Mogłoby się wydawać, że dziewiętnastowieczna Barcelona to fabularny „samograj” – nawet dziś wizytując stolicę Katalonii można oglądać stare budynki i wyobrazić sobie dawny rytm miasta. Cóż z tego, skoro dla autora budowanie atmosfery kryminału retro sprowadza się do założenia: napiszę, że akcja dzieje się tam a tam, wtedy a wtedy, więc sobie wyobraźcie jak to mogło być. Akcja, dialogi, akcja, dialogi… Tak naprawdę historia mogłaby się dziać gdziekolwiek i kiedykolwiek, nie ma w niej niczego, co jednoznacznie wiązałoby ją z Barceloną (wspominanie o organizacji Wystawy Światowej to zdecydowanie za mało). Jak wyglądał kataloński półświatek? W jaki sposób pracowały organy sprawiedliwości? Jakie były relacje społeczne, specyfika dzielnic, słownictwo? Na te pytania niestety nie uzyskamy odpowiedzi (nawet na temat postaci nie dowiemy się zbyt wiele!) i to jest właśnie różnica między kryminałami retro powstającymi na bazie solidnego przygotowania względem specyfiki XIX w. (Caleb Carr, Boris Akunin…) a powieściami pisanymi przez osoby, którym wydaje się, że wystarczy wspomnieć o stukocie kół dorożek na miejskim bruku i wietrze porywającym kapelusz. Mam wrażenie, że moda na ten typ powieści wychodzi mu bokiem, gdyż powstaje sporo przeciętnych książek nie wnoszących nic, za to dających czytelnikom złudzenie, że dzięki nim poznają specyfikę XIX w.
- Przepraszam, lekarz?
- Tak, ale uwikłany w niezłą historię.
- Biorę w ciemno. Choć z taką postawą wcześniej bywało różnie.
- Czy była chemia?
- O tak, kiedyś w liceum. No i jeszcze jedna taka specyficzna chemia - między czytelnikiem a książką. Czasami się wytwarza.
- I co wtedy się dzieje?
- Trudno się oderwać.
- Aha.