rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

"Zabawki diabła" to zbiór sześciu opowiadań, będących nie tyle kontynuacją, co uzupełnieniem historii Domenica Jordana, zaprezentowanej przez Annę Kańtoch po raz pierwszy w "Diable na wieży". Trudno bowiem nazwać kontynuacją zbiór, w którym już pierwsze opowiadanie odnosi się do lat młodości głównego bohatera, przedstawiając zdarzenia, będące kluczowe dla zrozumienia tej pozycji. Zaraz po tym wprowadzeniu konwencja powraca do tej, znanej z pierwszej części, lecz czytelnik dowiaduje się o Jordanie wystarczająco, by ujrzeć go w nowym świetle.

Akcja zbioru, tak jak poprzednio, osadzona jest w czasach wiktoriańskich, urozmaiconych magią. Dziewiętnastowieczny nastrój doskonale komponuje się z mroczną atmosferą, jaka nieodłączna jest od pierwszego tekstu i znika tylko czasem, by zaraz wrócić ze zdwojoną siłą. Sam Domenic Jordan prezentuje się ciekawie, jako chłodny racjonalista, u którego na porządku dziennym są kontakty z siłami nadprzyrodzonymi. Trzeba przyznać, że to dość oryginalne połączenie. Biorąc pod uwagę, że z zawodu Domenic jest lekarzem, który z zamiłowania rozwiązuje zagadki kryminalne okraszone magią, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Jordan łączy w swojej osobie osławiony duet Sherlocka Holmesa i doktora Watsona.

Jak w każdym zbiorze są opowiadania mniej i bardziej udane. W wypadku tej pozycji bilans wychodzi na plus. Trzeba jednak zaznaczyć, że książka nie zaczyna się od wybitnych opowiadań - pierwsze w kolejności "Mandracourt" nie zachwyciło mnie specjalnie, choć z całą pewnością było potrzebne, by nie rzucać się w wir przygód ekscentrycznego lekarza-detektywa bez przewodnika. Niestety wiąże się to z nie najlepszym rozpoczęciem lektury, lecz mimo wszystko radzę nie pomijać tego opowiadania, przechodząc do następnych, solidniejszych - lepiej potraktować je jako prezentację przewijających się odtąd bohaterów i przyswoić sobie kilka faktów z życia głównego bohatera.

"Strażnik Nocy" wypadł już trochę lepiej, jednak w moim odczuciu jest to ciąg dalszy niefortunnego startu. Pojawia się jedna ważna postać, poza tym odbiorca dostanie historię, która mimo wszystko odstaje od prawdziwej klasy. Na tym kończy się moje rozczarowanie zbiorem. "Cień w słońcu" to nie tylko powrót Kańtoch do jordanowskiej formy, ale i jedno z lepszych moim zdaniem opowiadań. Właśnie w nim wyrozumiały czytelnik doczeka się w końcu zagadki z magią w tle, o niebanalnym zakończeniu i z lekkim dreszczykiem. Następne w kolejności "Ciernie" utrzymują dobre wrażenie, wywołane poprzednią przygodą Jordana. Tym razem atmosfera jest już gęstsza i bardziej namacalna staje się groza, która momentami przebija się nawet na pierwszy plan. Właśnie dla tego tekstu warto przeczytać "Strażnika Nocy". Dalsze opowiadania "Karnawał we krwi" i tytułowe "Zabawki diabła" z pewnością nie zawiodą miłośników Domenica. Ostatnie jest mocniejszym akcentem na zakończenie zbioru. Powtarzałem to i powtarzać będę dalej; zakończenia książek Kańtoch są zawsze ponadprzeciętne. Jak pokazują "Zabawki diabła" od tej reguły nie ma wyjątku. Przynajmniej nie tym razem. Pod warunkiem, że przeczyta się wszystko i po kolei, nie przejmując się niefortunnym rozpoczęciem.

Porównując styl tego zbioru z "Diabłem na wieży", nie da się zobaczyć wielkiej różnicy. Największą innowacyjnością jest uchylenie rąbka tajemnicy życia prywatnego Jordana, ale ta nadaje po prostu bohaterowi nieco dramatyzmu. Niezmiennie, biorąc do ręki książkę Kańtoch można niemal natychmiast wyczuć, że została ona napisana przez kobietę - znacznie więcej miejsca poświęcone jest na subtelne szczególiki i opisy, czy niebanalne określenia kolorów, niż w przypadku, gdyby za spisanie przygód Jordana wziął się mężczyzna. Niewątpliwy plus. Dzięki temu sam Domenic zyskuje na wyrazistości jako postać.

Jako uzupełnienie "Diabła na wieży", "Zabawki diabła" wypadają dobrze. Czytelnik dostanie co prawda dwa teksty, które mnie osobiście trochę rozczarowały, ale zaraz zostają one nadrobione solidną dawką Jordana z krwi i kości - takiego, jakiego poznałem w pierwszym zbiorze.

Polecam pozycję tym z Was, którym pierwsza część przygód Domenica Jordana przypadła do gustu i chcieliby sięgnąć po więcej. Ten tom autorka zapełniła czterema historiami, które dobrze wpasowują się w poziom poprzedniego, pozostałe dwie zaś rzucają nowe światło na postać samego lekarza-detektywa. Oczywiście można też przeczytać obie książki w odwrotnej kolejności, ale ciekawiej jest zdobywać wiedzę o głównym bohaterze stopniowo.

