuższa, pewnie musiałaby więcej zapłacić za self pub w najlepszym polskim wydawnictwie.

Wracając do spoilerowania akcji – koleżanka z pracy Emily jest pusta niczym lodówka mojej siostry. Istnieje tylko po to, by przypomnieć Emily o superduperważnym wydarzeniu, bez którego akcja na pewno nie ruszyłaby się o ten niesamowicie ekscytujący milimetr do przodu, mianowicie okazuje się, że w małym „miasteczku” (to jest parafia, nie miasto, Chrystusie w przestworzach, miej mnie w opiece) West Carroll organizowany będzie bal w ratuszu. The Vampire Diaries much (tam to bale za każdym rogiem!)? Pewnie nie jestem jedyną osobą, która zauważyła tę głupotkę, ale wiadomo – w każdym opku (czy to internetowym, czy to telewizyjnym) bal jest obowiązkowy. Z tą różnicą, że zazwyczaj szalone blogerki bardziej rozpisują się na temat wydarzeń tak ważnego balu, a tutaj mamy jedynie pojawienie się gościa specjalnego: Lukasa White’a (to oryginalne imię!) – złego do szpiku kości anioła , który chce zrobić Emily dzieciaka, bo tak – i mundurowych, którzy powiadamiają Emily o śmierci jej ojca, Ojca McDonet (fajne mu dałam imię, co? Trzeba się troszczyć o najsympatyczniejszą postać w książce). Potem mamy widowiskowe omdlenie i pierwsze faktyczne spotkanie ze zboczeńcem, którego ksywka w (właściwie nie wiem, gdzie dzieje się akcja – ciekawe, nie? Niebo, piekło, ziemia? Czyściec? (W końcu mamy anioły i demony…) Może jakiś inny wymiar? A dlaczego nie wiemy? Bo Emily to nie obchodzi) tym miejscu brzmi Demon Żądzy. Asmodeusz (bo tak się zwie, liczyłam na coś w stylu Fallusa – o wiele bardziej wpływa na wyobrażenia) kontynuuje wciskanie jej kitu, że niby Emily jest speszyl snołflejk, a ona oczywiście w to wierzy i ani razu nie wątpi w swoje zdrowie psychiczne. No nie wiem, ja na jej miejscu najpierw pomyślałabym, że mam jakieś odjechane sny po wciąganiu nosem kociego futra, a te uderzenia gorąca to reakcja alergiczna, potem, że ktoś mnie czymś naszprycował, a w końcu pogodziłabym się ze swoimi urojeniami i żyła z martwym ojcem w domu, myśląc, że to tylko mi się wydaje. Ale nie, Emily uważa, że te demony i anioły są całkiem sensowne, że w sumie wygląda jak ta słynna Ewa z obrazków, więc odjeżdża z Fallusem w stronę słońca, okazyjnie robiąc przystanki na siusiu. Przynajmniej teraz faktycznie istnieje powód, dla którego Emily ma w odwłoku wszystko, co nie jest związane z fallusem Fallusa, mianowicie nie może wiedzieć, gdzie jadą, bo Lukas „wszedłby” do jej głowy i dowiedziałby się, gdzie zmierzają.

Tak chwilkę odpocznijmy od ogólnego debilizmu akcji tego blogowego opka, które jak papier toaletowy z popiołów odrodziło się w postaci wydanej książki. Czy tylko mnie się wydaje, że te demony są jakieś takie… no nie wiem… ludzkie? Jedyne, co odróżnia Fallusa od ludzi to wygląd. Nie ma jakichś fajnych zdolności, nie ma super wytrwałości (niedługo potem Emily prawie zabija go popielniczką, poważnie, Fallus – D E M O N – mdleje), a siły jeszcze nie zaprezentował. No dobrze, poznał jeszcze tajniki tej tajemnej sztuki, jaką jest terroryzowanie potomkiń Ewy (czyli wszystkich kobiet na ziemi, autorka czegoś sobie nie przemyślała) w snach. Ech, on ją nawet musi samochodem wieźć do tej nieznanej lokacji, z kolei Lukas później rzuca tekstem: „– Nawet ja mam wtyki w tym mieście, wystarczy jeden mój telefon, by ktoś przyszedł po ciebie i przy okazji zrobił porządek z resztą twojego towarzystwa.” – zawiało przyziemną grozą, prawda?

Podczas przejażdżki autorka serwuje nam też ten wspaniały opis, który złamał mi mózg:

„Przekręciłam się z pleców na prawy bok, przy okazji podciągając kolana bliżej klatki piersiowej, żeby widzieć go lepiej.”

Nie bardzo wiem, jak nogi – które miała wyprostowane na tyle, na ile da się je wyprostować, leżąc na tylnym siedzeniu samochodu – miałyby jej przesłaniać widok. Nie bardzo wiem, jak podciągnięcie kolan bliżej klatki piersiowej miałoby jej pomóc. Czy na sali jest lekarz?

