Zabójcza gra Rex Stout 5,6
ocenił(a) na 64 lata temu Za książkę odpowiadają (co nie będzie wcale wielkim odkryciem): autor, tłumacz i wydawca. I dla każdego z nich mam parę zdań. Czasem miłych...
A czasem nie.
Zatem do rzeczy.
Rex Stout opublikował opiniowaną przeze mnie powieść mając już za sobą blisko pół wieku życia (w tym przeszło 20 lat pisarskiej kariery) oraz napisanych i wydanych ponad 40 opowiadań i 10 powieści. Mając na uwadze te fakty, naturalnym jest, że liczyłem na coś więcej, na zaskoczenie. Dostałem je, a i owszem, ale nie w tej materii, co do której żywiłem dość spore nadzieje.
Zagadka, a raczej jej brak, to rzecz na miarę taniej powiastki sensacyjnej, a nie poważnej powieści detektywistycznej, której mianem – chyba przez pomyłkę – tak wielu określa „Zabójczą grę”.
A jest różnica.
I to całkiem spora.
Czytelnikowi tak naprawdę nie dane jest dojść do ładu ze wszystkimi przedstawionymi mu wydarzeniami. Może jedynie obserwować jak działa detektyw i jak dochodzi do wszystkich swoich wniosków, co – i tu nie zgadzam się z niektórymi opiniodawcami – robi jak najbardziej właściwie i logicznie.
Niemniej ogół tej historii jest dość zajmujący, ale w porównaniu z debiutem Agathy Christie – podówczas młodej, bo dwudziestokilkuletniej – intryga przedstawia się kiepsko i jest (zwłaszcza konstrukcja narzędzia zbrodni) mocno, ale to mocno naciągana. Ponadto pewien gad nie odgrywa w tej powieści, co sugerowałby oryginalny tytuł, aż tak znaczącej roli. Jego motyw nie jest też czymś nowym w gatunku, że wymienię chociażby „Nakrapianą przepaskę...” Conan Doyle'a, w której ów motyw wykorzystany jest, uważam, o wiele bardziej pomysłowo.
Z Edmundem Wilsonem, swego czasu wielce szanowanym krytykiem, w temacie żanru nie zgodziłbym się w wielu punktach, niemniej w artykule pt.: „Why do people read detective stories?” zawarł o książkach Stouta trafną uwagę, którą po przeczytaniu „Zabójczej gry” całkowicie potwierdzam (tu cytat):
„...they were full of long episodes that led nowhere and had no real business in the story”.
Gdy więc skreślić niepotrzebne, „Zabójcza gra” nie byłaby już powieścią, lecz opowiadaniem. Potwierdza to sam autor, bowiem pierwsza przygoda o Wolfie – za anglojęzyczną Wikipedią – „ukazała się w skróconej formie w The American Magazine (listopad 1934) pod tytułem «Point of Death»”.
– Co pan powie, można prościej...?! – zapytałby Jacek Balcerzak.
– Jak widać – odpowiedziałbym. – Można.
Co ciekawe, Howard Haycraft w swym, nie przeczę, znaczącym dziele „Murder for Pleasure” umieścił „Zabójczą grę” na liście siedemdziesięciu ośmiu kamieni węgielnych naszego ukochanego, skupionego na zbrodni gatunku.
Osobiście kłóciłbym się z tą decyzją, ale zmilczę już. Lećmy dalej.
Jednym ze sztandarowych elementów noweli/powieści detektywistycznej, który zawdzięczamy Poemu, jest postać narratora – niezbyt bystrego przyjaciela głównego bohatera. I pan Stout także nam go zafundował.
I mamy więc Archiego.
I tym gorzej dla nas.
Co innego jednak Nero Wolfe, prawdziwy oryginał. Parafrazując znany dowcip o „Aryjczyku”: skromny jak Poirot, flegmatyk jak Holmes i szczupły jak Fell.
Ale oni przynajmniej ruszają się z fotela, rzekłby ktoś. A ja odpowiem, że to nie ważne, bo Wolfe'a nie da się nie lubić. Urzekł mnie łakomstwem. Urzekł też i samoironią. Samoironia to jedna z tych rzeczy, które cenię sobie nadzwyczaj silnie. Można by rzec - całą tuszą!
Znaczy się... duszą, tak. Całą duszą!
Dla Nero Wolfe'a sięgnę po kolejne powieści Stouta (że tak zrymuję niefachowo),a humory Archiego jakoś przeboleję.
Nad Panią tłumaczką nie będę się zbytnio znęcał, bo i za dużo przecież nie zawiniła. Wiem dobrze, na czym polega operacja „Tytuł”, a na kilka powtórzeń i drobną niekonsekwencję w przekładzie nazw własnych... No, niech będzie. Przymknę już na nie oko.
Albo nawet i dwa.
Z kolei wydawnictwo zrugać należy porządnie!
Co za baran – albo też stado baranów – zdecydowało, że kluczowy punkt akcji warto by tak czytelnikom zaspoilerować?!
I to na dodatek na dwóch stronach okładki, w dwóch różnych formach, bo i w słownej, i w graficznej!
Choć sam autor zrobił podobnie oryginalnym tytułem, to jednak mało kto jest na tyle dociekliwy, że przed przeczytaniem książki sprawdziłby co ów niezrozumiały zbitek słów oznacza.
Fer-de-Lance?
Co to jest, do cholery?
A jeśli już odkryłby, że to pospolita nazwa pewnego bardzo jadowitego stworzenia, to i tak znaczyłoby to dla niego tyle, co nic.
Idąc drogą Wolfe'a ja również przeprowadziłem małe śledztwo. I w efekcie oskarżyć muszę Wydawnictwo o składanie fałszywych zeznań:
W 2000 roku, na XXXI Boucherconie, powieści Rexa Stouta o Nero Wolfie wcale NIE ZOSTAŁY uznane za „Najlepszą Serię Kryminalną Stulecia”, a sam Stout NIE ZDOBYŁ tytułu „Najlepszego Pisarza Kryminałów XX wieku”.
A dowód? Bardzo proszę:
Z głównej strony organizatora Boucherconu:
http://www.bouchercon.com/history/past-bouchercons/
W obu tych kategoriach laureatką została wspomniana tu już wcześniej AGATHA CHRISTIE – prawdziwa mistrzyni powieści detektywistycznej jak i również całego gatunku powieści kryminalnej. Quod erat demonstrandum
PS
Do Osób Decyzyjnych Wydawnictwa Dolnośląskiego:
Reklama reklamą, ale okłamywanie kupującego – we wszystkich wydanych przez Wasze wydawnictwo książkach Rexa Stouta, w biogramie ich autora, widnieją te same błędne informacje, których fałsz udowodniłem powyżej – i „odbieranie” komuś jego zasłużonych nagród – w tym wypadku Agacie Christie i jej serii o Herkulesie Poirocie, serii publikowanej przez Wasze wydawnictwo znakomicie, co się chwali, a jakże – jest zwyczajnie głupie i nie na miejscu. J.