"Zabawki diabła" to zbiór sześciu opowiadań, będących nie tyle kontynuacją, co uzupełnieniem historii Domenica Jordana, zaprezentowanej przez Annę Kańtoch po raz pierwszy w "Diable na wieży". Trudno bowiem nazwać kontynuacją zbiór, w którym już pierwsze opowiadanie odnosi się do lat młodości głównego bohatera, przedstawiając zdarzenia, będące kluczowe dla zrozumienia tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Świat widziany oczami dziecka wygląda całkiem inaczej, niż obserwowany z perspektywy rodziców, czy dziadków. Najbardziej szara rzeczywistość zachowuje przynajmniej cień magii i niezwykłości. Zdarzenia, o których z przerażeniem szepczą dorośli, kiedy myślą, że dziecko nie słyszy, ma dla niego zupełnie inną barwę i smak. Niezrozumiała groza miesza się z fascynacją i poczuciem tajemniczości, a każdy obraz ma swoje bardziej lub mniej racjonalne wytłumaczenie w dziecięcym umyśle.

Z takiej właśnie perspektywy Jacek Dukaj ukazuje nam we „Wrońcu” zdarzenia, jakie miały miejsce pewnej niezapomnianej, grudniowej nocy roku 1981. Jakże by zresztą inaczej – autor książki miał wtedy skończone siedem lat, więc taka konwencja wydaje mi się naturalna. Tym bardziej, że z całą pewnością nie miał to być podręcznik wiedzy historycznej tego z tego okresu, a prędzej swego rodzaju upamiętnienie wydarzeń, jakie zapamiętał z czasów stanu wojennego.

Fabuła zbudowana jest według dość prostego schematu – mały Adaś musi zmierzyć się ze straszną rzeczywistością - tajemniczy Wroniec porywa jego ojca, a Oni pakują do metalowych suk resztę rodziny. Jak pewnie nietrudno się domyślić, chłopiec wyrusza na poszukiwania uwięzionych gdzieś w nieznanym miejscu bliskich. Odnoszę jednak wrażenie, że to nie fabuła jest w tej książce najistotniejsza. Adaś pełni rolę przewodnika, niczym Wergiliusz Dantego, oprowadza czytelnika po Warszawie ogarniętej koszmarem stanu wojennego. Co ważne, realia ówczesnych czasów oddane są z punktu widzenia dziecka.

Książka, oprócz samej przyjemności czytania, dostarcza jeszcze jednej atrakcji – zabawy polegającej na wychwytywaniu sensu jak największej ilości dziecięcych przeinaczeń narratora, rozpoznawaniu przedstawionych w zawoalowany sposób bohaterów tamtych dni i odczytywaniu poukrywanych symboli. Wyłapywanie tych smaczków nie jest trudne, zwłaszcza, gdy większość z nich zbudowana jest na zasadzie dowcipnego neologizmu (mój ulubiony to Miłypan – Milipanci), lecz wywołuje na twarzy ciepły uśmiech. Czasami zabawa staje się trochę trudniejsza – co do jednego cukiereczka nie jestem pewien do dzisiaj, czy faktycznie był w zamyśle autora, czy też jest wybrykiem mojej pobudzonej "Wrońcem" wyobraźni.

Kiedy mówiłem, że Jacek Dukaj opisuje zdarzenia z perspektywy dziecka, nie miałem na myśli tylko wyboru Adasia na głównego bohatera. Również styl autora oddaje irracjonalność dziecięcej psychiki, która bazuje na behawioryzmie. Narrator nie skupia się więc na opisywaniu rzeczywistego stanu rzeczy, a jedynie przedstawia obserwacje dziecka i komentuje zachowania, czy wygląd, nie sięgając głębiej. Dzięki temu czytelnik może odnieść wrażenie, że mały Adaś sam opowiada swoją historię, lub też, że narrator przekazuje ją jak najprościej, by była ona zrozumiała dla najmłodszych.

Poza samą treścią, na uwagę zasługuje również wydanie „Wrońca”. Trzeba przyznać, że Wydawnictwo Literackie stanęło na wysokości zadania. Na pierwszy rzut oka książka wygląda całkiem zwyczajnie, lecz wystarczy otworzyć ją na dowolnej stronie, by spojrzeć na jedną z ozdabiających wydanie ilustracji Jakuba Jabłońskiego, wykonanych w kreskówkowej konwencji i przy zachowaniu spójności stylu. Nie liczyłem, ile grafik musiał wykonać Jabłoński, ale na całą dwustuczterdziestosześciostronicową książkę znalazłem ze dwie, może trzy kartki, których z żadnej ze stron nie pokrywałaby jakaś ilustracja... Zapewne wraz z odpowiednio dobraną wielkością czcionki miało to wpłynąć na stworzenie wrażenia, że książka została napisana z myślą o najmłodszych czytelnikach, lecz nic bardziej mylnego. Ktoś pewnie powie, że faktycznie tak było, a to, co odczytuje dorosły odbiorca, jest drugim dnem dzieła. Według mnie, sprawa wygląda jednak zdecydowanie odwrotnie.

