rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jakub Małecki to dla wykreowanych przez siebie postaci zwyrodnialec. Kat i oprawca. Łotrzyk ligi światowej! Kawał sku***go syna! A przynajmniej taką, skądinąd nieprzychylną, opinię sobie o nim wyrobiłem po „Dygocie” i „Rdzy”, czyli powieściach, które zaprowadziły go w poczet najpoczytniejszych współczesnych polskich pisarzy. Z nominacją do nagrody Nike – dodajmy.

Kiedy obdarowywał te swoje postacie kolejnymi cięgami, zwalał im na głowy kanonadę nieszczęść, zupełnie jakby spluwał im w twarz: kopał ich, tarmosił, sprzedawał soczyste kuksańce, po mordzie strzelał… jak starotestamentowy Bóg, który traktował Hioba jak zabaweczkę. Gdy Małecki robił to z tymi swoimi zmyślonymi bohaterami, ja z zaciśniętymi pięściami krzyczałem:

- Chłopie, Małecki, ty zwyrodnialcu przeklęty! Zostawże ty już tych ludzi w spokoju. Darujże im trochę tych udręk. Aby choć na chwilę daj im odsapnąć, ty sadysto! Pojebańcu niezdrowy na głowie! Cóż, że oni zmyśleni?! Nawet zmyślonym w tym ich zmyślonym życiu aż tak życia nie wypada obrzydzać!

Bo kto inny obsypuje swoich bohaterów tyloma nieszczęściami co Małecki? No chyba tylko wspomniany już Bóg. Ale który inny pisarz tak życiowo i psychicznie obtłukuje te bezbronne wytwory własnej jaźni? A przy tym fabuły Małeckiego są przepełnione rozpaczą i fatalizmem. Tam się nic nie może udać, jak u Hłaski. Żadna historia nie mogła skończyć się pomyślnie.

Ale i tu się Małeckiemu ostatnio odwidziało, trochę jakby te ciemne chmury ze swojej twórczości przeganiał. Wpierw rozpogodziło się w „Nikt nie idzie”, a teraz w „Horyzoncie”. I jasne, „Horyzont” to też książka niewesoła. Historia toczącego wojnę z własną psychiką żołnierza, który wrócił z Afganistanu odmieniony i dwudziestoparoletniej Zuzy, która odkrywa, że jej życie rodzinne zbudowane było na kłamstwie. Oboje totalnie nieprzystosowani do rzeczywistości. Piją wódkę i słuchają bułgarskiego rapu. Pewnie byliby przyjaciółmi, gdyby potrafili się angażować emocjonalnie w innego człowieka. Ale nie potrafią. Są psychicznie skrzywieni. Przynajmniej takimi ich poznajemy.

To opowieść dużo jaśniejsza i pogodniejsza od innych książek Małeckiego. Pojawia się temat przyjaźni, miłości i odkupienia. Wreszcie Małecki nie trzepie mokrą szmatą po ryjach tych swoich bohaterów, nie sprzedaje im plaskaczy po policzkach. Mają wprawdzie w swoich życiorysach tragedie i potknięcia, ale prowadzą ich one nie ku ciemności (jak było choćby w „Dygocie”), a ku odrodzeniu.

Nie powiem, że „Horyzont” jest najlepszą książką Małeckiego. Prawdopodobnie nie jest nawet jedną z najlepszych, a przynajmniej ja tak to widzę, bo nie jestem fanem literatury obyczajowej. Wolę Małeckiego w połączeni z realizmem magicznym, sadystycznego, z tymi wszystkim przeskokami czasowymi i niepewnością, kto tak właściwie jest głównym bohaterem, skoro każdy kolejny ginie tragicznie po kilku stronach. Ale to wciąż literatura warta poznania. Czyta się szybko, powinny wystarczyć dwa wieczory. No i Małecki ma obecnie taki status w polskiej literaturze, że wypada go znać, bo jak się nie zna, to można w bardziej oczytanym towarzystwie popełnić spore faux pas.

Jakub Małecki to dla wykreowanych przez siebie postaci zwyrodnialec. Kat i oprawca. Łotrzyk ligi światowej! Kawał sku***go syna! A przynajmniej taką, skądinąd nieprzychylną, opinię sobie o nim wyrobiłem po „Dygocie” i „Rdzy”, czyli powieściach, które zaprowadziły go w poczet najpoczytniejszych współczesnych polskich pisarzy. Z nominacją do nagrody Nike – dodajmy.

Kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest taka scena w „Serotoninie”, w której główny bohater konsultuje z lekarzem wyniki swoich badań. Niski poziom testosteronu i niebotycznie wysoki poziom kortyzolu. Ostatecznie lekarz stawia diagnozę:

„- No więc, prawdę mówiąc… - Zawahał się, ale jego wargi leciutko zadrżały. – Wydaje mi się, że umiera pan ze smutku.”

Florent-Claude Lebrouste cierpi na depresję, a jej objawy tłumi captorixem, antydepresyjnym lekiem powodującym wydzielanie hormonu szczęścia, serotoniny. Lek łagodzi jej skutki, ale doprowadza bohatera do impotencji. Po kolejny nieudanym związku Lebrouste rzuca pracę i dotychczasowe życie, by niczym Laurence Sterne odbyć podróż sentymentalną. Jak Adaś Miauczyński z „Dnia świra” tęsknił za swoją wyidealizowaną Elą, tak wielokrotnie rozczarowany związkami uczuciowymi Florent-Claude upatruje ratunku w Camille, miłości z dawnych lat. I właśnie do niej prowadzi jego ostatnia wyprawa.

Temat depresji u Houellebecqa wraca notorycznie, a „Serotonina” najbliższa jest chyba jego debiutanckiemu „Poszerzeniu pola walki”. O ile jednak w debiucie depresja objawiała się głośno, iskrzyła się różnymi kolorami i emocjonalnymi wybuchami, była krzykliwa, zupełnie jak w filmach Gaspara Noego, jeśli mnie pamięć nie myli to w jednej z ostatnich scen bohater położył się na łące i wrzeszczał z rozpaczy, tak w „Serotoninie” depresja jest cicha. Można by nawet powiedzieć, że to ballada o smutku. Houellebecq jako pisarz przestał szukać sztucznych, szokujących atrakcji; fajerwerków literackich. Postawił na wolne tempo, płynną monotonię, liryczność i pozorny spokój, tworząc zarazem wrażenie totalnej rezygnacji głównego bohatera, którego nic nie jest już w stanie dotknąć, ale i on nie jest w stanie dotknąć niczego. Żyje w bańce, do której świat nie ma dostępu. Jest perfekcyjnym stoikiem. I choć depresja w „Serotoninie” zdaje się mieć łagodny dla psychiki bohatera przebieg, to tak naprawdę jest przerażająco destruktywna.

Florent-Claude to bowiem człowiek martwy za życia, psychicznie wyzbyty przywiązania do czegokolwiek (poza wspomnieniami), a ze względu na impotencję, również martwy fizycznie, bo u Houellebecqa, jak u Freuda, albo u Przybyszewskiego: „Na początku była chuć. Nic prócz niej, a wszystko w niej”. To XXI wieczny dekadent rozczarowany czasami, w których żyje i przeszłością, której doświadczył, zresztą jak wszyscy poprzedni bohaterowie Houellebecqa. Tu jednak społeczeństwo jest tłem - pojawiają się wprawdzie wątki o chylącej się ku końcowi Unii Europejskiej oraz moralnym i emocjonalnym upadku całego pokolenia, nie ma prawie wcale o religii (tematu, na którym Houellebecq tak naprawdę zbił literacki kapitał), ale głównym wątkiem jest introspekcja jednostki. Podobnie jak w poprzedniej „Uległości”, gdzie bohater toczył wewnętrzną wojnę czy dla własnej wygody przejść na ogarniający świat islam. Tylko, że w „Serotoninie” nie ma wielkiej wojny, już jest pozamiatane, depresja zniszczyła chęć do jakiejkolwiek walki. Spoglądamy więc na świat oczami człowieka zrezygnowanego i pustego, pozbawionego nadziei. Totalnie zniszczonego wewnętrznie. I to jest smutne. „Serotonina” to książka przeraźliwie dołująca. Ballada o smutku i emocjonalnym obumieraniu. Bez pompy i nadętego tonu. Historia człowieka, którego tak naprawdę już nie ma, ale niestety, nim oficjalnie skonał, przyjaciel z dawnych lat nauczył go jak posługiwać się karabinem…

Jest taka scena w „Serotoninie”, w której główny bohater konsultuje z lekarzem wyniki swoich badań. Niski poziom testosteronu i niebotycznie wysoki poziom kortyzolu. Ostatecznie lekarz stawia diagnozę:

„- No więc, prawdę mówiąc… - Zawahał się, ale jego wargi leciutko zadrżały. – Wydaje mi się, że umiera pan ze smutku.”