Dobrze, docierają do długo wyczekiwanej destynacji. Emily miała długą noc i jeszcze dłuższy poprzedni dzień, wiadomo więc, że po takich wrażeniach oraz śmierci ojca (która niby ją przejęła, bo „w końcu to jej ojciec”, ale jednak nie, a przynajmniej nie do momentu, kiedy jej to spasuje) będzie nieco… zdezorientowana, o. Ale Emily poznaje dwa demony, co równa się, oczywiście, dwóm nowym fallusom, więc zaczyna swoje podloty w bardzo imponujący sposób:

„– Czy wy nie możecie mieć normalnych imion? Asmodeusz, Awnas? I Samael. No, chłopcy, błagam was!”

Wy też powiedzielibyście coś takiego w takiej sytuacji, prawda? Prawda? Wiecie, mieliście jakieś nienormalne, erotyczne sny, wasz ojciec został zamordowany, przegapiliście arcyważny bal (po cholerę był tam ten bal? – to pytanie będę sobie zadawać do końca moich dni, to będą moje ostatnie słowa), dowiedzieliście się, że jeden psychol chce zrobić wam dziecko, a potem pewnie zabić, drugi psychol oznacza was jak pies teren, zachowuje się non stop jak skończony zboczeniec z zadatkami (nie tylko zadatkami, jak już wiemy) na seryjnego gwałciciela, a w ogóle to anioły i demony istnieją, jesteście potomkiniami Ewy i musicie uciekać. To też są wasze pierwsze słowa, tak? Właściwie po co w ogóle się zastanawiać, czy powierzenie swojego bezpieczeństwa DEMONOWI jest rozsądne, po co się zastanawiać, czy może jednak ktoś tu nami manipuluje, po co… Po co robić cokolwiek innego poza dążeniem do seksów?

Ech, faktycznie, mam jakieś niemożliwe wymagania względem autorki. Wybaczcie.

Przewińmy trochę do przodu, bo autorka nie serwuje nam niczego nowego – kolejne niesamowicie intensywne, och, och, napięcia seksualne między Fallusem i Emillusem. Emily dalej ma wszystko gdzieś, nie zadaje pytań, na które odpowiedzi interesowałyby normalnego, chociaż odrobinę myślącego człowieka, w tym raczej też bardziej ogarniętego czytelnika, przejmuje się jedynie wystrojem pokoju i innymi duperelami, więc z tym geniuszem za narratora nie dowiemy się niczego na temat świata przedstawionego oraz praw nim rządzących. To oczywiście działa na korzyść autorki, bo informacje, które jak na razie nam podała, są idiotyczne (potomkinie Ewy, ACH!), więc większe stężenie mogłoby doprowadzić do samospalenia się książki, a tego przecież byśmy nie chcieli.

No więc Emily zadaje pierwsze rozsądne pytanie: „Da się zabić anioła?”, a demony nie udzielają jej odpowiedzi, bo nie, jednak sugerują, że ktoś ma tu nie po kolei w głowie. Emily twierdzi, że jest wyjątkowa, taki argument nie do podważenia, ha! Pokrzyżowała wam plany! Haaa! No, jednak nie, niby każda potomkini Ewy ma jakiś tam dar, ale żadna takiego, który pozwoliłby im zabić Lukasa. Już wiemy, że Emily będzie tak wyjątkowa, za jaką się uważa, prawda? Następnie Emily, geniusz strategiczny, nowe wcielenie Ateny, zdradza swój plan Lukasowi (podczas sesyjki nieerotycznego snu), ten złamał jej żebra kopniakiem, co oczywiście było narzędziem fabularnym, by Fallus sobie trochę Emillusa pouciskał tu i uwdzie, czyli w okolicach uda, ale przed tym Emily zdzieliła go w głowę popielniczką, niemalże śmiertelnie. Fajnie.

W międzyczasie dochodzi również do niespodziewanego konfliktu na linii Emillus – Tanya. Tanya to „zdzira”, która „wygląda jak prostytutka” (wiadomo, każda kandydatka o fallusa ukochanego głównej bohaterki jest zdzirą ubierającą się w sposób sugerujący puszczanie się), więc prztykają się o Fallusa, Emily prawie ją dusi (Tanya też jest jakimś demonem (tak, jakimś – autorka nie pofatygowała się z wyjaśnieniami), więc wiadomo, że może zostać zabita przez zwykłą śmiertelniczkę, w zwykły, śmiertelny sposób, jakim jest uduszenie), normalny czwartek w tajnej siedzibie demonów. Zła Emily wykazuje się wspaniałym sprytem, zwierza się Lukasowi i kontynuuje zdradzanie mu planu (w opkach zwykle to czarnym charakterom… Czyżby…? Niee, gdzie tam! A przynajmniej nie celowo).