Gdybym miał wskazać kilka wad „Wrońca” w pierwszej kolejności wymieniłbym lekki niedosyt, jaki towarzyszył mi po zakończeniu lektury. Trudno będzie określić z czym jest on związany. Z fabułą? Nie po to powinno się czytać tę pozycję, ale o tym wspominałem już kilka linijek wcześniej. Myślę, że ma to raczej związek z banalizacją, która z rzadka wyziera gdzieś zza czytanego tekstu. Nie jest to jednak coś, za co można przekreślić dzieło Dukaja i puścić je w literackie zapomnienie.

Z całą pewnością książka godna polecenia każdemu, kto posiada przynajmniej odrobinę wiedzy historycznej na temat stanu wojennego w Polsce. W szczególności zaś doradzam jej lekturę rodzicom, którzy powzięli szlachetny zamiar czytania swoim pociechom na dobranoc – dzieci znajdą w niej dla siebie ciekawą opowieść, a dorośli nie będą skazani na nudę, jaką niosą ze sobą typowe bajki. Kto wie, może momentami będą czytać z rosnącym entuzjazmem, parskając co jakiś czas śmiechem?

Świat widziany oczami dziecka wygląda całkiem inaczej, niż obserwowany z perspektywy rodziców, czy dziadków. Najbardziej szara rzeczywistość zachowuje przynajmniej cień magii i niezwykłości. Zdarzenia, o których z przerażeniem szepczą dorośli, kiedy myślą, że dziecko nie słyszy, ma dla niego zupełnie inną barwę i smak. Niezrozumiała groza miesza się z fascynacją i poczuciem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"13 anioł" Anny Kańtoch ukazał się nakładem Fabryki Słów w 2007 roku. Była to trzecia książka autorki, z jaką miałem do czynienia, zaraz po obu zbiorach opowiadań o Domenicu Jordanie. Jest to więc pierwsza powieść polskiej pisarki, jaka trafiła w moje ręce, a zarazem pozycja, która rzuciła nowe światło na jej twórczość. Mówi się, że nie można oszukać diabła, lecz do aniołów nie odnosi się to żadną miarą. Kańtoch udowadnia to w bardzo nowatorski sposób na kartach "13-go anioła". Od pierwszych stron książki czytelnik zapoznaje się ze szczegółami drobnego anielskiego niedopatrzenia, wokół którego narasta fabuła powieści.

Getteim, miasto zbudowane na jeziorze w najszerszym miejscu nieprzekraczalnej bariery wodnej, oddzielającej mieszkańców świata magii od świata ludzi, jaki znamy, skupiło na sobie po pięćdziesięciu latach uwagę rady anielskiej. Należy zaznaczyć, że nie w smak jej było obejście zakazu i wymieszanie się kultur, dlatego postanawiają zetrzeć Getteim na pył. Łaskawi członkowie "anielskiego zarządu" zsyłają mieszkańcom Znaki, by dać im czas na opuszczenie miasta przed jego zniszczeniem. Jedyną nadzieją dla Getteim staje się Joel - trzynasty członek rady, który przepadł bez wieści. Americ Tyren, syn założyciela wodnej metropolii wynajmuje prywatnego detektywa, by ten odszukał zaginionego skrzydlatego. w ciągu dwunastu dni, które pozostawiła miastu rada. Obaj jeszcze nie wiedzą, że Joel może mieć swoje własne, całkowicie niezależne plany.

Podczas czytania pojawia się kilku głównych bohaterów, z których każdy wykreowany jest w sposób wyjątkowy pod względem osobowości. Mogłoby się wydawać, że wiele postaci może wprowadzić pewien chaos, ale nie u Kańtoch. Każda z tych osób jest na tyle różna od pozostałych, że trudno je pomylić. Każda z nich odgrywa również ważną rolę dla całokształtu powieści oraz zakończenia, które wydaje się być specjalnością autorki. Nie zdarzyło mi się jeszcze, bym zawiódł się u niej treścią kilku ostatnich stron - te zawsze zapadają w pamięć. Również tym razem.

Na dobry odbiór spory wpływ ma również styl, jakim książka została napisana. Język autorki oferuje pewne bogactwo, które urozmaica kolejne strony powieści, a lekko ironiczny humor dodaje całości ciepła. "13-go anioła" czyta się jak dobry kryminał, w którym znaczenie może mieć każdy znak pozostawiony przez autorkę. Nieuważny odbiorca dostanie więc książkę z zaskakującym finałem, podczas, gdy ktoś, kto zagłębi się bardziej w fabułę, zakończy lekturę z uśmiechem satysfakcji. Kańtoch nie traci czasu na zbędne pisanie o niczym, wszystko rozgrywa się błyskawicznie, zgodnie z tempem narzuconym przez anielską radę. Splatające się wątki, tworzą powieść spójną i logiczną, a przy tym ciekawą i nietuzinkową. Książka ta odstaje od pozostałej twórczości autorki, zarówno konwencją, jak i - w pewnej mierze - stylem. Nie świadczy to jednak na niekorzyść "13-go anioła", a jedynie wprowadza pewną odmianę. Pierwszy raz mamy bowiem u Kańtoch do czynienia z historią osadzoną w realiach nie czerpiących pełnymi garściami z epoki wiktoriańskiej, a co za tym idzie - z wyższym poziomem techniki. Poza tym nie zdarzyło się wcześniej, by w prozie autorki pojawiały się postaci aniołów, które tym razem mają zasadniczy wpływ nie tylko na fabułę, ale również całą wykreowaną rzeczywistość. Pomimo tego jednak, że skrzydlaci odgrywają na stronach książki ważną rolę, bohaterami pozostają istoty niższe.

