cytaty z książki "Cień wielkiego brata. Ideologia i praktyka IV RP"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Politycy PiS – bo oni są tu głównym adresatem – powinni
zrozumieć, że do rządzenia krajem nie jest potrzebny wróg, że można to robić po prostu, aby było lepiej. Nie przeciw komuś, ale dla kogoś. I że polityka nie polega wyłącznie na walce o nowe instrumenty walki, bitwie na maczugi w celu zdobycia dzid. A takie po tych siedmiu miesiącach rządów braci Kaczyńskich, niestety, zebraliśmy doświadczenie.
Politycy PiS do tej pory właściwie nie zaproponowali nikomu
żadnego porządnego dialogu; umiejętnie zrazili do siebie wiele środowisk i ludzi w wielu instytucjach, tak jakby dopuszczali tylko jedną reakcję po drugiej stronie, czyli kapitulanctwo, bezkrytyczne poparcie dla działań PiS i rządu, za co w nagrodę czekałaby kooptacja i być może przebaczenie. A i to nie jest pewne.
W swojej wizji prawa i sprawiedliwości, roli państwa Jarosław
Kaczyński przedstawiał taki oto punkt widzenia: wszystkie
rozwiązania, urzędy i instytucje są dobre, jeśli tej wizji służą, a służą wówczas, gdy stoją za nimi i są w nich ludzie, którzy wiedzą, jak i komu służyć. Ludzie są ważniejsi niż instytucje. Kaczyński zdaje się namawiać do porzucenia naiwności, polegającej na przekonaniu, że istnieją w państwie jakieś niezależne, obiektywne instancje, których decyzje są niepodważalne, a przynajmniej za takie powinny być
uznane. „Przecież wiadomo, kto tam zasiada” – mawiał wielokrotnie lider PiS choćby o Trybunale Konstytucyjnym. Każdy jest przecież skądś, z jakiejś partii, jakiejś grupy interesów, określonego środowiska.
A jeśli tak, to przecież nie jest obiektywny, podobnie jak decyzje, które firmuje.
Trzeba tu zadać jednak ważniejsze pytanie: jak pogodzić walkę ze sławetnym Układem, kiedy samemu tworzy się gigantyczny układ personalny – od prezydenta, premiera, ministrów, służb specjalnych, urzędów centralnych, agencji rządowych, telewizji, spółek Skarbu Państwa po spodziewane opanowanie samorządów. Jeśli istnieje Układ, to przecież nie jest aż tak politycznie jednolity, tak zwarty jak ten, który tworzy lub zamierza stworzyć Jarosław Kaczyński. Układ PiS, koronkowe powiązania, gdzie każdy decydent będzie powoływał swoich kolegów, a ci – na kolejne szczeble w hierarchii – swoich, stanie się prawdziwą twierdzą. W jaki sposób z Układem ma walczyć nowy układ, gdzie możliwości niezależnej kontroli będą sprowadzone do minimum?
Jeśli bowiem PiS zbuduje państwo na swoje podobieństwo, to jest pewne, że kiedy straci władzę, nowi rządzący będą znowu wszystko zmieniać, czyścić przegraną ekipę do spodu. A przyjdzie im to łatwiej przy rozmontowanych przez PiS mechanizmach ochronnych. Odwrót będzie tym radykalniejszy, im więcej Bawarii uda się w Polsce
Kaczyńskiemu wprowadzić. Instytucje raz popsute w wyniku
kolejnego politycznego zawłaszczania będą się jeszcze bardziej degenerować, bo – po naukach PiS – już nikt nie będzie miał żadnych skrupułów. Taka jest konsekwencja tworzenia państwa autorskiego.