Emily wcale nie dziwią jej wybuchy, napady agresji i powtarzające się, a nawet eskalujące żądze mordu (potem niby pada „Czułam, że coś jest ze mną nie tak, tylko nie wiedziałam co.”, w co niby mam uwierzyć, no ale książkę można przetrzepać od początku do końca i nie znaleźć żadnej informacji, która miałaby potwierdzić takie wynurzenia narratora), ciekawe, prawda? Musimy więc przyjąć, że odziedziczyła charakterek po ojcu, o którym już do końca książki nawet nie pomyśli, ale też pogodzić się z faktem, że Emily jest największym antybohaterem tej „powieści” (ha!).

Ech, ale ta ksiunszka powtarzalna. Już straciłam rachubę, ile razy Emily wyjawiła swój plan komu…

Nasza droga, ukochana Emily do samego końca opka wykazuje się nie tylko szczególnym debilizmem, ale i bezsensowną brutalnością. Mianowicie, kiedy dochodzi co do czego, znów staje na przeciwko Tanyi, morduje ją w wyjątkowo bezlitosny sposób. Chcecie wiedzieć, jak? A no proszę, cytacik, cobym czegoś nie przekręciła:

„Nie musiałam długo czekać, aż na jej szyi pojawiały się coraz to mocniejsze poparzenia od ognia. Próbowała się wyrwać. Ale byłam bezlitosna. Nie minęło kilka sekund, a Tanya zamarła, jej oczy zostały szeroko otwarte tak jak usta. Tylko że nadal nie czułam satysfakcji, dopiero jak użyłam całej swojej siły, swojej i feniksa, i pozbawiłam ją głowy. Dopiero wtedy wstałam z niej, złapałam czaszkę za włosy i pomaszerowałam prosto w stronę Asmodeusza, który patrzył na mnie z szeroko otwartymi oczami, zresztą jak wszyscy zebrani.”

Oczywiście fragment z walką jest o wiele dłuższy i obfity w szczegóły, jakby autorka oczekiwała, że będziemy kibicować jej wspaniałej bohaterce przeciwko rzekomo znienawidzonej przez czytelników Tanyi… Ups, coś nie wyszło. Potem mamy walkę z głównym złym, Lucyferem, wdzięcznie nazywanym przez Emily „Luckiem” (przez całe opko Emilka stara się być śmieszna, ale tylko wychodzi na idiotkę, heh), która jest chyba krócej opisana niż starcie z Tanyą. Po tym wszystkim Emily popada w kolejną śpiączkę (wspominałam o powtarzalności?), znowu mamy TĘ SAMĄ dramę, nudną jak flaki z olejem i już przerobioną trzysta tysięcy razy, a któryś z niby-ważnych-bohaterów, ale tak naprawdę raczej bezcelowych wpada na genialny pomysł – niech Fallus przeleci Emily, żeby się obudziła.

Genialne, prawda? Gwałt jako lekarstwo na śpiączkę! Oczywiście, Emily po fakcie wszystko się podoba, wiadomo, każda dziewczyna tylko marzy o tym, by jej ukochany pokazał jej swe uczucia w właśnie ten sposób, podczas kiedy ona jest nieprzytomna, a on robi z nią, co chce (achh, rozpływam się w fantazjach, achhh!), prawda? Prawda? Ekhem.
Na końcu narrator niezdecydowany rzuca nam głęboką perełkę:

„Razem z przyjaciółmi czeka ich jeszcze wiele, ale co? Tego nikt z nich nie wie.”

Ale ja wiem. Pewnie kolejny gwałt, bo czemu nie - mamy happy end.
A teraz, pomijając już fakt, że po przeczytaniu tego opka chyba mam PTSD, zajmijmy się bardziej (nie)przyjemnymi sprawami. Styl leży i kwiczy, opisy dumnie prezentują żałosny poziom (co już chyba udowodniłam, cytacik z auta wystarczy), research został brutalnie zamordowany już na samym początku opka, wraz z poszkodowanym Ojcem McDonetem na czele (nazwanym przeze mnie, nie zapominajmy!), a dialogi to… mam nadzieję, że żart. Ale wiem, że to nie żart. Po prostu przyjmijmy, że demony, które mają nie wiadomo ile lat (a nie wiadomo, bo Emily nie zadaje żadnego konkretnego pytania (poza jednym: czy da się zabić anioła) w ciągu całej ksiunszki), wysławiają się tak, jakby dopiero co dumnie skończyły dojrzewanie i dostały pozwolenie od mamy na wyjście poza granice blokowiskowego podwórka. Bohaterowie są płytcy jak kałuża, oczywiście poza Emily, która wyróżnia się jedynie tym, że ma problemy z gniewem, no i jest wielką hipokrytką – niby twierdzi, że ma serce i nie jest nieczuła, jak zue demony, a równocześnie nie widzi niczego złego w zamordowaniu demonicy Tanyi, a po fakcie nie ma żadnych wyrzutów sumienia czy chociażby jednego konkretnego przemyślenia na ten temat. (Aha, zapomniałam jeszcze, że Emily lubi sobie żartować, że jest speszyl - i tak doskonale wiemy, że uważa się za wyjątkowo zajebistą, nie musi udawać, że żartuje). Emily ma też wszystko gdzieś, nie interesuje ją nic poza fallusem Fallusa, o czym już wspominałam, walić świat, walić prawa nim rządzące, walić anioły i demony, czas na ruchanko – to jej udokumentowany proces myślowy. Emily jest również kopalnią żałosnych tekstów, ten był moim ulubionym:

„Faceci i ich małe rozumki. Czy to demon, anioł, czy zwykły mężczyzna. Każdy myśli, że jak przemówi do kobiety jak do dziecka i wytłumaczy powoli, to ona od razu zrobi wszystko, co jej każe.”

Ale dzięki Emily wiemy coś na pewno – autorka nie ma najmniejszego pojęcia, jak tworzy się bohaterów. Widać, że chciała, żeby Emily była silną dziewczyną, na popularny teraz wzór, ale siła nie równa się „walecznej” (a tak naprawdę agresywnej i brutalnej), „wygadanej” (bezczelnej) i „biorącej sprawy w swoje ręce” (bezmózgiej) kobiecej postaci.

Z kolei reszta to już dno dna i nie ma po co marnować energii na wypowiadanie się na ich temat. Szczerze mówiąc, myślę, że za przeczytanie tej książki i wyrządzone mi nieodwracalne szkody psychiczne powinnam dostać odszkodowanie.

Czytacie na własne ryzyko, podkreślam.

Uważam, że dla ratowania waszych pieniędzy oraz psychiki warto podarować sobie oznaczanie tej opinii (bo recenzja to to nie jest) jako zawierającej spoilery. Nie ma za co!

Początek tego – łagodnie mówiąc – szmatławca zaczyna się jak typowe opko popełnione przez szaloną sweet blogerkę, czyli przekazaniem czytelnikowi najważniejszej wiadomości: główna bohaterka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Warto przeczytać, ale tylko jeżeli jest się skłonnym wyłączyć myślenie. W każdym razie wzięłam się za czytanie po obejrzeniu ekranizacji, bo najzwyczajniej w świecie chciałam sprawdzić, ile głupot z filmu faktycznie pojawiło się też w książce. Odpowiedź brzmi - większość.

„Niezgodna” to ksioopko złożone z klasycznych w opkach wydarzeń, w dodatku strasznie schematyczne i niestety przewidywalne. Buntowniczość bohaterki pakuje ją w kłopoty, ale zawsze pojawia się ktoś, kto jest skłonny ją z nich wyciągnąć, więc praktycznie nie ma żadnych konsekwencji. Ogólnie świat wydaje się mocno wzorowany na „Igrzyskach Śmierci”, które może nie były do końca logiczne, ale w „Niezgodnej” trudno uświadczyć jakiegokolwiek chociaż w miarę sensownego i wiarygodnego wytłumaczenia, dlaczego ludzie zostali rozdzieleni na jakże bezsensowne frakcje. Tak, niby powtarzali, że bla bla bla, tak łatwiej kontrolować ludzi, ale trudno mi kupić ten cały bullshit.

Czytałam książkę po angielsku, bo z opinii wywnioskowałam, że tłumaczenie jest co najmniej słabe, ale - kurde - tu nie można całej winy zwalać na tłumacza. Nawet w oryginale coś od czasu do czasu zgrzytało (może nie tak często, jak zgrzytałoby podczas czytania polskiego tłumaczenia, „noale”), zdarzały się potężne urwania od gramatyki i przecinki miejscami szalały, chociaż to już mogła być wina PDF-a. Część postaci to zwykłe zlepki imion i nazwisk, bo charakteru się u nich nie uświadczy, a reszta jest zbyt typowa, by móc coś sensownego powiedzieć na ich temat. Same opisy były płaskie i zbyt ubogie, by móc sobie cokolwiek wyobrazić lub chociaż wczuć się w bohaterkę, zero napięcia, nic poza niesmakiem. Jedyne, co sprawiło, że powieść zyskała dość niezły rozgłos, to zwykłe uderzenie w target, ekhę, nierozwiniętych literacko nastolatek będących w stanie przeczytać pięćdziesiąt książek YA, które traktują o praktycznie tym samym - tró loffie z jakimiś tam pomniejszymi wydarzeniami w tle (wiem, bo kiedyś sama jedną byłam ;)).

A tak słowem podsumowania, przyjemnie się czyta, ale dla czystego odmóżdżenia. Od dłuższego czasu szukałam czegoś lekkiego i niewymagającego do poczytania, a „Niezgodna” dobrze spełniła tę rolę.

