cytaty z książki "Gitara i inne demony młodości"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Ktoś pomyśli, że ten młodzieżowy antykomunizm wczesnych
lat osiemdziesiątych był wiecem, zabawą, albo tylko
pozą. Owszem, jest w tym część prawdy, jednak przede
wszystkim, nie wypadało zachowywać się inaczej. Czerwoni zrobili wszystko, by mieć nas przeciwko sobie. Nie
tylko zlikwidowali Solidarność i pozamykali jej liderów
w internatach, ale nie umieli przeprowadzić jakiejś sprawnej
akcji informacyjnej, wytłumaczyć zdezorientowanemu
narodowi, na czym miało polegać to ryzyko buntu i wolności,
które uosabiał Wałęsa i jego ludzie, przekonać do
swoich racji. A myślę, że było to możliwe. Zamiast choćby
jakiejś próby, stosowali tępą, prostacką propagandę, z telewizji
sączył się lepki jad nienawiści, prezenterzy występowali
w mundurach, a reporterzy „Dziennika Telewizyjnego”
prześcigali się w najbardziej nieudolnych, pachnących
stalinizmem produkcyjniakach. Wszystko to był zresztą
strasznie nieprofesjonalne. Władza nie umiała zapełnić
półek sklepowych ani otworzyć granic. Biły w nas amerykańskie
sankcje i koszmar socjalistycznej gospodarki.
Słuchałem dalej. Z coraz większą uwagą.
— Jak zresztą może przetrwać system, który nie jest
w stanie wyprodukować porządnej pasty do zębów czy
proszku do prania? Ludzie to widzą.
— To ile pan daje temu systemowi lat?
Uśmiechnął się serdecznie, trochę czule, trochę ironicznie.
— Nie wiem, nie jestem prorokiem. Ale kilka, najwyżej
kilka. Zresztą wydatnie im w tym pomagam, żeby
oddali władzę.
Ale miłość jest
tylko dla wybranych. I trwa krótką chwilę. To jakbyś spojrzał
w niebo i zobaczył na niebie jaskółkę. Widzisz ją przez
chwilę. Migocze skrzydłem, wzbija się ku słońcu, a potem
nurkuje. I tyle jest twoja. Znika. Miłość tak właśnie znika.
Kiedy Marek Grechuta umarł, miałem łzy w oczach.
Tamta przykra chwila to nie była tylko śmierć mojego krakowskiego
idola. To był również, a może przede wszystkim
koniec pewnego świata. Pewnej epoki. Anielskie trąby zahuczały
pod chłodnym niebem z żelaza, by odtrąbić apokalipsę.
Koniec młodości i koniec muzyki. Koniec Krakowa
i koniec „Piwnicy”. Tak, nie byłem w stanie odgonić łez.
Płakałem jak bóbr i do dzisiaj tego się nie wstydzę.
Stasiu fruwał po świecie, Marek usiłował być moim
aniołem stróżem, a Tomek zapadał się powoli w ciemność.
Leszek Moczulski na wolności opowiadał o rychłym
kresie walki z komuną, a Adam Michnik pindrzył się na
salonach, rwąc laski i dyskutując z Tischnerem o Husserlu
i jemu podobnych. Jaruzelski nie radził sobie z ekonomią,
system kartkowy obejmował już nawet dystrybucję
gumki „Myszki” do zeszytów, a w telewizji straszyli niemieckimi
rewizjonistami, Hupką i Czają. Co za świat, myślałem,
trzeba stąd spadać, albo się zwariuje. Nie uratuje
nas już ani muzyka, ani książki, Nabokow by tego nie
wymyślił. Wierzyć w Boga czy zaufać Darwinowi? Zostawić
rodziców czy utonąć w komunistycznym bagnie? Nawet
moi bohaterowie, chłopaki z Perfectu, Oddziału Zamkniętego,
by nie wspominać już o Maanam, zamilkli.
Szczyt formy mieli w osiemdziesiątym pierwszym, a potem
powolna artystyczna agonia. Wyciągałem rękę, ale
nie umiałem uczepić się niczyjej dłoni. Kto był najbliżej?
Doprawdy, do dziś nie wiem.
Nasz los widzieliśmy w czarnych kolorach, a uczyliśmy się
tego, co zakazane głównie z ciekawości, przeciw ustrojowi
zaś byliśmy z pobudek moralnych i estetycznych. Przygniatające
nas jak betonowa belka orwellowska wizja i fatalizm
polskich dziejów raczej poskramiały, niż karmiły marzenia.
Kreml w świecie, w którym dane nam było żyć, miał istnieć
wiecznie, a partia stanowić prawa. Prawa, w których dla
nas, ludzi mojego pokolenia, żadnego miejsca nie było. Ani
w sensie duchowym, ani geograficznym.
Ten Jaruzelski, łysy typek w ciemnych
okularach o twarzy oseska, który cedził coś nudnawo telewizyjnym studiu.
Ten Kiszczak w polowym mundurze,
człowiek o urodzie czyściciela kanałów spod Pruszkowa, uśmiechający się nieszczerze do zawsze posłusznej kamery.
Ci faceci o niebywałych nazwiskach Baryła,
Leś czy Oliwa; sam Brzechwa by ich lepiej nie wymyślił.