PiS unika bardziej precyzyjnych określeń, czym jest układ, nie wskazuje jednoznacznie jego centralnego ośrodka,
ponieważ układ dokładnie nazwany staje się rozbrojony, mniej
diaboliczny, może spotkać się z reakcją: to o to było całe zawracanie głowy? Nie należy go więc rozszyfrowywać. Rzecz musi pozostać na poziomie dużej ogólności. PiS ma jeszcze jeden patent: istnienie układu jest przyjętym założeniem, nie trzeba tego udowadniać, przeciwnie, to na sceptykach spoczywa ciężar udowodnienia, że go nie ma. A ponieważ dowód, że czegoś nie ma, niezmiernie trudno przeprowadzić, założenie o istnieniu układu pozostaje prawdziwe,
ponieważ go nie obalono.
Układ nigdy się nie kończy, trwa wiecznie. Koncepcja układu sama się napędza, im bardziej się ją atakuje, tym jest mocniejsza; każdy wróg wizji, iż krajem rządzi spisek, jest sprzymierzeńcem tej wizji, bo swoim atakiem ją potwierdza. Co więcej, nie da się być poza układem, ale z nim nie walczyć: każdy, kto nie walczy z układem lub wątpi w jego istnienie, jest w układzie.
Każdy właściwie obywatel może się w jakimś układzie znaleźć. Czy to biznesmen, który „nie buduje autostrad”, czy dziennikarz, który dokucza politykowi, czy to profesor, który ma jakieś wątpliwości. To, że jakiekolwiek powiązania pomiędzy tak różnymi ludźmi i środowiskami, jakie wymienił już Jarosław Kaczyński, wydają się karkołomne i całkowicie nieprawdopodobne, znaczy tylko tyle, że układ to właśnie takie niewyobrażalne monstrum. Im bardziej jest niepojęty, tym bardziej porażająco prawdziwy. A jeśli ktoś wątpi, to jest
naiwnym nieszczęśnikiem albo układowcem.
Układy, oczywiście, w każdej demokracji istnieją. Można wręcz
powiedzieć, że immanentną cechą demokracji jest walka układów z układami, choćby przecież partyjnymi, bo czym innym są partie, jak nie organizacjami jakichś polityczno–ideowych układów, także układów interesów. Jarosław Kaczyński też stoi na czele dzisiaj potężnego układu, w którym bez trudu odnajdziemy sieć innych układów, a też się ona bez przerwy rozwija.
Tyle tylko, jak sam twierdzi, że jest ona zaludniona – w odróżnieniu od sieci innych – przez ludzi porządnych i prawych, co, oczywiście, można uznać jedynie za programowe marzenie. Rzecz w tym, że można na demokrację spojrzeć jako na nieustanny proces ścierania się
ze sobą różnych układów, a w jej żywotnym interesie jest, by owa walka toczyła się według przejrzystych reguł i by prawo sprawiedliwie te reguły określało, a także zapewniało ich skuteczne pilnowanie.
Jarosław Kaczyński nie raz dawał do zrozumienia, że u zarania
demokratycznej Polski popełniono błąd, że zaraz po uzyskaniu
politycznych koncesji od komunistów należało zerwać ustalenia Okrągłego Stołu i przeprowadzić rewolucję. Rzecz w tym, że – jak się zdaje – nie było społecznego mandatu do takiej czystki. Potwierdzeniem był choćby fakt, że już w 1993 r. wielki sukces wyborczy odniosły partie rodem z PRL, czyli SLD i PSL. Istnieje wiele przesłanek, że transformacja odbywała się w takim tempie i w taki sposób, na jakie była społeczna zgoda. To tamta ocena z 1989 r. jest bardziej miarodajna.
Nie chodzi tu o obronę PRL, bo ona się jako jakakolwiek propozycja obronić nie da, jeśli tylko pojawia się jakaś alternatywa. Ale też ludzie aktywnie żyjący w PRL w ogromnej większości nie mieli poczucia uczestniczenia w spisku, w przestępczym związku. To już dzisiejsza nadinterpretacja, pozwalająca stosować moralny szantaż: z PRL trzeba
się teraz wytłumaczyć, każdy, kto był dorosły w tamtym okresie, jest potencjalnie podejrzany, a PiS, który w transformacji kraju nie uczestniczył, jest surowym sędzią. Jakby wszyscy ludzie PiS przybyli tutaj z Marsa. Osobista historia Jarosława Kaczyńskiego, opozycjonisty, samotnika, człowieka bez rodziny, majątku, bez zawodowej kariery, jest tu ideałem i miarą dla innych. Ma się ponownie dokonać podział na dobrych i złych, według przymiarek do tego jednego wzorca.