Warto przeczytać, ale tylko jeżeli jest się skłonnym wyłączyć myślenie. W każdym razie wzięłam się za czytanie po obejrzeniu ekranizacji, bo najzwyczajniej w świecie chciałam sprawdzić, ile głupot z filmu faktycznie pojawiło się też w książce. Odpowiedź brzmi - większość.

„Niezgodna” to ksioopko złożone z klasycznych w opkach wydarzeń, w dodatku strasznie schematyczne i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Upadek Gubernatora. Część pierwsza Jay Bonansinga, Robert Kirkman
Ocena 7,0
Upadek Guberna... Jay Bonansinga, Rob...

Na półkach: ,

Obyło się bez fajerwerków. Pomińmy, że autorowie uznali książkę za zbyt długą, by ją wydać w jednej części - stąd mamy tego 250 stronicowego mikrusa, co jak dla mnie jest po prostu śmieszne. Książki to nie filmy, one nie są "za długie". Nigdy. Dzieląc ostatnią książkę o Gubernatorze na dwie części doświadczamy niskiego sposobu wyciśnięcia kasy z czytelnika, nic więcej.

Zdziwiłam się, kiedy w książce ponownie wystąpiła postać Lily i to nawet nie chwilowo. Każdy, kto czytał "Drogę do Woodbury" wie, że historia Lily nie była porywająca, a po prostu przeciętna. Decyzja pisania o ponownie o tej bohaterce na pewno była ryzykowna, ale - moim zdaniem - wcale się nie opłaciła. Na końcu "Drogi do Woodbury" mieliśmy Lily po niezłych przejściach i zmianach psychicznych, a na początku "Upadku Gubernatora cz.1" dostajemy zgoła inną dziewczynę, okraszoną jej imieniem. Nie trzeba dodawać, jak bardzo zawiodłam się na autorach, kiedy Lily zaczęła wierzyć, że Gubernator ma wszystko pod kontrolą. Cios prosto w serce, znów kolejna postać, której nie ma sensu lubić.

Początek ciągnął się niemiłosiernie, ale na boga, przetrwałabym go bez marudzenia, gdyby książka nie była podzielona na dwie części. Kiedy wreszcie sprawy się rozkręciły, dostaliśmy bardzo szczegółowe i wciągające sceny między Gubernatorem a Michonne (kto czytał komiks, ten wie), które czytało się świetnie - były krwawe, brutalne i przesiąknięte zemstą - ale można się domyślić, gdzie zabrakło nam kartek z części drugiej. Żałuję, że wzięłam się za czytanie, podczas kiedy pt. 2 ma wyjść dopiero w okolicach marca, jeżeli nie później.

Koniec marudzenia - plusem tej książki było ponowne (przewidywalne, bo przewidywalne, ale jednak - mało w tej książce tajemnic, jeśli ma się za sobą lekturę komiksów) pojawienie się Martineza. Jeżeli ktoś z Woodbury zasługiwał na sympatię, a autorzy go nie zmarnowali, to własnie Martinez. Jego pomoc Rickowi w ucieczce z Woodbury okazuje się faktycznie wyreżyserowana przez samego Gubernatora, ale po drodze możemy doświadczyć kilku momentów, w których Martinez zaczyna czuć się tak, jakby naprawdę pomagał uciekinierom z dobroci serca, albo przynajmniej powinien. W czasie, kiedy nawet sympatyczny doktorek wykrwawia się na śmierć i zapewnia wszystkich, że wcale nie ginie a "ewoluuje w nową, gorszą formę życia", Lily i jej nowy wybranek cieszą się, że w razie czego będą mieli kogoś wykwalifikowanego do odebrania porodu. No to klops. Pozostaje nam czekanie na część drugą, chociaż jak na razie książki z serii TWD cierpią na systematycznie obniżającą się jakość.

Obyło się bez fajerwerków. Pomińmy, że autorowie uznali książkę za zbyt długą, by ją wydać w jednej części - stąd mamy tego 250 stronicowego mikrusa, co jak dla mnie jest po prostu śmieszne. Książki to nie filmy, one nie są "za długie". Nigdy. Dzieląc ostatnią książkę o Gubernatorze na dwie części doświadczamy niskiego sposobu wyciśnięcia kasy z czytelnika, nic...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

