Popularne wyszukiwania
Polecamy
Biblioteczka
Filtry
Książki w biblioteczce
[1]
Generuj link
Zmień widok
Sortuj:
Wybrane półki [1]:
Przeczytała:
2015-10-16
2015-10-16
Średnia ocen:
8,4 / 10
22 ocen
Oceniła na:
9 / 10
Na półkach:
Zobacz opinię (9 plusów)
Czytelnicy: 60
Opinie: 15
Zobacz opinię (9 plusów)
Popieram
9
„Drzewo opowieści”, debiutancką książkę Zuzy Malinowskiej trudno jest sklasyfikować i jednoznacznie umieścić w takiej, czy innej przegródce z prostą i jednoznaczną etykietką – powieść fantasy, literatura faktu, wspomnienia, autobiografia czy cokolwiek innego, co przyjdzie nam na myśl. Gdy zaczęłam ją czytać, moja pierwsza myśl brzmiała: znalazłam się w powieści-bajce. Bajki są piękne, słodkie i pozwalają się na chwilę przenieść w prosty, pozbawiony dylematów świat dziecka. Dobrze, przeczytam! Świat nie szczędzi mi trudności, dlaczego miałabym odmawiać sobie odrobiny przyjemności i oderwania od codziennych problemów? Siedzę więc w tramwaju, za oknem szarobury i mglisty świat jesiennego poranka i perspektywa ośmiu godzin w pracy. Czyli - dzień, jak co dzień. Dalej! Pozwólmy sobie na ucieczkę w bajkę. Przez kilka stron bajkowałam się więc, sobie czytając „Drzewo...”, aż tu... Bach! Nie ma bajki. W bajkach nikt nikogo nie gwałci, dobro zostaje zawsze nagrodzone, a zło ukarane, koniec jest zawsze szczęśliwy, jak w hollywoodzkim filmie. A tu masz! Spod powłoki słodkiego cukierka zaczyna wypływać bardzo gorzka nuta. Nie! „Drzewo...” na pewno nie jest bajką. To bajka – antybajka, albo bajka dziejąca się na serio. Pierwsze moje skojarzenie przywiodło mi na myśl teledysk jednego z moich ulubionych zespolów muzycznych, Witchin Temptation, w którym dziewczynka z lalką w białej sukience, bawiąca się w ogrodzie, w jednym momencie widzi świat wokół siebie zamieniony w dymiące zgliszcza, a kolorowy motyl na dłoni wokalistki staje się jadowitym skorpionem. Takich momentów będzie w „Drzewie...” więcej. Jeśli więc oczekujecie od powieści słodkiego ukołysania do miłych snów, nie zdziwcie się, jeśli przeniesienie się do świata morfeusza będzie zgoła nieoczekiwane i bolesne. A takich chwil będzie coraz więcej, im bliżej końca książki. Może jednak udało mi się tym razem uchwycić sedno „Drzewa...” - powieść ta jest snem, albo serią snów przeplatających się z sobą, dziejących się pomiędzy światami? Nie do końca. Tutaj nic nie jest do końca. Jest sen, ale jest i jawa, jest świat góralskiej wioski i studenckiego Krakowa, jest proza życia i fantasmagoria snu. Może więc wizja? Może to trip, dobry i zły zarazem? Nie wiem i chyba nie będę już usiłowała tego dookreślać. Ważne, że po jednym, dwu rozdziałach książka wciąga i pojawia się nieodparte pragnienie sprawdzenia, co będzie dalej. A trochę się wydarzy, nawet nie spodziewacie się ile! O tym jednak – sza!
Tyle warstwa fabularna która, o dziwo, wcale nie jest największą zaletą powieści. Wartość „Drzewa...” mieści się bowiem przede wszystkim w zdolności docierania do serc. Czyta się ją uczuciem, zmysłowym obrazem budzącym najgłębsze emocje, a nie racjonalnym intelektem. Oczywiście jeśli ktoś potrafi. Jeśli nie – obawiam się, że będzie raczej rozczarowany. Książka prowadzi nas ku nam samym, ku wlasnym, ukrytym głęboką pod skorupą codziennych spraw uczuciom, zapomnianym marzeniom, nadziejom które upadły i nigdy się nie podniosły. Lektura „Drzewa...” potrafi boleć, potrafi brutalnie zwrócić nasz wzrok ku własnym ranom i popękanym duszom, posklejanym naprędce szarą taśmą codzienności. Prowadzi ku sercom rozbitym i trzymającym się w całości głównie dzięki sile woli. Szczególnie – kobiecym duszom i kobiecym sercom, bo świat „Drzewa...” i uczucia bohaterek ukazane są z takiej, a nie innej perspektywy i obawiam się, że męskiej części potencjalnych czytelników powieści może nie być łatwo wniknąć w ów świat i przeżyć to, co w nim najistotniejsze. A przecież, jakby tego było mało, akcja powieści dzieje się na wielu planach, w światach równoległych, ale jednocześnie w przedziwny sposób tożsamych z naszym światem, jak awers i rewers monety, co znalazło odzwierciedlenie w tym, jak autorka nazwała jej dwie części. Mamy więc w niej przenikające się światy, uczucia, momentami bolesne, mamy wreszcie filozofię, czy dokładniej - metafizykę, bo świat „Drzewa...” posiada własną, spójną logikę, nawet jeśli jest to, paradoksalnie, antylogika snu. Jest wreszcie zakończenie... „Co w tym dziwnego?” - powiecie... Przecież każda książka ma zakończenie... Zakończenie „Drzewa...” jest jednak wieloznaczne. Sama ujrzałam w nim zarówno filozoficzną tezę, wyjaśniającą naturę rzeczywistości, jak i budzącą do życia nadzieję, a także królewską ścieżka do podróżowania ku własnej duszy, jak powiedział C. G. Jung na temat snów. Jest w nim wreszcie obietnica końca bólu i cierpienia, obietnica szczęśliwej miłości, jest ponadto przymrużenie oka i nieoczekiwane zaskoczenie. Przyznam się, że czytając ostatnie dwie strony powieści omal nie wybuchnęłam śmiechem, jadąc do domu bytomskim autobusem... Nic jednak nie zdradzę na ten temat, poczytajcie sami, tego nie można opowiedzieć, to należy przeżyć...
„Drzewo opowieści”, debiutancką książkę Zuzy Malinowskiej trudno jest sklasyfikować i jednoznacznie umieścić w takiej, czy innej przegródce z prostą i jednoznaczną etykietką – powieść fantasy, literatura faktu, wspomnienia, autobiografia czy cokolwiek innego, co przyjdzie nam na myśl. Gdy zaczęłam ją czytać, moja pierwsza myśl brzmiała: znalazłam się w powieści-bajce. Bajki...
więcej Pokaż mimo to