Dzisiaj lepiej być wyrokowcem, ponurym łajdakiem i aferzystą, niż mieć niewyraźne papiery u prezesa Kurtyki lub własny dorobek, sukcesy i karierę po 1989 r. Status pokrzywdzonego staje się najbardziej pożądanym dokumentem w Polsce.
PRL się już nie odrodzi, nawet w najgorszym wariancie wydarzeń – jako „PRL PiS”. Rzecz w tym, że choć obrońców PRL dzisiaj już praktycznie nie ma, a w każdym razie nie mają oni żadnego znaczenia, gwałtownie rosną za to szeregi atakujących tamten system. Pytanie, z kim mają teraz walczyć? Jeśli nie ma systemu, pozostaje walka z ludźmi.
Jeśli ktoś mówi, że mamy wolne media, to ja odpowiadam, że to bajka.
I znowu te media. Są ulubione przykłady negatywne, choćby „Gazeta Wyborcza”, są ulubieni dziennikarze negatywni. Ich opinia, choć nie daje się usunąć z obiegu, jest unieważniana. Oczywiście, niektóre tytuły cieszą się pewną łaską, bo się starają przypodobać, ale w ogóle stosunek do mediów pana prezesa jest progowo nieufny. W końcu nawet opanowane wydawałoby się „Wiadomości” Telewizji Publicznej
złośliwie wyemitowały osławiony popis śpiewaczy Jarosława
Kaczyńskiego. A w ogóle nie jest łatwo te media opanować na
podobieństwo aparatu partyjnego czy nawet państwowego. I nawet jeśli wprowadzi się do układu mediów swoich ludzi, gdzie się tylko da.
Zawsze coś pęknie, coś się wymknie, ktoś nagle stanie się
niesubordynowany. I jeszcze do tego istnieje coś takiego jak Internet, i – niestety – jest też prasa zagraniczna. Okropne. Wolne media, jak można domniemywać, to są takie, którym wszystko wolno, pod warunkiem, że prezes na to pozwoli i wyraźnie powie, co wolno.
Jarosław Kaczyński nieraz dawał do zrozumienia, że media są
częścią aparatu władzy. Media publiczne całkowicie, jako zwyczajna własność państwowa, której jedynym dysponentem – jak zresztą całego państwa – jest zwycięzca wyborów.
TVP, Polskie Radio, PAP zostały więc przez PiS (i koalicję)
potraktowane bez żenady jako należne zdobycze.
Projekt IV RP tak został umiłowany, że cały komentatorski impet od początku poszedł w destrukcję III RP. Ileż to słów poświęcono, by skompromitować tak zwane elity, autorytety, salony i warszawkę, zohydzić Michnika i „Gazetę Wyborczą” (także oczywiście „Politykę”).
Wylała się jakaś ogromna frustracja, która teraz mogła przybrać formę pyszniącego się szyderstwa i triumfalizmu, by przeobrazić się w swoistą dialektykę objaśniania wszystkiego za pomocą kilku zwrotów.
Jeśli zatem komuś się nie podoba PiS, to znaczy, że woli Millera i SLD; jeśli dzisiaj coś się sypie lub obnaża jako polityka nieczysta i niemoralna, a ktoś narzeka, to znaczy, że chce, żeby w Polsce nadal szalała korupcja. Jeśli nie chce dzikiej lustracji, to jest agentem; jeśli nie podoba mu się „Linia specjalna”, widać kochał Roberta Kwiatkowskiego. Jeśli narzeka na prezydenturę Lecha Kaczyńskiego,
to znaczy, że woli chorą goleń Kwaśniewskiego. Można wybierać tylko pomiędzy IV RP a Rywinlandem, innych opcji – zdaniem zwolenników dzisiejszej władzy – nie ma i nie będzie. W tym myśleniu czas nie postępuje, wszystko stoi. Gdy się zatem skończą rządy Kaczyńskich, zostaniemy żywcem przeniesieni w lata 90., znowu Rywin przyjdzie do
Michnika, a w Starachowicach zadzwoni telefon. Nastanie czarna noc.