A ja myślałam, że pierwsza część tej serii była dobra - idąc tym tropem, mam nadzieję, że następna będzie jeszcze lepsza. Nie ukrywam, że Deadline podniósł moje wymagania względem kontynuacji. Może zacznijmy od tego, że dzięki Deadline jeszcze bardziej przywiązałam się do bohaterów, a należę do osób, które albo są poirytowane działaniami postaci, albo są na nie całkowicie obojętne. Tu tak nie było. Tu bezustannie tęskniłam za Georgią Mason, tu współczułam Shaunowi, tu czytałam ze strachem o życia postaci, gdy dziwnym trafem budynek CDC opustoszał. Tu przeklinałam głupotę Shauna w czasie podróży na motocyklu Georgii. Tu odstawiałam śmieszny taniec zwycięstwa, kiedy dziewczyna o dziwnych oczach potwierdziła swoją tożsamość, o którą ją podejrzewałam - tym razem (w przeciwieństwie do Feed) na końcu obyło się bez łez i smutku, ale gdyby autorka znowu postanowiła kogoś odstrzelić, chyba bym nie zdzierżyła. Fabuła tej serii znów wciągnęła mnie do tego stopnia, że w ciągu dnia łapałam się na zastanawianiu, jak skończy się Deadline, co stanie się z Shaunem, Maggie, Becks i stadem uroczych miniaturowych buldogów (chociaż doktor Abby i tak powinna skraść wasze serca tekstem: "Best wishes, and stay the fuck away from me, Dr Abby.").

Na zakończenie powiem, że nie kupuję książek. Nigdy. Głównie dlatego, że uważam, że drzewa nigdy nie powinny być ścięte dla większości okropnych książek na świecie... ale to nie jest okropna seria. To świetna seria o jak żywych postaciach, którymi Mira Grant mi zaimponowała, o powalającej fabule i trzymającej w skrajnym napięciu akcji.

Kupiłam.

A ja myślałam, że pierwsza część tej serii była dobra - idąc tym tropem, mam nadzieję, że następna będzie jeszcze lepsza. Nie ukrywam, że Deadline podniósł moje wymagania względem kontynuacji. Może zacznijmy od tego, że dzięki Deadline jeszcze bardziej przywiązałam się do bohaterów, a należę do osób, które albo są poirytowane działaniami postaci, albo są na nie całkowicie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki The Walking Dead: The Fall of the Governor pt. 1 Jay Bonansinga, Robert Kirkman
Ocena 6,0
The Walking De... Jay Bonansinga, Rob...

Na półkach: ,

Obyło się bez fajerwerków. Pomińmy, że autorowie uznali książkę za zbyt długą, by ją wydać w jednej części - stąd mamy tego 250 stronicowego mikrusa, co jak dla mnie jest po prostu śmieszne. Książki to nie filmy, one nie są "za długie". Nigdy. Dzieląc ostatnią książkę o Gubernatorze na dwie części doświadczamy niskiego sposobu wyciśnięcia kasy z czytelnika, nic więcej.

Zdziwiłam się, kiedy w książce ponownie wystąpiła postać Lily i to nawet nie chwilowo. Każdy, kto czytał "Drogę do Woodbury" wie, że historia Lily nie była porywająca, a po prostu przeciętna. Decyzja pisania o ponownie o tej bohaterce na pewno była ryzykowna, ale - moim zdaniem - wcale się nie opłaciła. Na końcu "Drogi do Woodbury" mieliśmy Lily po niezłych przejściach i zmianach psychicznych, a na początku "The Fall of the Governor pt. 1" dostajemy zgoła inną dziewczynę, okraszoną jej imieniem. Nie trzeba dodawać, jak bardzo zawiodłam się na autorach, kiedy Lily zaczęła wierzyć, że Gubernator ma wszystko pod kontrolą. Cios prosto w serce, znów kolejna postać, której nie ma sensu lubić.

Początek ciągnął się niemiłosiernie, ale na boga, przetrwałabym go bez marudzenia, gdyby książka nie była podzielona na dwie części. Kiedy wreszcie sprawy się rozkręciły, dostaliśmy bardzo szczegółowe i wciągające sceny między Gubernatorem a Michonne (kto czytał komiks, ten wie), które czytało się świetnie - były krwawe, brutalne i przesiąknięte zemstą - ale można się domyślić, gdzie zabrakło nam kartek z części drugiej. Żałuję, że wzięłam się za czytanie, podczas kiedy pt. 2 ma wyjść dopiero w okolicach marca, jeżeli nie później.

Koniec marudzenia - plusem tej książki było ponowne (przewidywalne, bo przewidywalne, ale jednak - mało w tej książce tajemnic, jeśli ma się za sobą lekturę komiksów) pojawienie się Martineza. Jeżeli ktoś z Woodbury zasługiwał na sympatię, a autorzy go nie zmarnowali, to własnie Martinez. Jego pomoc Rickowi w ucieczce z Woodbury okazuje się faktycznie wyreżyserowana przez samego Gubernatora, ale po drodze możemy doświadczyć kilku momentów, w których Martinez zaczyna czuć się tak, jakby naprawdę pomagał uciekinierom z dobroci serca, albo przynajmniej powinien. W czasie, kiedy nawet sympatyczny doktorek wykrwawia się na śmierć i zapewnia wszystkich, że wcale nie ginie a "ewoluuje w nową, gorszą formę życia", Lily i jej nowy wybranek cieszą się, że w razie czego będą mieli kogoś wykwalifikowanego do odebrania porodu. No to klops.