Tym, co najbardziej drażniło mnie w całym wydaniu, były ilustracje, przy których nie potrafię się zmusić, by uznać je za udane. Na szczęście nie straszą aż tak, jak niektóre inne diabełki Fabryki Słów i jest ich niewiele. Jednak osobiście nie jestem czytelnikiem, który w razie czego potrafi całkowicie zignorować popisy rysowników wydawnictwa.

Tę książkę mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto lubi synkretyzm w literaturze fantastycznej. Mamy tu bowiem do czynienia zarówno z aniołami oraz magami rodem z fantasy, jak i detektywami, którym mogło się kiedyś obić coś o uszy o niejakim Owenie Yeatesie. Każdy, kto zainteresuje się światem, w którym elfy odgrywają główne role na wielkim ekranie, a magiczne umiejętności nie robią na nikim większego wrażenia, stanowiąc element codzienności, dostanie w swoje ręce pozycję, którą z pewnością zapamięta na długo.

"13 anioł" Anny Kańtoch ukazał się nakładem Fabryki Słów w 2007 roku. Była to trzecia książka autorki, z jaką miałem do czynienia, zaraz po obu zbiorach opowiadań o Domenicu Jordanie. Jest to więc pierwsza powieść polskiej pisarki, jaka trafiła w moje ręce, a zarazem pozycja, która rzuciła nowe światło na jej twórczość. Mówi się, że nie można oszukać diabła, lecz do aniołów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja recenzja:
(http://literatura.enklawanetwork.pl/eugeniuszdebski/krotkilotmotylabojowego/recenzja/)

Eugeniusza Dębskiego kojarzy się przeważnie z osławionym detektywem Owenem Yeatesem, trochę rzadziej - z Hondelykiem i Cadronem. Obie serie książek należą do moich ulubionych, więc niejako mogę to powiedzieć również w swoim własnym imieniu. Nie powinno się jednak zapominać, że dorobek Dębskiego wykracza znacznie poza oba te cykle i, obok "Krucjaty" i "Hell-p", który doczeka się niedługo kontynuacji, bogaty jest również - jak do tej pory - w siedem powieści niezależnych. "Krótki lot motyla bojowego" jest właśnie jedną z nich.

Po tym, jak naukowiec poniósł śmierć podczas seansu telepatycznego przeprowadzonego w celach badań, odkryto, że mentalny eter jest eksploatowany również przez kogoś innego. Kogoś, kto nie zawahał się zabijać, by strzec swojej wyłączności. Powołano specjalny oddział espów - żołnierzy-telepatów, straceńców, którzy zmęczeni życiem postanowili poświęcić swoje dni służbie w zamian za komfort i pełną tolerancję. Zaczęła się wojna przeciwko nieznanemu wrogowi, w której jedyną bronią stały się stanowiska wzmacniające siłę umysłu, a jedyną strategią pełna swoboda działań każdego z członków załogi.

Czytelnik poznaje tę historię z perspektywy Milta Brownella, porucznika jednostki, wykolejeńca życiowego, doświadczonego przez los równie mocno, jak reszta espów. Trudności nie odebrały mu jednak przyjemnego poczucia humoru, które niewątpliwie dodaje całości smaczku . Biorąc pod uwagę, że liczba wszystkich osób występujących w książce oscyluje wokół piętnastu, nietrudno zapoznać się również z pozostałymi postaciami. Tym razem każdy z bohaterów z definicji oddziału jest jedyny w swoim rodzaju, jednak autor nie przyłożył się do zarysowania charakterów każdego z osobna w równym stopniu. Wrażenie, że większość espów stanowi przede wszystkim tło dla tej historii jest tyleż nieodparte, co prawdziwe.

Powieść do specjalnie rozbudowanych nie należy - ot, akurat historia, którą można przeczytać w jeden wieczór. Na jej treść składa się kilka wątków fabularnych, które nie tyle splatają się ze sobą, co pojawiają jeden po drugim. Dodatkowo w trakcie występują opisy mentalnych pojedynków espów, które można uznać za króciutkie opowiadanka wszyte w strukturę książki, by przybliżyć czytelnikowi subiektywny i irracjonalny sposób prowadzenia tych starć. Całość jest jednak spójna, a przejścia pomiędzy kolejnymi częściami pozycji pozostają logiczne. Co nie znaczy, że każde z tych wtrąceń można uznać za udane. Niektóre z nich faktycznie potrafiły zainteresować, jednak większość przeważnie krótkich opisów wypadła raczej nudno. Szkoda również, że te wstawki spisane zostały kursywą, co nieco utrudnia czytanie.

