cytaty z książek autora "Wojciech Gunia"
Oto paradoks rodzicielstwa - dojmujący strach o dziecko, miłość spleciona z wyrzutami sumienia, że samemu jest się przyczyną tego strachu. Bowiem każdy człowiek poczynając nowe życie, skazuje je na śmierć.
Wtedy, właśnie wtedy zrozumiałem, że to ja, ja, nie mój Pan Bóg, jestem osobiście odpowiedzialny za ten świat. Że tyle dobra będzie na tym świecie, ile we mnie będzie wytrwałości. Że całe zło tego świata to my i całe dobro tego świata to też my.
Podobno czas leczy rany. Nie wiem, czy czas, czy bezsilność, wymuszająca na nas pogodzenie się z losem.
Żal to uczucie, którym placi się za rzeczy nieodwracalne.
Ludzkość zawsze uważa, że największe barbarzyństwo już za nią, że lekcja okrucieństwa jest szczepionką przeciwko dalszemu okrucieństwu, ale po chwili ta sama cywilizowana ludzkość, uważająca, że nieodwołalnie odrobiła lekcje, popełnia jeszcze większe okrucieństwo - tylko, że dochodzi do niego innymi ścieżkami.
Dzięki słowom żyjemy w różnych światach. Możesz krzyczeć w rozpaczy, ale słowa przekręcą twój krzyk tak, że inni usłyszą dowcip.
Samotny człowiek umiera w swoim mieszkaniu, a sąsiedzi orientują się dopiero wtedy, gdy ciało zaczyna gnić na tyle mocno, że odór przedostaje się przez drzwi i wentylacje.
Milczenie wobec bólu jest jedynym aktem woli, jaki nigdy, w żadnych warunkach nie może zostać nam odebrany.
Bo my to nic ponad ciemność, czarna glina w palcach ślepego losu.
Bywa się dyplomatą, bywa się piekarzem, bywa się pracownikiem biurowym, zawsze się jest lekarzem i księdzem. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo to jest powołanie, a nie zawód, mój drogi.
Bo to światło musiało się stać, a ciemność nie ma początku. Ona sama jest początkiem, wszystko z niej się wzięło i do niej wróci.
Znaczenia zmyłem z siebie jak brud i zostało tylko ciało. Mówię to wszystko, bo jestem wyposażony w usta i język, które mielą słowa bez treści jak pokarm bez smaku, przyzwyczajone do niewoli niegdyś narzuconych im zadań.
Zapadłem się w nicość ze wspomnieniem twojego uśmiechu, twoich oczu.
Mordercy płakali, a ciemność we mnie eksplodowała pieśnią radosną.
Jesteśmy paradoksalnymi maszynami - zaprogramowanymi na błądzenie, na podejmowanie działań wbrew wszelkim teoriom gier.
(...) drżenie palców, gdy otwierałem zamek, gdy pakowałem podstawowe rzeczy, gdy odłączałem kabel telefoniczny, gdy ostatni raz spoglądałem na mieszkanie, na zdjęcia członków rodziny, gdy zamykałem za sobą drzwi, szaleńcze bicie serca i urywany oddech, gdy wsiadałem do pociągu i ten przerażający ból stowarzyszony ze świadomością mówiącą mi, że trzeba to zrobić, że to jedyny ratunek, że nie będzie się liczyć czyjś zawód, czyjaś samotność, czyjeś zdziwienie, że liczy się tylko to, by uciec, oddalić się, przestać istnieć w tym czasie i w tym miejscu.
Niezależnie od tego, w co się wierzy i czy się wierzy, niezależnie od doktryny, którą się kierujemy, najbardziej fundamentalną miarą świętości, której nie obali żadna zmiana kontekstu, nie są ani cuda (cuda mogą być jedynie legendą) ani wielkie zasługi dla wiary (obok zasług można mieć więcej win), ani heroizm (bo człowiek w oczach Boga ma prawo do słabości) ale właśnie normalność.
Przede wszystkim - uważać, aby nigdy nie zarazić się smutkiem. To najgorsza przypadłość - wystarczy raz wpuścić go w krwiobieg i już nigdy, nigdy nie będzie można się wyleczyć z tej choroby ciągłego zmęczenia i tęsknoty. Przed smutkiem trzeba się bronić siłą, przemocą wobec własnej duszy wmuszać w nią sztuczny entuzjazm, dynamikę - cokolwiek, byle nie dopuścić wewnątrz tej małej, szarej larwy, która czasem wyrasta w najczarniejsze skrzydła motyla, łaskoczącego serce i trzewia dotykiem melancholii. Nie można dopuścić, by choćby raz zakazić się tą chorobą - z czasem ów motyl wrasta w ciało, rozrasta się wewnątrz, aż pewnego dnia, budząc się rano, wstajemy i widzimy kogoś innego - szarą maskę zimowego zmierzchu, gdy łagodna pustka opadających płatków odmierza upływ sekund w długie, pozbawione wyrazu lata. Sekund, podczas których oczy zasnuwają się kurzem i pajęczyną, a mięśnie rdzewieją, zamykając nas w rzeźbach udręczonych ciał. Nie można dać się zmóc smutkowi, jeśli nadal chcemy pozostać w bezpiecznym świecie znanych obszarów, w których wszystko ma swoje miejsce, a ścieżki są jasne i proste. Nie wolno dać się opanować tej chorobie, która atakuje nasz wzrok, przepoczwarzając łagodne obrazy słonecznych dni w bezładne ciągi labiryntów o szarych, zimnych ścianach tak wysokich, że niknie wszelki horyzont nieba i widzi się jedynie nieskończoną przestrzeń szarości i czerni, rozciągającą się gdzieś wysoko. Nie wolno dać się zmęczyć tej chorobie, jeśli nie chce się zostać mieszkańcem królestwa opuszczonych, starych przedmiotów, które z nachalnością godną starca raz za razem opowiadają te same historie, zacierające się z każdym rokiem, z każdym słowem do postaci widmowych, mglistych strzępów zdarzeń bez właściwości.
(...) u zarania wszystkiego i na końcu wszystkiego istnieje jedynie ciemność, nieskończona otchłań pulsująca nicością, a z niej z rzadka, na krótki moment, wyłaniają się fantomy ludzkich istnień, ulepione z tej ciemności niczym golemy, w których głowach spoczywają napędzające je karty z wypisaną godziną poczęcia i godziną śmierci.
Im głębsza wiara ludu, tym uboższy kościół. A może na odwrót?
Grube krople rozbijały się o asfalt jak miliony małych Ikarów.
Pamięć, jej entropia, to podwójna śmierć - obumieranie obumarłego.
Może miarą życia nie są ani lata, ani dni, godziny czy sekundy, ale słowa? Może każdy rodzi się z określoną ilością słów do wypowiedzenia - nieważne, czy sensownych, czy nie, czy dobrych, czy podłych, mądrych bądź głupich - i kiedy wypowie ostatnie, gdy wyczerpie limit słów, nadchodzi śmierć?
Ruch istnieje wyłącznie wtedy, gdy istnieją jakieś punkty odniesienia.