Książkę prawdopodobnie przeczytam jeszcze raz, ale po polsku - z czystej ciekawości, by dowiedzieć się, jak przetłumaczą niektóre momenty. Bo nawet jeżeli jestem bardziej poirytowana niż zadowolona lekturą, chcę jeszcze raz uświadczyć większości powalających opisów. I mimo wszystko liczę, że ta i następna część sprzedadzą się dostatecznie dobrze, by autorzy mieli ochotę napisać co nieco o Neganie.

Obyło się bez fajerwerków. Pomińmy, że autorowie uznali książkę za zbyt długą, by ją wydać w jednej części - stąd mamy tego 250 stronicowego mikrusa, co jak dla mnie jest po prostu śmieszne. Książki to nie filmy, one nie są "za długie". Nigdy. Dzieląc ostatnią książkę o Gubernatorze na dwie części doświadczamy niskiego sposobu wyciśnięcia kasy z czytelnika, nic...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mały, nie do końca sprecyzowany spoiler w ostatnim akapicie, ostrzegam.

Wciągająca historia opowiadająca o dwójce rodzeństwa (i ich współpracownikach), która dostaje niemożliwą do odrzucenia propozycję Pracy Marzeń, koniecznie wielkimi literami. Żadne z nich nie podejrzewało, co może wiązać się z wyborami nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, a tym bardziej nie sądzili, że ktoś zakasa rękawy i weźmie się za likwidowanie niewygodnych ludzi, do których grona prędzej czy później (raczej prędzej) dołączą i oni. Georgia Mason jest młodą kobietą, której dosłownie bardziej zależy na przekazaniu światu prawdy niż na własnym życiu, co nie przypada do gustu pewnym ludziom. Wraz z bratem Shaunem śledzi przebieg kampanii wyborczej, dostarcza ludziom świeżych, interesujących informacji i w końcu wpada w sam środek ataku terrorystycznego. Wróg jest zawsze o jeden krok przed nimi, ale mając za przeciwników Georgię i Shauna nie czuje się pewnie, przeprowadzając nie do końca przemyślany zamach na ich życie. Kiedy przed śmiercią ratują ich tylko nowoczesne opony, rodzeństwo wreszcie zdaje sobie sprawę z wysokości stawki, o jaką toczy się gra.

Mira Grant stworzyła świat pełen zastraszonych obywateli, nie pamiętających już smaku krwistego steku, a tym bardziej czym była wolna Ameryka i spokojny sen. W tym niesamowicie rozbudowanym politycznie świecie wymieniliśmy raka i przeziębienie na hordy wygłodniałych zombie i żałosne ludzkie niedobitki, z których większość woli spędzić całe życie w bezpiecznych czterech ścianach. Reszta niedobitków para się ochroną, polityką lub dostarczaniem przestraszonym ludziom jeszcze bardziej wzmagających strach informacji, co podoba się rządowi. Tu jeden niewłaściwy ruch wprowadza w ruch lawinę konsekwencji rodem z domino, co kończy się pozytywnym odczytem wirusa Kellis-Amberlee i kulką w głowie.

I chociaż - jeżeli się chce - w ciągu książki można jako-tako przewidzieć, kto z głównych bohaterów przeżyje, a kto nie, na końcu i tak trudno było mi w to uwierzyć. Mira Grant przez cały tekst podrzucała nam wskazówki, na końcu i tak zostawiając przy życiu tego, kto pod każdym względem był bardziej prawdopodobnym kandydatem do wczesnego pochówku. Zabicie tak dobrej, sympatycznej postaci było dla mnie wielkim ciosem, ale przyznam, że wzmogło moją ciekawość względem następnej części.

Mały, nie do końca sprecyzowany spoiler w ostatnim akapicie, ostrzegam.

Wciągająca historia opowiadająca o dwójce rodzeństwa (i ich współpracownikach), która dostaje niemożliwą do odrzucenia propozycję Pracy Marzeń, koniecznie wielkimi literami. Żadne z nich nie podejrzewało, co może wiązać się z wyborami nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, a tym bardziej nie sądzili,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Najbardziej poruszająca ze wszystkich część komiksów Żywe Trupy. Wystarczy powiedzieć, że sprawia, że Gubernator wydaje się być małym, nieszkodliwym kotkiem z ostrymi pazurami, oczywiście w porównaniu do Negana.

Najbardziej poruszająca ze wszystkich część komiksów Żywe Trupy. Wystarczy powiedzieć, że sprawia, że Gubernator wydaje się być małym, nieszkodliwym kotkiem z ostrymi pazurami, oczywiście w porównaniu do Negana.

Pokaż mimo to

Okładka książki Droga do Woodbury Jay Bonansinga, Robert Kirkman
Ocena 6,8
Droga do Woodbury Jay Bonansinga, Rob...