Świat zrobił się prościutki jak „Teletubisie”.
Zawsze bowiem, gdy zamiast wielości prawd i prawa do nich
próbuje się narzucić społeczeństwu jedną, jedyną prawdę,
przeforsować własną koncepcję państwa i jego ustroju, pojawia się nienawiść i rodzi się insynuacja. A jeszcze do tego w tej filozofii państwa nie ma miejsca na samoistną i niezależną pozycję jakichkolwiek środowisk pozapolitycznych, tych, które tradycyjnie odgrywają w społeczeństwie rolę zbiorowego sumienia i prawa moralnego. Inwektywami i insynuacjami unieważnia się opinie gremiów profesorskich (z jakich to oni szkół się wywodzą?, kto za nimi stoi?), publicystów (związanych z Układem) i tych dostojników
Kościoła, którzy za bardzo walczą z Radiem Maryja bądź nie chcą kadzić kadzidłami. Nie ma filtra, arbitrów, jest za to silne przekonanie, że cel uświęca środki, że przeciwnika, który jest z gruntu zły, można i trzeba niszczyć każdym sposobem dla dobra narodu, który to zrozumie i wybaczy.
Jarosław Kaczyński ma niezwykłą łatwość czynienia wszystkiego oczywistym i nieuchronnym, potrafił przekonać swoich zwolenników, ale też w jakimś stopniu przeciwników, że zawsze ma rację, że wykazuje mądrość etapu. Miał więc słuszność, kiedy mianował Marcinkiewicza premierem na cztery lata, a może i dłużej, i nie mylił się, dymisjonując go po kilku miesiącach, wykazywał przenikliwość, zarzucając niegdyś Samoobronie esbeckie korzenie, a potem odznaczył
się politycznym instynktem, biorąc ją do rządu. Miał rację, że pozwolił przeczołgać przed Sądem Lustracyjnym Zytę Gilowską, i ma ją też, gdy przywrócił byłą panią wicepremier na poprzednie funkcje. Miał rację zaczynając z Lepperem, jak też kończąc z nim. Kaczyński zawsze daje do zrozumienia, że w każdym z tych wypadków nie ma żadnej sprzeczności, ponieważ najważniejszy jest szczytny cel.
Jarosław Kaczyński odkrył, jaka jest siła odpowiedniej interpretacji, a właściwie reinterpretacji ex post jakiegoś wycinka historii. Jak wiele zależy od słów, pojęć, sekwencji wynikania. III RP była okresem wielkiej transformacji, niewolnej od błędów i ułomności, która jednak odmieniła kraj, sprawiła, że żyje się po prostu lepiej. Polska stała się normalnym, choć jeszcze nie tak zamożnym jak inne unijne państwa krajem, z dobrze funkcjonującym rynkiem, z demokratycznymi
instytucjami, samorządami, społeczeństwem obywatelskim, wolnymi mediami, które w rzeczywistości dopiero PiS zakwestionował i zaczął z nimi walczyć.
Słabości przemian można wytłumaczyć faktem, jak głęboka była i jak gwałtownie dokonała się transformacja. Jeśli o tym zapominamy, to nie tylko z powodu upływu czasu, również dlatego, że propaganda obozu rządzącego skupia się w przypadku PRL na sprawach opresji politycznych i działań SB, znika w tym gdzieś rzeczywistość ekonomiczna Polski Ludowej. Stąd maleje świadomość, jak wielki przełom się dokonał na początku lat 90. i jak później konsekwentnie był podtrzymywany. To nieprawda, że wszystko się należało, było
naturalną konsekwencją odrzucenia komunistycznych absurdów; transformację też można było spartaczyć, utopić w konfliktach społecznych i politycznych, co wydatnie pokazuje historia innych krajów dawnego bloku socjalistycznego, które nie tak konsekwentnie jak Polska prywatyzowały czy walczyły z trzycyfrową inflacją. Łatwo się
przyzwyczajamy do normalności, traktujemy ją jako oczywistość, a właśnie o to trzeba było stoczyć ciężką walkę z balastem przeszłości.