"Krótki lot motyla bojowego" rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, co można wyczuć już po samym stylu. Narracja przetykana jest neologizmami, które składają się na nazwy nowych osiągnięć techniki, a bohaterowie mówią współczesnym słownictwem, urozmaicanym co jakiś czas przez autora. Już otwierając książkę po raz pierwszy czytelnik natknie się na porcję charakterystycznego dla tej pozycji humoru, który będzie się przewijał przez karty powieści aż do końca. Dębski stworzył historię, którą czyta się lekko, przewracając strony z zaciekawieniem, ale trzeba powiedzieć jasno, że jej zadaniem jest dostarczenie rozrywki - krótkiej, bo tylko dwustusiedemdziesięciostronicowej. Nie ma się więc co doszukiwać głębszych treści, bowiem nie sposób ich tutaj znaleźć.

Gdybym miał zaszufladkować tę książkę, położyłbym ją na półce obok "Kronik Jednorożca. Polowania" Roberta J. Szmidta. Oba tytuły zawierają pewne podobieństwa zarówno przy wyborze tematu jak i konwencji. W obu przypadkach głównymi bohaterami są członkowie oddziału o paranormalnych zdolnościach, prowadzący walkę na niekonwencjonalnej płaszczyźnie. Największa różnica pomiędzy pozycjami polega na tym, że Dębski wyróżnił w swoim dziele również wątki obyczajowe, wzmacniające nieco w ten sposób więź czytelnika z bohaterami, podczas gdy Szmidt wplata je w strukturę powieści w sposób bardziej naturalny i ciągły.

To, co kocham w literaturze, to początki i zakończenia - wizytówki, które czytelnik najbardziej zapamięta. I o ile początek był po prostu na tyle dobry, że przeczytałem książkę do końca nie z przymusu, a z ciekawości, to zakończenie wypadło... oryginalnie. W każdym razie wywołało u mnie uśmiech. Sam nie wiem, czy zaskoczenia, rozbawienia, czy też niedowierzania.

Polecam każdemu, kto chce sięgnąć po lekką książkę, nie mając wiele czasu na wgłębianie się w opasłą powieść i zapoznawanie się ze skomplikowanym światem i licznymi bohaterami. Ta pozycja wydaje się idealnym wyborem na kilkugodzinny lot, czy oczekiwanie na opóźniający się pociąg.

Moja recenzja:
(http://literatura.enklawanetwork.pl/eugeniuszdebski/krotkilotmotylabojowego/recenzja/)

Eugeniusza Dębskiego kojarzy się przeważnie z osławionym detektywem Owenem Yeatesem, trochę rzadziej - z Hondelykiem i Cadronem. Obie serie książek należą do moich ulubionych, więc niejako mogę to powiedzieć również w swoim własnym imieniu. Nie powinno się jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja recenzja:
(http://literatura.enklawanetwork.pl/lukaszorbitowski/tracecieplo/recenzja2)

Mówi się, że z życia można spisać niejedną historię, ot po prostu przelać słowa na papier. Bo każdy przecież ma lub miał jakieś życie, któremu z reguły brak jakiejkolwiek sensownej puenty. Poza śmiercią oczywiście. Jednak to nie puenta jest najważniejsza. Gdyby tak było, żylibyśmy tylko po to, by kiedyś doczekać kresu - zginąć przedwcześnie w wypadku, dać się pokonać chorobie albo umrzeć ze starości w łóżku, pamiętając lub nie to, co było naszym udziałem przez te wszystkie lata. Czytając „Tracę ciepło” oczekiwałem więc opowieści nie tyle zaskakującej, co „prawdziwej”. Łukasz Orbitowski wplata w swoje dzieła magię, oczywiście, ale paranormalny szkielet powieści obudowuje cegiełkami przeżyć – swoich własnych, jak i tych, zasłyszanych gdzieś w szarej codzienności, doprawiając je goryczą i ołowianym ciężarem rzeczywistości.

Jeziora. To właśnie od nich powinno się zacząć. Są światem równoległym, przestrzenią wspólną dla żywych i umarłych, przenikającą krainy po obu stronach wrót śmierci. Mało kto zdaje sobie sprawę, że Jeziora istnieją, jeszcze mniej ludzi rozumie, czym naprawdę są. Kuba po raz pierwszy spotkał się z nimi jeszcze jako dziecko. Od tego czasu nie pozwoliły mu o sobie zapomnieć. Nie na długo w każdym razie – nawet po trwającej lata ciszy w końcu wracały. Zawsze. To one zawładnęły życiem Kuby mniej więcej od dnia, kiedy, w podtopionej przez pękniętą rurę szatni, znalazł zwłoki szkolnego tercjana. Może to dzięki Jeziorom chłopiec zdołał wytrwać męczarnię podstawówki, choć nie bezpośrednio za ich sprawą. To tylko jeden epizod, który dał początek kolejnym. Sporo później, kiedy Jeziora stały się bardziej natrętne, a Kuba dojrzalszy i w pewnym sensie odmieniony.

„Tracę ciepło” składa się z trzech w zasadzie oddzielnych historii, które na pierwszy rzut oka łączą postaci głównych bohaterów. I Jeziora. Mogłoby się wydawać, że to za mało, by nie nazwać tej książki zbiorem opowiadań, ale pozycja z pewnością nie zasługuje na to miano. Całość jest utrzymana w narracji pierwszoosobowej, co przywodzi na myśl zapisywanie wspomnień, składających się na życie. A życie nie jest zbiorem pojedynczych epizodów, lecz ich wypadkową – jedno przeżycie ma wpływ na inne, doświadczenie warunkuje zachowania, człowiek wciąż się uczy i wykorzystuje wiedzę, którą udało mu się zdobyć. Na tej zasadzie historie spisane przez Orbitowskiego łączą się w spójną powieść.