Na półkach: ,

"Przeciętna" to idealne słowo, by określić tę książkę. Po przeczytaniu "Narodzin Gubernatora" moje wymagania względem tak jakby kontynuacji wzrosły, ale "Droga do Woodbury" nie sięga Narodzinom nawet do kostek. Co prawda z przyjemnością czytałam o Lily, która z paranoiczki i bojącej się ludzi jąkały przerodziła się w silną kobietę, knującą rebelię przeciwko Gubernatorowi, ale niestety jej przemiana wewnętrzna nie urzekła mnie na tyle, bym mogła wystawić książce wyższą notę. Przyznam, że książkę czytałam głównie dla opisów, szukając inspiracji, ale chyba jednak coś innego powinno przyciągać nas do lektury.

"Przeciętna" to idealne słowo, by określić tę książkę. Po przeczytaniu "Narodzin Gubernatora" moje wymagania względem tak jakby kontynuacji wzrosły, ale "Droga do Woodbury" nie sięga Narodzinom nawet do kostek. Co prawda z przyjemnością czytałam o Lily, która z paranoiczki i bojącej się ludzi jąkały przerodziła się w silną kobietę, knującą rebelię przeciwko Gubernatorowi,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Narodziny Gubernatora Jay Bonansinga, Robert Kirkman
Ocena 7,1
Narodziny Gube... Jay Bonansinga, Rob...

Na półkach: ,

"Narodziny Gubernatora" to nie jest książka dla ludzi o słabych nerwach. Przed zapoznaniem się z nią poleciłabym też przeczytanie przynajmniej kilku pierwszych komiksów, a jak macie czas, to nawet obejrzenie trzymającego dobry poziom serialu - jeśli pójdziecie za moją radą, koniec książki przeżyjecie w zupełnie inny sposób, niż gdybyście po prostu sięgnęli po Żywe Trupy na ślepo, bez zapoznania się z postaciami i realiami komiksu. Dla wiernych czytelników komiksu i fanów serialu ostatnie dwa rozdziały "Narodzin Gubernatora" są totalnym mindfuckiem, bo zupełnie zmieniają sposób, w który postrzega się postać Gubernatora i sprawia, że uważa się go za Czarny Charakter nad wszystkimi Czarnymi Charakterami. Jak już wspominałam, nie jest to pozycja dla ludzi o słabych nerwach - trup ściele się gęsto, flaki latają w powietrzu, odcięte głowy toczą po ziemi, a z każdego miejsca, nawet z budy dla psa, może wypełznąć kolejny rozkładający się trup, który chce dopaść głównych bohaterów, nie zważając na to, że (na przykład) nie ma dolnej połowy ciała. Coś idealnego dla ludzi lubiących dreszczyk emocji i krwawe, szczegółowe opisy - sama znalazłam kilka ulubionych, wartych przepisania do zeszyciku z wyjątkowo poruszającymi wyobraźnię cytatami. Od początku zastanawiałam się też, jak autorzy wybrną z "oczywistej oczywistości", którą była (jak sądziłam) postać Gubernatora, ale ostatnie dwa rozdziały sprawiły, że pożałowałam, że nie przeczytałam tej książki przy jednym posiedzeniu, co na pewno poprawiłoby ogólne wrażenia.

Mimo wszystko, książka nie kręci się wokół rozjeżdżania samochodem hord wygłodniałych zombie, których flaki latają w powietrzu - "Narodziny Gubernatora" są przede wszystkim opowieścią o przetrwaniu i zmianach zachodzących w charakterach bohaterów, o rozpadających się przyjaźniach i więzach krwi, o popadaniu w skrajne szaleństwo i obłęd, a także o naturze człowieka, który w takich okolicznościach musi przystosować się do otoczenia za wszelką cenę - nieważne, ilu ludzi przyjdzie mu zabić, ile przed śmiercią uzbiera mu się na koncie złych uczynków.

Minusem książki są, oczywiście, pozostawiające wiele do życzenia tłumaczenie i korekta. Co prawda niektóre z tych błędów (nawiasem mówiąc, można by ich łatwo uniknąć) były całkiem zabawne i poprawiły mi humor na cały dzień, niestety sprawiły, że przy każdym kolejnym potknięciu byłam zmuszona odłożyć książkę, bo ta niedbałość zaczynała mnie już powoli irytować.

"Narodziny Gubernatora" to nie jest książka dla ludzi o słabych nerwach. Przed zapoznaniem się z nią poleciłabym też przeczytanie przynajmniej kilku pierwszych komiksów, a jak macie czas, to nawet obejrzenie trzymającego dobry poziom serialu - jeśli pójdziecie za moją radą, koniec książki przeżyjecie w zupełnie inny sposób, niż gdybyście po prostu sięgnęli po Żywe Trupy na...

więcej Pokaż mimo to