Piotr Zaremba (a także Rafał Ziemkiewicz) ubolewa, że gazety
niechętne rządowi, w tym „Polityka”, zaniżają poziom dyskusji. Ale też obaj autorzy, poza cyklicznymi atakami na „Politykę” za jej ogólny ton, nie wchodzą z nią w żadne konkretne polemiki, nie podjęli żadnego problemu, nie chcą się mierzyć z krytyką, którą uważają zapewne za wrogą, bo zewnętrzną wobec ich obozu. Spierają się co najwyżej we własnym gronie, we własnym języku, wśród kolegów. Można to zrozumieć tak, iż błędy PiS są z wyższej, niedostępnej dla niewtajemniczonych wrogów półki, są potknięciami na dobrej drodze,
premierowi zaś trzeba życzliwie pomóc, a nie uprawiać jałowe
krytykanctwo. W podobnym duchu napisał niedawno Łukasz
Warzecha z „Faktu”, wspominając o „michnikopodobnych
Kasandrach”, których nie warto czytać. W tych tekstach pobrzmiewa pytanie: wolne wybory i wolność słowa są? Są. Więc o co chodzi? (Jeśli dla kogoś demokracja tylko na tym polega, to rzeczywiście trudno rozmawiać).
A to dlatego, co poświadczają teksty zebrane w tej książce, że od początku, przynajmniej od jesieni 2005 r., jaki jest koń, dobrze widzieliśmy. Bo Jarosław Kaczyński wyraźnie mówił, jak widzi świat, jak widzi Polskę i jak chce wszystko zmieniać, przepraszamy – naprawiać. Była to koncepcja bardzo przemyślana, integralna, w której obok tak zwanych mądrości ogólnych i założeń generalnych ściśle mieściły się instrumenty i która zapowiadała niezwykle zasadniczą
przemianę Polski w silne, scentralizowane i wyczyszczone specjalnymi środkami pralniczymi państwo, podporządkowane jednej, słusznej partii, i w kraj zamieszkany przez lud, który jeszcze bardziej miał być narodem. To wystarczyło, by pojawiła się jakaś progowa nieufność,
obawa, że zwycięzcy zafundują nam jakiś rewolucyjny horror,
nieustanny spektakl nienawiści, że będą bezceremonialnie, używając wszelkich dostępnych metod, walczyć z wszystkimi, którzy narazili się im wcześniej i będą narażać się po drodze. I że władza, jako narzędzie najważniejsze, będzie dla nich najważniejsza.
Zgoda, wiele haseł, z którymi bracia Kaczyńscy szli do władzy, było słusznych. Czy w Polsce nie było korupcji, czy nie przydałoby się więcej prawa i sprawiedliwości, czy nie należało zająć się Polską B i Polską C, które do pociągu jadącego do Europy nie wsiadły i zostały – jak na razie
– na peronie, czy nie należało zająć się polską szkołą i podnieść nie tylko w niej standardy moralne, czy nie należało dbać o silną pozycję naszego państwa we wspólnocie międzynarodowej i wobec sąsiadów, czy wreszcie nie powinno się zawsze uczyć siebie i innych polskiego
patriotyzmu? Na każde z tych pytań i im podobne nikt chyba nie odpowie i dzisiaj inaczej, że tak, jak najbardziej tak.
