cytaty z książki "Lato, gdy mama miała zielone oczy"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Lato, gdy mama miała zielone oczy, nigdy się nie skończyło.
Tata powtarzał zawsze, że jeśli grzęźniesz w bagnie, musisz pociągnąć ze sobą jak najwięcej ludzi, bo wtedy łatwiej się z niego wygrzebiesz.
Bo ludzie są chorzy i zgnili i o tym wiedzą, ale udają zdrowych i dobrych - ze strachu, ale też dlatego, że jest łatwiej.
Gdyby śmierć brała pod uwagę opinie innych ludzi, umarłoby znacznie więcej właściwych osób.
Chciałem jednak, że mama choć trochę pamiętała równiez o mnie - swoim drugim dziecku, wypchniętym na świat przez tę samą nieświadomą macicę.
- O śmierci myślisz tylko wtedy, gdy umierasz. (...), a to błąd, wielki błąd. Ponieważ to śmierć jest tym, co najprawdopodobniej przytrafi się człowiekowi zamiast wszystkich wymarzonych rzeczy. Właściwie to jedyne, co przytrafi się mu na pewno. Dlatego, Aleksy, nigdy nie postępuj niewłaściwie, tak jakbyś miał jeszcze mnóstwo czasu, żeby naprostować sprawy, bo nie będziesz go miał. Czas, który nadejdzie, przeznaczysz tylko na to, żeby dalej postępować niewłaściwie i żeby umrzeć jeszcze szybciej - powiedziała mama tamtego wieczoru.
Oczy mamy były pozostałościami mamy pięknej
Oczy mamy płakały do wewnątrz
Oczy mamy były życzeniem ślepej spełnionym przez słońce
Oczy mamy były polami ułamanych łodyg
Oczy mamy były nieopowiedzianymi mi historiami.
Było jasne, że nie mogę pójść do lekarza. Z kilku powodów. Po pierwsze, lekarz od razu zorientowałby się, że od prawie dwóch tygodni nie zażyłem tabletek i że byłem niebezpieczniejszy niż rozbite szkło.
Zatrzymaliśmy się na środku ścieżki i patrzyliśmy na nie długo, jakby pierwszy raz, wymyślając szybko jakieś życzenie. Nauczyła nas tego babcia: kiedy widać wschodzący księżyc lub wschodzące słońce, należy szybko pomyśleć o czymś, czego bardzo, bardzo pragniemy, a wtedy życzenie się spełni, na pewno się spełni.
Gdyby istniały targi staroci z ludźmi, mama z tatą wymieniliby mnie na konewkę albo po prostu porzucili pod straganem i uciekli.
Był to ostatni raz, kiedy jeszcze mógłbym kochać mamę, gdyby mi na to pozwoliła.
Oczy mojej brzydkiej mamy były pozostałościami mamy obcej przepięknej.
Poczułem w tamtej chwili - a było to jak krótkie, bolesne ukłucie - że przez tę biel nie nienawidzę jej już tak bardzo.
Niedostępność śmierci wtedy, gdy tak mocno jej potrzebowałem, była największą niesprawiedliwością, jaka mi się kiedykolwiek przydarzyła - a przydarzyło mi się ich wiele.
Chorzy psychicznie, gdy mają dużo pieniędzy nazywani są ekscentrykami [...].
Pod wieczór wróciliśmy do domu: ująłem drobną dłoń mamy i odprowadzani przez deszcz, szliśmy tak, trzymając się za ręce, jakbyśmy wciąż byli połączeni pępowiną.
A ja mam się nie bać.
Zrobiło mi się jej żal nie dlatego, że była umierająca i o tym wiedziała; nie dlatego, że już całkiem wychudła i ważyła teraz tyle, ile wypijane przeze mnie w ciągu tygodnia piwo; nie dlatego, że uciekła umrzeć z dala od domu, obok syna, który nie dalej jak miesiąc wcześniej z radością zabiłby ją gołymi rękami. Było mi jej żal, ponieważ nawet w taki dzień jak ten - kiedy udało się jej zrobić makaron oraz opowiedzieć o swoich najlepszych latach (....) - musiała kłamać.
Był to pierwszy raz w życiu, gdy dałem mamie pierwszeństwo przed innymi.
Ponieważ zarówno dla mamy, jak i dla mnie była to zupełnie nieznana sytuacja, między nami pojawiło się coś w rodzaju zażenowania. Było to zażenowanie właściwe tylko relacjom rodzinnym - napięcie, które nie pozwala ci rozmawiać otwarcie, tak jak możesz to robić pośród obcych, kiedy niczym nie ryzykujesz. Choć niewykluczone, że to była wyłącznie nasza przypadłość. Być może w normalnych rodzinach wygląda to inaczej - ludzie mówią sobie o wszystkim, co im leży na sercu, i słuchają się nawzajem właśnie dlatego, że mają tak wiele do stracenia.
Po raz pierwszy odczuwałem zdziwienie, litość, zachwyt - stany, do których, jak sądziłem, nie jestem zdolny i które nigdy na nic mi się nie przydały. Było tak, jakby moje oczy - te prawdziwe, surowe i nagie, z siatkówkami na wierzchu - nareszcie się uwolniły, by odtąd widzieć przez skórę i kości, dostrzegać formy i kolory w ich nieprawdopodobnej jaskrawości, spoglądać na niebo i w głąb ziemi. Wydawało mi się dziwne, że moja pięść przestała się zaciskać. Wydało mi się dziwne, że nie pragnąłem śmierci mamy.
Z braku dźwięków moje usta stopniowo wypełniły się strachem - gorzkim i porowatym niczym grzyb - który zaczął rosnąć i atakować mnie swoimi fioletowymi korzeniami.
Milczeliśmy oboje, prawie krzycząc, a nasza cisza była cięższa niż jakikolwiek hałas. Miałem świadomość, że cokolwiek wydarzy się później tamtego dnia i tamtego lata, zostanie z nami już na zawsze.
Wiem jednak, że nie mogę, nie jestem w stanie żyć dalej bez niej. Że jeśli spróbowałbym zapomnieć litery, które składają się na jej imię, wymazać z pamięci jej zapach i kolor, moje życie upodobniłoby się do ubrania zjadanego przez mole.
Oczy mamy były życzeniem ślepej spełnionym przez słońce.
Chciałem umrzeć zwyczajnie, wygodnie, szybko. Chciałem mieć śmierć w swojej władzy, by w każdej chwili móc ją przywołać - bez wysiłków i bez kosztów. Wszystko to byłoby możliwe, gdyby śmierć wymyślił ktoś o większym rozeznaniu, ktoś, kto nie chroniłby jej aż tak bardzo, tylko ograniczył ją do prostej funkcji. Wystarczyłoby trzecie oko, trzecia skroń, serce po prawej, które w razie potrzeby arbitralnie odłączałoby bezużyteczne ciała.
Żart dość głupi, ale nie było mnie stać na inny. Z trudem przychodziło mi żartować z kimś, z kim przez ostatnie osiem lat niemal w ogóle nie rozmawiałem. Z kimś, kto odpychał mnie nogą jak psa, gdy byłem gotów być psem tylko po to, by mnie pogłaskano.
Mika była jedynym powodem, dla którego przez kilka lat czuliśmy się jak rodzina i dla którego przy byle sprzeczce nie skakaliśmy sobie od razu do gardeł, niczym wściekłe psy.
Zazdrościłem mu. Bo w przeciwieństwie do mnie, mógł w ten sam dzień przemienić się z motyla w gąsienicę i z powrotem w motyla.