O podejściu historyka do religii Arnold J. Toynbee 5,0
Arnold Toynbee uchodzi za jednego z najwybitniejszych historiozofów XX wieku. Po lekturze „O stosunku historyka do religii” (taki tytuł w moim wydaniu) doprawdy ciężko w to uwierzyć. Po pierwsze temat pracy jest zupełnie nieadekwatny do jej treści, a przez to mocno mylący. Nie ma tam zbyt wiele z historyka, natomiast są bardzo mętne, nużące i wątpliwe (historycznie) tezy quasi teologa o kilku wybranych (nie wiadomo w oparciu o jaki klucz) aspektach funkcjonowania różnych religii w starożytności i w wieku XVII, z analogiami do czasów powstania książki, czyli 1956 r. Gdyby tytuł brzmiał: „O stosunku mistyka do religii”, bardziej by to odpowiadało rzeczywistości.
Dzieło podzielone zostało na dwie zasadnicze części. W pierwszej Toynbee co do zasady zajmuje się starożytnością. Jednak nie są to refleksje z zakresu styku historycznych wydarzeń i ich religijnego odbicia, lecz zadziwiające wariacje autora na bliżej niesprecyzowany temat. Mnóstwo tu odniesień do wierzeń z dalekiego wschodu (mahajana, hinajana, hinduizm),niekończąca się żonglerka terminologią dla nich charakterystyczną, a wszystko podane w stylu i językiem, którego nie powstydziłby się najbardziej bałamutny i niejasny mistyk. W tym wszystkim bardzo irytujące są ciągłe powtórzenia pewnych kategorii, tj. np. „samoześrodkowanie”, „państwo parafialne”, „imperium ekumeniczne”, itd., które jak mantra nadużywane są w tekście. Oczywiście nie odmawiam angielskiemu intelektualiście swoistej erudycji, aczkolwiek sporo jego spostrzeżeń można uznać za kompromitujące. Szczególnie, gdy ktoś chce sprawiać wrażenie historycznej Pytii, a jego pretensjonalny styl ma nie pozostawiać wątpliwości na temat tego, kto tutaj posiadł wyżyny wtajemniczenia. Aby nie być gołosłownym przytoczę kilka przykładów potwierdzających ww. kompromitację. Otóż Toynbee, w relacji o czasach IV w. n.e. i przyjęciu chrześcijaństwa przez Konstantyna, zdobył się na taką pointę: „Konstantyna skłoniło do kapitulacji przed Chrystusem (…) Jego niezwyciężona potęga”... Kiedy natomiast w okresie średniowiecza nie powiodła się papieżom koncepcja papo-cezaryzmu, czyli próba narzucenia władzy świeckiej swej preponderancji, autor kwituje to w takich słowach: „Niepowodzenie tej średniowiecznej zachodniej Respublica Christiana na skutek ludzkich niedociągnięć kościelnych mężów stanu jest najtragiczniejszą ze wszystkich klęsk, jakie społeczność zachodnia dotychczas na siebie ściągnęła”. A gdy już czytelnik spodziewał się, że już za chwilę przestanie przecierać oczy ze zdumienia, Toynbee zakańcza pierwszą część swej książki następująco: „I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przeszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym”. Czy to wymaga komentarza?
W drugiej części autor stawia tezę, że rozwój wiedzy, nauki i techniki spowodował dwie konsekwencje: pozwolił „naszym siedemnastowiecznym poprzednikom” na rozpoczęcie olbrzymiego skoku cywilizacyjnego, który trwa nieprzerwanie aż do teraz (1956 r.),ale też zachwiał w podstawach tradycyjną religią, czego jedynym pozytywnym aspektem było według autora zaprzestanie przez „państwa parafialne” wojen religijnych i ukrócenie fanatyzmu. W toku wywodów możemy spotkać równie zdumiewające tezy jak w części pierwszej, takie jak choćby: „Kościoły unickie obrządku niełacińskiego są pomnikami mądrości i liberalności Stolicy Apostolskiej” (sic!),czy też konkluzja, iż odrzucenie przez siedemnastowiecznych religii było jakoby „pomyłką”, którą „my nie możemy powtórzyć”. Toynbee ewidentnie tęskni za dawnymi czasami, kiedy „tradycyjna religia” dzierżyła rząd dusz, a wyimaginowana Respublica Christiana była marzeniem kasty kapłanów, którzy pod jej przykrywką trzymali „za mordę” członków społeczeństw. Wprawdzie nie życzy sobie powrotu religijnych prześladowań, ale z całą swą przenikliwością i omnipotencją wiedzy historycznej powinien pamiętać, że jedno implikuje drugie.
Jedynymi pozytywami drugiej części pracy są przytoczone obszerne fragmenty z pism czołowych myślicieli schyłku epoki nowożytnej. W aneksach do rozdziałów możemy zapoznać się z wypowiedziami takich tuzów jak Hobbes, Locke, Bacon, czy przede wszystkim Bayle. Szczególną uwagę warto zwrócić na tego ostatniego, gdyż jego znakomite teksty ze „Słownika historycznego i krytycznego” nie są zbyt znane szerszej publice.
Reasumując, „O stosunku historyka do religii” to książka kiepska, pomimo roztaczającej się nad jej autorem aury wybitnego historiozofa. Jego tok myślenia przypomina „groch z kapustą”, a wywody, o ile nie są niejasne (w sensie nie trącą mistyką),w warstwie historycznej można je określić często po prostu banialukami. Wyżej przytoczone wypowiedzi na temat Boga, Chrystusa i chrześcijaństwa, stawiają autora w jeśli nie dwuznacznym świetle, to na pewno nie pozwalają na traktowanie go z należną dla „wybitnego” intelektualisty atencją.