Problem zaczynał się w momencie, gdy każde z tych pytań, każde hasło, które je wieńczyło, wyprowadzone było z diagnozy, na którą już nie sposób się było zgodzić. Wtedy, gdy Jarosław Kaczyński mówił, a za nim jak za panią matką powtarzali inni, że Trzecia RP była przeżarta
układem, że była zmarnowaną Polską, że – poza rządem Jana
Olszewskiego – wszystkie kolejne ekipy po 1989 r. szkodziły polskiej racji stanu i polskim historycznym interesom, że państwo po prawdzie nie było państwem i że źli ludzie szkodzili ludziom dobrym, bo tak sobie poukładali to państwo i go używali.
Kaczyński łaskawie przyjmuje wszystkie zdobycze III RP.
Przychodzi w jakimś sensie na gotowe. Bazę zapewniła mu właśnie III RP, teraz może zająć się nadbudową, ideologią, przejmowaniem stanowisk. Paradoksalnie, to że dzisiaj „rząd zmieniający Polskę” (ta fraza jest powtarzana jak mantra, aż się wdrukuje w pamięć) może zajmować się swoimi ulubionymi zabawkami, zawdzięcza wcześniejszym gabinetom i parlamentom o różnych politycznych
kompozycjach, które wspólnie z cierpliwym i dość przedsiębiorczym społeczeństwem wykonały czarną robotę, która musiała być zrobiona.
Teraz PiS może krytykować wszystko, ponieważ niesprawdzalne są już inne warianty, nie da się cofnąć czasu transformacji. Dlatego łatwe jest gloryfikowanie rozwiązań, które nigdy już nie będą wprowadzone.
Teoretycznie III RP broni się sama, a rozpoczynanie historii Polski od chwili, gdy bracia Kaczyńscy przejęli władzę (IV RP), wydaje się bezwstydną uzurpacją. W obronie minionego 17-lecia stają otwarte granice, wolność podejmowania pracy, paszporty w szufladach, tłumy Polaków na zagranicznych wczasach, wzrost wykształcenia, wzmożona konsumpcja, coraz lepiej wyglądające miasta, wzrost gospodarczy, bezpieczne sojusze... Choć trudno to sobie wyobrazić,
tego wszystkiego dokonano jeszcze przed braćmi Kaczyńskimi.
Tak się składa, że każda kolejna polityczna epoka karmi się
„wypaczeniami” tej minionej, czasami przewrotnie. Łagodne
potraktowanie komunistów przy Okrągłym Stole i dopuszczenie ich do demokratycznych procedur (w celu uniknięcia gwałtownych konfliktów w sytuacji, kiedy mieli oni jeszcze instrumenty władzy) dało PiS oręż propagandowy, który w konsekwencji pozwolił mu na zwycięstwo w wyborach. Złodziejska, zdaniem PiS i LPR, prywatyzacja, która teraz może być dowolnie krytykowana jako zło III RP, spowodowała, że Kaczyńscy mają już gotowy wolny rynek, kapitalizm
i nie muszą się kłopotać masowymi strajkami. Mają to szczęście, że już sami prywatyzować na dużą skalę nie muszą. To mają załatwione.
Wejście Polski do Unii Europejskiej na „upokarzających warunkach”, o które postarali się postkomuniści wespół z Unią Wolności, skutkuje teraz tym, że PiS ma do dyspozycji kilkadziesiąt miliardów euro na finansowanie Polski Solidarnej. Tak to już jest w polityce, że się przeszłość krytykuje, ale jednocześnie z niej korzysta.
Media w sposób naturalny są opozycją, osobną, niezwiązaną
z partiami politycznymi, ale ostrą i wyrazistą. Taką opozycją samą w sobie. Władza ma niemal wszystkie instrumenty wpływania na bieg zdarzeń w państwie, dysponuje wielkimi pieniędzmi podatników.
Dlatego czujność, ba, wręcz obowiązek mediów, by krytycznie
i uważnie przyglądać się każdej władzy, są tym bardziej konieczne, im jej apetyty i ambicje są większe. A rząd PiS ma ambicje „zmieniać Polskę”, chce zasadniczej transformacji, reform, rewolucji moralnej.
