-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać7
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2020-05-05
2019-11-28
Zacznę od plusów. Książkę czyta się znakomicie, w zasadzie trudno się oderwać. Narracja jest publicystyczna, nie ma większych "przeszkód" związanych ze słownictwem czy pokręconych zdań.
I teraz problemy.
Harari ma napompowane ego. Czytając, odnosi się wrażenie, że autor jest wszechwiedzącym mistrzem, który naucza. Co ciekawe - stosuje wentyl bezpieczeństwa, pisząc, że jego futurologiczne antycypacje mogą się nie sprawdzić. Jednak nie dlatego, że są złe - tylko dlatego, że ludzkość je przeczyta, przetworzy i będzie mogła pójść inną drogą. Wygodne stanowisko.
Co do przeszłości i teraźniejszości - Harari się nie waha, jest przekonany, że posiadł łaskę prawdy. Przyznaje sobie prawo do demiurgiczno-dogmatycznej racji. Z siłą wodospadu deklasyfikuje ludzkość, uderzając w jej fundamenty religijno-kulturowe, odziera nas ze wszystkiego, głównie z nadziei i wszelkiego pocieszenia. W tym sensie przypomina przemądrzałego ucznia, który przeczytał kilka broszurowych wydań dzieł filozoficznych i kreuje się na oświeconego pośród masy ciemnoty.
Harari jedzie lewą stroną. Choćby próbował to maskować względną obiektywnością, jego prawdziwa natura, co jakiś czas, daje o sobie znać. Mimo natchnionej formy narracji, podsyconej poczuciem nieomylności, autor idzie grzecznie pod rękę z polityczno-ideologicznymi dysydentami, którzy od lat próbują świat przemodelować na modłę lewicowo-liberalną, z całym dobrodziejstwem inwentarza społecznych eksperymentów, które wydają się boleśnie trawić, choćby, niektóre kraje UE.
Harari trochę zachowuje się jak twórca szamańskich terapii, które mogą być nawet osadzone w badaniach naukowych, ale są tylko ich dowolną interpretacją (podobnie działo się w przypadku splątania kwantowego, oddechu czy badań związanych z aktywnością mózgu). Ginie w gąszczu starych pseudofilozofii życiowych, mówiących "zdystansuj się, obserwuj jak twój organizm wspaniale reaguje, popatrz jaki cudowny gniew". Bzdura. To koszmarny miks buddyzmu i pseudonauki lansowanej przez szansonistów. Przeczytałem tony takich książek i jedno wiem - nic z nich nie wynika.
Teraz wsadzę kij w mrowisko. Do książki podszedłem spokojnie i obiektywnie. Nie wiedziałem kim jest Harari. Czytając, z rosnącym niepokojem zauważałem pewne prawidłowości, które przez wielu będą okrzyczane jako stereotypy. Później doczytałem, że Harari jest gejem, weganinem, dystansuje się od wszelkich religii ale uprawia chętnie medytację vipassany. I nie byłoby w tym nic dziwnego, nic złego - gdyby nie fakt, że Harari wnioskuje poprzez swój styl życia, o czym zresztą sam pisze. Przykład? Twierdzi między innymi, że dzięki homoseksualizmowi może widzieć pewne rzeczy inaczej. Niestety Panie Harari - jak to mówi Ben Shapiro - fakty mają gdzieś pana emocje. Nie da się połączyć naukowej metodologii i własnego chcenia, przefiltrowanego przez wybór stylu życia. Wnioskowanie poprzez homoseksualizm i weganizm prowadzi do myśli nie naukowych a życzeniowych. Jeżeli ten mechanizm ekstrapoluje na inne refleksje - zachwiana zostaje ufność w sądy autora. I tak się stało w moim przypadku.
Czytanie Homo Deus jest intelektualną przygodą, ale na poziomie popularnonaukowych dyskusji u znajomych, którzy skończyli po dwa semestry filozofii, trochę liznęli religii wschodu i nienawidzą teologii monoteistycznych. Z Hararim trudno się zgodzić. Ale nie dlatego, że rzuca mu się wyzwanie, przecież nie o to chodzi. Trudno po prostu przyjąć jego punkt widzenia, ponieważ próbuje zawłaszczyć monopol na prawdę, a to prowadzi na złą drogę - pycha kroczy przed upadkiem. Harari winien pamiętać, że niejeden już stawiał zbyt odważne tezy, a to skromniejsi wywracali świat do góry nogami. Poza tym trzeba pozostać na gruncie naukowości, a nie wskakiwać do pociągu z napisem "ekspress dla nibynaukowych celebrytów", ponieważ zamiast wymarzonego efektu, można stworzyć prostą wersję filozofii dla ubogich - a to właśnie Harari zarzuca religiom.