Bohaterów nie ma tu zbyt wielu – dwie dobrze zarysowane postaci i kilka pobocznych, nie wybijających się z drugiego planu. Postać Kuby zbudowana została precyzyjnie. Autor nie tylko wyposażył głównego bohatera, opowiadającego czytelnikowi swoje przeżycia, w prawdziwą osobowość, ale i przeszłość, tłumaczącą taki a nie inny charakter. Charakter człowieka, będącego za młodu klasowym popychadłem, który, gdy tylko wychodzi z cienia swojej dotychczasowej roli, zaczyna smakować lekkiej jak bryza odmiany losu. Drugą osobą, której należy się parę zdań jest Konrad – jeden z dawnych oprawców Kuby, późniejszy jedyny przyjaciel i przewodnik. Jest człowiekiem o psychice na tyle odmiennej, że zdawać by się mogło, łączy ich tylko jedno - oboje widzą Jeziora. Razem stanowią duet, którego dominującą cechą jest łatwość do napytania sobie biedy.

Już od pierwszych stron pozycji widoczne staje się to, co dla Orbitowskiego jest tak charakterystyczne – jego styl. Sam dobór cytatów na pierwszych stronach zapowiada, że książka z pewnością nie jest naładowana optymizmem. Autor wyciska z rzeczywistości jej gorzki posmak, szarość i beznadzieję. Zza ołowianych chmur słońce nie pojawia się praktycznie nigdy, a jeśli już przebije się kilka promieni, to tylko po to, by pogłębić kontrast. Obraz, który serwuje nam Książę Polskiego Horroru, utrzymany zostaje w ciemnej tonacji ludzkiego ciężaru i życia, które z bajką ma niewiele wspólnego. Głównie dlatego sięgnąłem do tej pozycji i nie zawiodłem się, dosłownie pożerając kolejne zdania.

Zadowolenie pełne jednak nie jest. Powiem szczerze, że spodziewałem się przewijających się przez książkę filozoficznych rozważań, które co prawda pojawiają się niekiedy, ale zdecydowanie zbyt rzadko, by w pełni zaspokoić moje oczekiwania. Samo rozważanie na temat ciepła, które każdy traci w dwójnasób - dążąc ku śmierci i ostudzając miłość - ogranicza się wprost zaledwie do kilku sytuacji, a odniesienia tytułu do treści całej powieści trzeba się doszukiwać. Również fabuła, dla której początkowo tło stanowi przede wszystkim rzeczywistość z realistycznie odwzorowanym Krakowem, kieruje się wraz z rozwojem akcji w stronę magii z rodzaju tych absurdalnych jak pijackie zwidy, niebezpiecznie zahaczając o psychodelię. Na szczęście jednak gorycz zostaje.

„Tracę ciepło” jest książką kierowaną do odbiorców, którzy od literatury oczekują czegoś więcej niż tylko rozrywki. Przemyślenia i ciężar powieści są w tym wypadku równie ważne, jeśli nie ważniejsze. Zdawać by się mogło, że odbije się to negatywnie na przystępności lektury, jednak nic bardziej mylnego - Orbitowski rzuca na czytelnika czar, nie pozwalając mu się oderwać od swojego dzieła przed dotarciem do ostatniej kropki. Tym z was, którzy zaliczacie się do wymienionej wyżej grupy, powieść zdecydowanie polecam.

Moja recenzja:
(http://literatura.enklawanetwork.pl/lukaszorbitowski/tracecieplo/recenzja2)

Mówi się, że z życia można spisać niejedną historię, ot po prostu przelać słowa na papier. Bo każdy przecież ma lub miał jakieś życie, któremu z reguły brak jakiejkolwiek sensownej puenty. Poza śmiercią oczywiście. Jednak to nie puenta jest najważniejsza. Gdyby tak było, żylibyśmy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stosunkowo niedawno sięgnąłem po "Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika", spisany przez Stephena Kinga. Czytając tę krótką autobiografię połączoną z przemyśleniami na temat pisania i wskazówkami dla początkujących pisarzy, natrafiłem na wzmiankę na temat "Martwej strefy" - książki, z której sam autor zdaje się być najbardziej zadowolony. Przeczytałem więc tę pozycję z ciekawości, zastanawiając się, czy po skończonej lekturze będę mógł podzielić zdanie króla grozy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że autor patrzy na swoje dzieło również przez pryzmat sentymentu, mając w pamięci cały proces pisania, a nie bierze pod uwagę tylko finalny efekt, który zwykli oceniać czytelnicy. Jednak pokusa, by przekonać się na ile moje zdanie okaże się zbieżne z tym Kinga, okazała się zbyt silna.

Biorąc "Martwą strefę" do ręki, zastanawiałem się nad samym tytułem pozycji. Znałem już kilkulinijkowy zarys fabuły książki, wiedziałem, w którą stronę zmierza główny bohater i mniej więcej to, czego mogę się spodziewać, przerzucając kolejne kartki. Samo "Death zone" kojarzyło mi się jednak bardziej z tytułem jakiejś strzelanki, niż pozycją, którą określiłbym mianem thrillera psychologicznego. Tym bardziej ciekaw byłem znaczenia tych dwóch słów. Wyjaśnienie okazało się boleśnie trywialne.

