Urodzony w 1971 r., informatyk. Debiutował w 1994 na łamach "Nowej Fantastyki" opowiadaniem „Manipulatrice”. Przez pewien czas związany z internetowym czasopismem „Esensja”, brał udział w pracach przy jego tworzeniu, a także opublikował w nim kilka opowiadań.
Nie znosił kotów, dopóki nie dostał dwóch w spadku, a trzeciego na dokładkę. Interesuje się historią i militariami. Prywatnie mąż Anny Brzezińskiej.
Pomysł był naprawdę świetny. Grupa australijskich farmerów walczących podczas I wojny światowej postanawia uszczknąć coś dla siebie i zdobyć transport niemieckiego złota. Porzucają więc oddział, zabierają sprzęt i ruszają w poszukiwaniu fortuny. Trochę w nim zapędzili, bo nagle... pojawia się smok. Wielki, latający i ziejący ogniem. A zaraz potem rycerze, magia i cała reszta magicznego inwentarza. W zasadzie naszym bohaterom to nie przeszkadza, przynajmniej na początku, ale sprawy szybko się komplikują, bo łowcy smoków, chociaż łby mają zakute, niechętnie widzą przybyszów z innego świata.
Ciekawa koncepcja nie została jednak w pełni wykorzystana. Bohaterowie niemal nie zwracają uwagi na magiczny świat dookoła, a i on jakoś ich ignoruje, a cała interakcja ogranicza się do finałowej sieczki. Sieczki, powiem wam, całkiem słabej i naciąganej bardziej niż angielski plan desantu pod Gallipoli, bo chociaż nasi wychowani w buszu chłopcy do ułomków nie należą, to chordzie zbrojnych rady dać by nie mogli. W każdym razie, nie bez amunicji, a tymczasem Red i spółka kładą wrogów pokotem przy pomocy nie tylko karabinów i miotacza ognia, ale i kolb, bagnetów, noży i pięści. Nie wygląda to przekonująco, podobnie jak sama fabuła, która po świetnym starcie nagle się zacina i by nigdy nie odzyskać dawnego wigoru. Powieść ratują świetnie przedstawione, ciekawe postaci (Australia z początków XX wieku to prawdziwy dziki Wschód, z bandami rewolwerowców i złodziejami bydła) i świetny język. Świat opisywany ustami australijskie piromana wygląda ciekawie nawet wtedy, gdy nic się nie dzieje. Byłem naprawdę oczarowany świeżością tej perspektywy, gdzie jadowite pająki, koala i Aborygeni są tak widokiem tak zwyczajnym, jak pasące się owce (chociaż większości zwrotów nie rozumiałem, ale to też dobrze - próbowaliście kiedyś dogadać się z Australijczykiem?). I choćby dlatego, warto do tej książki zajrzeć choć na chwilę.
Nie jest to książka zła, jednak w całej owej próbie zabawy konwencją i nawiązywania do australijskgo folkloru gubi się gdzieś główny wątek całości. Nie mówię "sens", bo sensem najwyraźniej miała być rozrywka; nie domagam się zupełnie rozwiązywania wszystkich napomkniętych mimochodem wątków; nie uważam też, by wprowadzane tu i tam dygresje były czymś złym. Na poziomie szybkiej lektury jest to książka, która się sprawdza. A że pod tym wszystkim tkwi jednak coś więcej? No cóż, może i tkwi, ale co nam z tego? Milczący kompan nagle zamienia się w rozgadanego mieszczucha, popychadło spotkane na drodze staje się ot tak wielkim przyjacielem całej grupy... Nie wiem, nie wiem, nie zachwyca, ale da się czytać.