Jeśli premier Kaczyński mówi w Polskim Radiu: „Nic jeszcze nie
zrobiliśmy, a już się okazało, że jesteśmy zagrożeniem dla demokracji”, to – pomijając już zaskakującą szczerość w pierwszej części zdania – można odpowiedzieć, że media to nie banki, nie udzielają kredytu zaufania.
Zwolennicy PiS mówią: spokojnie, dajmy im działać, zobaczymy, czy sobie poradzą. Rzeczywiście, zobaczymy, ale też nie oznacza to, że nie można zgłaszać zastrzeżeń już na poziomie decyzji, pomysłów, wdrażania procedur, jeśli wydają się one niezgodne ze standardami demokratycznego państwa. Jeśli CBA nie będzie robić głupstw i okaże się w sumie przydatną służbą, nie oznacza to, że nie powinno się pokazywać potencjalnych niebezpieczeństw funkcjonowania tej obdarzonej znacznymi kompetencjami instytucji. Jeśli jakimś cudem nowa KRRiT, przebudowana na modłę PiS, okaże się pożyteczna (choć niewiele na to wskazuje), nie unieważnia to zastrzeżeń co do trybu jej stworzenia i personalnej obsady.
Zwolennicy hasła „dajmy porządzić” zdają się wyznawać zasadę, że wszelkie wątpliwości staną się nieważne w momencie wymarzonego ostatecznego sukcesu, finału IV RP, który przyćmi wstydliwe sprawy z różnych cząstkowych etapów. Że potem rzecz się rozłoży na całą kadencję i średnia moralności przeliczona na rok będzie przyzwoita.
Ale takich wielkich finałów w polityce nie ma, podsumowania to domena przyszłych historyków, a oceniać trzeba na bieżąco.
Ale demokracja to już od wielu lat nie tylko wolne
wybory i wolność słowa. To są absolutne podstawy demokracji, minimum, o którym się już nie mówi.
Dzisiaj liczy się cała skomplikowana siatka zależności pomiędzy instytucjami państwa, sposób mianowania na stanowiska, skłonność do uzgodnień i kompromisu, wciąganie do procesów decyzyjnych także opozycji, dobrowolne dzielenie się wpływami tam, gdzie trzymanie ich w jednym ręku nie jest niezbędne dla politycznej tożsamości władzy. To cała gra, która może być mniej demokratyczna
lub bardziej. Mając w Sejmie większość, rzeczywiście można
przegłosować niemal wszystko, ale demokracja dla zaawansowanych polega na tym, że się czegoś nie głosuje, nie przeprowadza, nie narzuca, choć jest pokusa, bo są możliwości.
Największym błędem, jaki stał się udziałem wielu sympatyków IV RP, była naiwna wiara, że nawet ze złych działań i metod może wyniknąć jakieś dobro dla kraju, można znaleźć właściwego człowieka na odpowiednie stanowisko. Że liczy się mityczny, ostateczny rachunek, bilans, który wypadnie pozytywnie, że niesprawiedliwości i draństwa cząstkowe nie przeszkodzą w powstaniu uczciwej i sprawiedliwej Polski, że te koszty są wręcz konieczne.
Zabrakło refleksji, że prawdziwy bilans obejmuje wszystko, także samopoczucie społeczeństwa, komfort życia w praworządnym kraju, polityczną estetykę, szanowanie praw i wolności jednostki. Że to nie są jakieś nieznaczące czynniki, które można zlekceważyć na drodze do słonecznej krainy szczęśliwości, ale że to rzecz właściwie decydująca
dla większości obywateli. Walka z korupcją jest tak samo ważna jak styl tej walki. Skuteczność wymiaru sprawiedliwości ma takie samo znaczenie jak zagwarantowanie praw podejrzanych i oskarżonych.
Rozliczenia z PRL są tak samo istotne jak to, czy nie łamią praw człowieka i nie stosują zbiorowej odpowiedzialności.