Powieść opowiada historię Johna Smitha, który, jadąc taksówką, w wyniku czołowego zderzenia ze ścigającymi się drogą dzieciakami, zapada w śpiączkę na ponad cztery i pół roku. Po przebudzeniu uświadamia sobie, że jego życie legło w gruzach; narzeczona, nie potrafiąc dłużej czekać, wyszła za mąż, matka wpadła w manię religijną, a on sam nie potrafi pogodzić się z faktem, że został okradziony z niemal pięciu lat życia, budząc się w świecie, którego nie potrafi na nowo ogarnąć. Jeszcze w szpitalu, gdzie czeka go szereg operacji i bolesna rehabilitacja, odkrywa w sobie dar, który z braku lepszego słowa nazywa "jasnowidzeniem" - wystarczy dotknięcie, by dowiedzieć się jakiejś prawdy o danej osobie. Nowy talent z czasem staje się przekleństwem, a Johnny powoli dochodzi do przeświadczenia, że skoro nie potrafi i nie ma po co żyć, znajdzie coś, za co warto umrzeć.

Pisząc tę pozycję, King skupił się przede wszystkim na postaci głównego bohatera. Czytelnik po kawałku wykrada z kolejnych stron pełny obraz Johnny'ego; poznaje jego myśli, wspomnienia i śledzi gorzkie życie. Znając twórczość czołowego pisarza grozy trochę szerzej, mogę śmiało stwierdzić, że z łatwością tworzy on postaci, w których istnienie każdy odbiorca mógłby uwierzyć ot tak. Częściowo jest to niewątpliwie zasługą umiejętności obserwacji prawdziwych ludzi i ich zachowań, częściowo zaś warsztatu i pojawiających się dygresji, odwołujących się bez fałszywego wstydu również do najbardziej intymnych aspektów życia bohaterów.

Narracja - jak to zwykle u Kinga bywa - przypomina dobrą gawędę. Czytając, można odnieść wrażenie, że słowa narratora wypływają z ust doświadczonego opowiadacza, czarującego swych słuchaczy historią snutą w mroźny wieczór przy ogniu buzującym za przeszklonymi drzwiczkami kominka. Trudno zakończyć tę książkę, nie odczuwając w trakcie jej trwania żadnych emocji. Autor potrafi przelać w czytelnika gorycz, smutek, czasem radość, jednak z rodzaju tych kruchych, o których z góry wiadomo, że są jak cienka warstwa lodu na jeziorze rozpaczy. To potrafi wywołać falę odczuć, wspomnień i mniej lub bardziej dokładnych analogii z osobistego życia każdego z odbiorców.

Akcja książki rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, a co za tym idzie, nie obejdzie się bez choćby podstawowej wiedzy z historii drugiej połowy XX wieku. Nie powinno to jednak stanowić większego problemu u kogoś, kto ma choćby ogólne pojęcie na ten temat. Znacznie gorzej prezentuje się natomiast rzecz związana z amerykańską popkulturą. Sporadycznie pojawiające się w tekście porównania i nazwiska, znane zapewne każdemu przeciętnemu Amerykaninowi, mogą stanowić trudność dla cudzoziemców, którzy nie żywią fascynacji tym krajem.

"Martwą strefę" uznaję za książkę dobrą. Jako czytelnik nie mogę przyznać racji Kingowi, że jest to moje ulubione dzieło, spisane jego ręką, ale nie mogę też powiedzieć, żebym rozczarował się treścią lektury. Wiem, że historii Johnny'ego Smitha nie zapomnę tak szybko, a wracając do niej w rozmowach, poczuję echa pewnego ładunku emocjonalnego, który będzie niczym wspomnienie burzy w piękny i rześki poranek. Z pewnością pozycja godna polecenia tym z Was, którzy na słowa "thriller psychologiczny" nie zapomną choćby na chwilę o drugim z nich.