Florent-Claude Lebrouste cierpi na depresję, a jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fatalna książka Huellego. Motywów od groma, wymieszane wszystko ze wszystkim, ale nic się kupy nie trzyma, bo powieści brak wątku spajającego całość kompozycji. Za dużo się Huelle naczytał Cabre, ale o ile Cabre czyta się z wypiekami na twarzy, tak Huellego już po trzech pierwszych rozdziałach w ogóle się nie czyta.

Fatalna książka Huellego. Motywów od groma, wymieszane wszystko ze wszystkim, ale nic się kupy nie trzyma, bo powieści brak wątku spajającego całość kompozycji. Za dużo się Huelle naczytał Cabre, ale o ile Cabre czyta się z wypiekami na twarzy, tak Huellego już po trzech pierwszych rozdziałach w ogóle się nie czyta.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka dla gimnazjalistów (nie broni się absolutnie niczym), film dla nieco dojrzalszych (minus taki, że gimnazjaliści uważają, że książka jest lepsza).

Książka dla gimnazjalistów (nie broni się absolutnie niczym), film dla nieco dojrzalszych (minus taki, że gimnazjaliści uważają, że książka jest lepsza).

Pokaż mimo to


Na półkach:

Słynne opowiadanie Wielkiego Przegranego, jak zwykło mawiać się o Marku Hłasce (wschodnioeuropejskim Jamesie Deanie ja nazywali go inni). "Ósmy dzień tygodnia" to historia, która rozpoczęła marsz pisarza po status człowieka legendy. Okrzyknięte ordynarnym oraz epatującym pornografią, w swoim czasie wywołało niemały skandal. Oto bowiem po socrealistycznych bajdurzeniach pojawia się postać, która negując wszelkie zasady realizmu socjalistycznego opisuje pełne smrodu speluny, brud ulicy, pijaków, kobiety nie pierwszej świeżości i świat pozbawiony wyższych wartości. Twórczość Hłaski to literatura upadku, a początek wzięła właśnie w "Ósmym dniu tygodnia".

Bohaterowie, co do jednego: Agnieszka, jej ukochany Piotr, brat Grzegorz i rodzice, a nawet współlokator Zawadzki i jego dziewczyna Marysia - wszyscy oni już na początku zostali skazani na upadek, przegraną, i cóż z tego, że Agnieszka i Piotr mają swoją miłość, że Zawadzki czekając na ukochaną Marysię wciąż ma nadzieję, skoro od dawna pozbawieni zostali przez świat swoich szans, choć zawzięcie walczą o przezwyciężenie fatum, z którym się urodzili. Miłość kończy się odrzuceniem, nadzieja rodzi kłamstwo, a Grzegorz pije w najlepsze, bo nie widzi już żadnego sensu. "Wnikliwy portret upadłego społeczeństwa" jak to ktoś napisał, bolesne wyczekiwanie na dzień, który nigdy nie nadejdzie (bowiem nie ma prawa nadejść), wyczekiwanie tytułowego ósmego dnia tygodnia niczym ci „głupcy wierzący w poranek” z kolejnej powieści Hłaski.

Niewątpliwie jest to piękna historia o dążeniu do spełnienia, lecz piękno to utkano z dojmującego smutku. Hłasko nie pozostawia żadnych złudzeń - zło zwycięża, spełnienie jest nieosiągalne, a prawo do godnego życia nie istnieje. Wszyscy są przegrani i od tych murów upadku odbija się tylko echo dawnego krzyku ojca Agnieszki: "- Wstawaj, ścierwo! - zawył piskliwie. - Wstawaj, zdechnij, rób co chcesz, ale niech się nareszcie coś zmieni, niech się nareszcie zmieni...", lecz mury wciąż pozostają głuche.

Słynne opowiadanie Wielkiego Przegranego, jak zwykło mawiać się o Marku Hłasce (wschodnioeuropejskim Jamesie Deanie ja nazywali go inni). "Ósmy dzień tygodnia" to historia, która rozpoczęła marsz pisarza po status człowieka legendy. Okrzyknięte ordynarnym oraz epatującym pornografią, w swoim czasie wywołało niemały skandal. Oto bowiem po socrealistycznych bajdurzeniach...

więcej Pokaż mimo to