Przekładając ogólne zasady na konkretne sytuacje, trzeba
stwierdzić, że dobry Polak wspiera lustrację oraz inne pomysły
i inicjatywy dyskryminujące ludzi dawnego systemu ustawy, jest niechętny Trybunałowi Konstytucyjnemu, domaga się rozliczenia PRL i III RP. Postawę „dobrego” obywatela najlepiej widać na internetowych forach: takiej niewymuszonej i gorącej autentycznej propagandy władzy nie było od kilkunastu lat. Okazuje się – nie po raz pierwszy w naszej historii – że zawsze, gdy tylko otworzy się śluzę,
przelewa się przez nią fala nienawiści do innych, uruchamia się instynkt walki z obcymi wsparty stereotypami i prawdami prostymi jak cep.
Propisowscy internauci demonstrują tę charakterystyczną
pogardę i poczucie wyższości nad „lewizną”, Ubekistanem,
„platfusami”.
Tam, gdzie główny nurt demokracji zakłada prymat jednostki, PiS wprowadza pojęcie wspólnoty, której jednostka musi się
podporządkować. Dla PiS ogólnie pojęty porządek i rygor są
ważniejsze niż jednostkowa wolność i prywatność. Dla demokracji liberalnej ważna jest nadrzędność procedur, które mają gwarantować polityczny i społeczny kompromis – a dla PiS istnieje nadrzędność celu, zaś procedury i instytucje mają temu celowi służyć. PiS nie widzi nic złego w bezwzględnym korzystaniu z politycznej większości wszędzie tam, gdzie można osiągnąć cel uznany przez tę partię za
słuszny. Bo dochodzi tu do zjawiska projekcji: demokracja
regulaminowa, sama polegająca na rygorze, ścisłej hierarchii
i podporządkowaniu się, tak też postrzega system liberalny – jako złowrogą organizację z ośrodkiem dyspozycyjnym i wykonawcami.
W demokracji liberalnej przyjmuje się pewną „świętość” instytucji, które choć wybrane wedle klucza politycznego, mają być niezależne, a ich decyzje niepodważalne. Ta „świętość” nie jest przejawem idealistycznej naiwności, ale wyrazem przekonania, że ochrona autorytetu „bezpieczników demokracji” w sumie się opłaca, bo raz
hamuje zapędy jednej, a raz innej władzy. PiS natomiast nieustannie drąży i podważa, docieka motywów personalnych, szuka interesów stojących za decyzjami sądów, trybunałów i innych instytucji, odwołuje
się do opinii publicznej, daje do zrozumienia, że racja jest ustalona (i oczywista), tylko przeszkadzają źli ludzie i złe procedury (słynny imposybilizm). Polityka jest maksymalnie spersonalizowana, dlatego wszędzie trzeba mieć swoich zaufanych ludzi.
O ile niezastąpionym teoretykiem pisowskiej demokracji jest prezes Jarosław Kaczyński, który ma wyjątkowy dar rozwijania wręcz historiozoficznych wizji oraz własnych teorii na temat państwa i prawa, o tyle czołowym jej wykonawcą, człowiekiem od czarnej roboty, jawi się minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Polityk ten pozostaje niejako w samym centrum zbitki pojęciowej „prawo i sprawiedliwość”, jest personalnym emblematem praktyk politycznych, którym prezes PiS przydaje oprawę teoretyczną.
Minister sprawiedliwości zdaje się rozumieć swoje zadania prosto: prawo ma oczywiście służyć sprawiedliwości, przy czym miarę sprawiedliwości wyznacza program i interesy polityczne PiS, bo w tej partii uosobiony jest interes wspólnoty narodowej. Dlatego też samo pojęcie sprawiedliwości musi być możliwie bliskie wersji ludowej, popularnej, wedle której za winą zawsze powinna iść bezwzględna kara (oko za oko, ząb za ząb) i która powinna być stosowana zwłaszcza wobec tych środowisk i ludzi, które oderwały się od ludu, wysferzyły
się, żyją jak pasożyty, korzystając ze swoich uprzywilejowanych pozycji.