Stosunkowo niedawno sięgnąłem po "Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika", spisany przez Stephena Kinga. Czytając tę krótką autobiografię połączoną z przemyśleniami na temat pisania i wskazówkami dla początkujących pisarzy, natrafiłem na wzmiankę na temat "Martwej strefy" - książki, z której sam autor zdaje się być najbardziej zadowolony. Przeczytałem więc tę pozycję z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności dosłownie dzień wcześniej, nim wziąłem się za czytanie "Ciemność płonie", obejrzałem film "Kontrolerzy" w reżyserii Nimróda Antala. Sama historia, opowiedziana przez węgierskiego twórcę, ma co prawda niewiele wspólnego z książką Jakuba Ćwieka, jednak ukazuje podobną, dworcową rzeczywistość. Dzięki temu film doskonale wprowadził mnie w atmosferę peronowego życia, które tym razem stanowi tło dla zdarzeń opisywanych przez asa polskiej fantastyki.
Otwierając książkę, spodziewałem się dostać solidną porcję grozy - skoro nawet sam autor zaklasyfikował swoje dzieło do tego gatunku, uznałem, że mogę zdać się na jego zdanie w tym temacie. Dlatego zaskoczyło mnie, gdy stwierdziłem, że rysująca się na kolejnych stronach opowieść, jest w gruncie rzeczy "cieepłą", ale mimo wszystko obyczajówką. Kto sięgnie po tę lekturę, zrozumie o czym mówię. Możliwe, że w międzyczasie zagubiła się gdzieś moja podatność na strach przy horrorach, jednak skłamałbym, gdybym napisał, że przeczytałem tę pozycję bez jakichkolwiek emocji. Była scena, która w moim odbiorze niosła ze sobą niesamowity potencjał, niewykorzystany jednak w pełni, innym razem Ćwiekowi udało się zaskoczyć mnie w podobnym stopniu, co bezdomnego, którego owa sytuacja dotyczyła - a to znaczy: mocno. Jednak to były chwile. Przez większość czasu strach jest co prawda obecny, ale nie tyle dla czytelnika, co dla samych bohaterów.
"Ciemność płonie" opowiada o rozdziale z życia Natki, studentki, która z wdzięczności za okazaną pomoc, oddaje pewnemu starszemu mężczyźnie monetę z wizerunkiem katowickiego dworca, nieoczekiwanie znalezioną w portmonetce. Jeszcze nie wie, że już niedługo wygrawerowana na monecie stacja stanie się dla niej jedynym bezpiecznym schronieniem, a zamieszkujący ją Wybrani jedynymi, którzy wyciągną do niej rękę. To właśnie od nich dowiaduje się o Ciemności, bycie, rzeczy, która wybiera sobie ofiary - pionki w grze, której zasady poznaje się dopiero w trakcie trwania rozgrywki.
Mimo, że to Natka stanowi swego rodzaju spoiwo fabularne, nie mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że właśnie ona zasługuje na miano głównego bohatera. Postaci zdawałoby się na pierwszy rzut oka epizodyczne, którym jednak Ćwiek poświęcił niemal tyle samo uwagi, wybijają się na pierwszy plan dość często, a kiedy ustępują dziewczynie miejsca, pozostają tylko o krok za nią. W moim przekonaniu mają też czytelnikowi do przekazania sporo więcej ciekawej treści, a i trudno się nie zaprzyjaźnić przynajmniej z jednym spośród nich. Wątki poświęcone dworcowym bezdomnym oplatają gęsto główną oś opowieści, ponieważ koniec końców wszyscy Wybrani zmagają się z tym samym złem - Ciemnością, która osaczyła ich, dyktując warunki przeżycia.
Książka wciąga już od pierwszych stron, o co autor zadbał, umieszczając w prologu scenę urywającą się przedwcześnie i nie mającą pozornie dużego związku z dalszą historią. Kolejne kilka przedstawionych sytuacji intryguje niedopowiedzeniami, co skłania czytelnika do przerzucania stron z zaciekawieniem, ale i niecierpliwością. Pod tym względem nie zawiodłem się treścią. Co prawda pod koniec pozycji występuje pojedynczy epizod, który groził niebezpiecznie spłyceniem finału przez banalizację, ale na szczęście wszystko skończyło się "dobrze", a odbiorca nie powinien poczuć rozczarowania. Trzeba również zaznaczyć, że na plus wychodzi otwarte zakończenie - coś, co zapewne nie tylko ja lubię szczególnie.
Ćwiek niezmiennie operuje dość prostym stylem, ze zrozumieniem którego nikt, kto żyje w naszych realiach nie powinien mieć najmniejszych trudności. Nie zaszkodzi też mieć nieco ogólnego pojęcia o popkulturze, co pozwoli na wyłapanie różnych smaczków, kryjących się na kartach powieści. Przykładowo choćby po to, by wiedzieć jak brzmi "Numb" Linkin Park, będący dzwonkiem na komórce Natki. Może trochę dziwnie to zabrzmi, biorąc pod uwagę, że większa część powieści rozgrywa się na katowickim dworcu, ale czytając tę książkę można poczuć się jak u siebie.
To, że dla dobrego odbioru książki najważniejsze są początek i zakończenie powtarzam dość często, trochę rzadziej dodaję, że trudno o taką pozycję. Pełnego zadowolenia nie ma również tym razem, ale muszę przyznać, że brakuje niewiele. Ćwiek zadbał o to, by wciągnąć czytelnika zaraz na początku, a po przeczytanej lekturze pozostawić go dosłownie kilka linijek przed pełnym dopowiedzeniem zakończenia. Całe zaś miejsce pomiędzy zapełnił historią obyczajową o posmaku grozy, która mimo wszystko budzi nie tylko uczucie "cieepła", ale również ciepła - tego zwykłego, prawdziwego. Tę książkę mogę polecić każdemu, bez względu na preferowany rodzaj literatury - każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Abstrahując od zakończenia, którego nie chcę zdradzać, ja znalazłem nadzieję. I ciepło właśnie.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności dosłownie dzień wcześniej, nim wziąłem się za czytanie "Ciemność płonie", obejrzałem film "Kontrolerzy" w reżyserii Nimróda Antala. Sama historia, opowiedziana przez węgierskiego twórcę, ma co prawda niewiele wspólnego z książką Jakuba Ćwieka, jednak ukazuje podobną, dworcową rzeczywistość. Dzięki temu film doskonale wprowadził mnie w...

więcej Pokaż mimo to