Ktoś napisał, że Harari za kilka lat stanie się autorem książek poradnikowych. Trudno się z tym nie zgodzić - jeżeli pójdzie w tę stronę. Ewentualnie może stać się politykiem walczącym o klimat czy równouprawnienie. Tam aż roi się od ludzi, którzy odrzucają badania naukowe, odrzucają fakty - a kierują się własnym "widzimisię".
Zacznę od plusów. Książkę czyta się znakomicie, w zasadzie trudno się oderwać. Narracja jest publicystyczna, nie ma większych "przeszkód" związanych ze słownictwem czy pokręconych zdań.
I teraz problemy.
Harari ma napompowane ego. Czytając, odnosi się wrażenie, że autor jest wszechwiedzącym mistrzem, który naucza. Co ciekawe - stosuje wentyl bezpieczeństwa, pisząc, że jego...
2019-03-01
Grzegorz Lindenberg przyporządkował sobie rolę popularnonaukowego "tłumacza" dosyć trudnych zagadnień, krzyżyjących się na styku sztucznej inteligencji oraz genetyki. Autor, który mimo tytułu naukowego, realizuje się jako dziennikarz, wykonał tytaniczną pracę związaną z riserczem współczesnych źródeł naukowych - artykułów i książek. Wśród tych drugich, jako podstawę i inspirację - trzeba wymienić choćby "Życie 3.0" Tegmarka, "Superinteligencję" Bostroma czy znakomitą "Nadchodzi osobliwość" Kurzweila.
Oczywiście Lindenberg nie zrobił bryka z powyższych książek. Zrobił coś zdecydowanie lepszego - stworzył esencję współczesnych tendencji badawczych, zwłaszcza tych, które determinują naszą najbliższą przyszłość - opakował je w przejrzysty język i niewielką objętość książki. Jednocześnie udało mu się utrzymać dobrą narrację, która mimo niełatwych tematów, zachęca do czytania. Opowieści "głównego nurtu" okrasił przykładami bardziej współczesnymi niż wymienione książki - to jest ważne - książka jest bardzo aktualna. Mimo okrojenia, wartość książki wręcz zyskuje, ponieważ nie ma tutaj niekończących się akademickich dywagacji w przypisach, didaskaliów i wodotrysków. Są fakty, rzetelnie opisane, zinterpretowane i objęte komentarzem autorskim.
Wystawiam wysoką ocenę książce, ponieważ ma - w dobrym sensie - podręcznikowy charakter (błyśniemy u znajomych) i naturę popularnonaukowego eseju, który sprawia, że czyta się książkę bardziej jak Focus niż artykuł z fizyki operujący samymi wzorami. Sensowny jest też podział książki na części omawiające kolejno: genetykę i sztuczną inteligencję. Dzięki temu można do nich wracać i czytać od konkretnego fragmentu, poza tym widać co z czego wynika i z czym się będzie łączyć w tej naszej futurologicznej przyszłości.
Grzegorz Lindenberg przyporządkował sobie rolę popularnonaukowego "tłumacza" dosyć trudnych zagadnień, krzyżyjących się na styku sztucznej inteligencji oraz genetyki. Autor, który mimo tytułu naukowego, realizuje się jako dziennikarz, wykonał tytaniczną pracę związaną z riserczem współczesnych źródeł naukowych - artykułów i książek. Wśród tych drugich, jako podstawę i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-27
Po pierwszych stronach byłem zdegustowany. Brnąłem jednak dalej i rzeczywiście z biegiem kolejnych stron, książka zyskiwała, ale przede wszystkim, choć trochę mnie zaciekawiła. Niestety najlepsze wątki, związane z egzystencjalnym być-albo-nie-być, przetykane są nieznośnymi wtrętami agro-rolniczymi, kompletnie nieciekawą (dla mnie) topografią Paryża i kulinariami, które są niemal stereotypowe dla kultury żabojadów.
Naczytałem się też recenzji, jaki to niby niesamowity obraz pustki i tyle mądrości o życiu. Dla mnie to jakiś mix Spisu Cudzołożnic, High Fidelity i dosyć taniej sensacji. Również styl nie kładzie na łopatki. To naprawdę jeden z najlepszych pisaży francuskich? Jeżeli tak - nie chcę sięgać po książki tych gorszych.
Na plus - sama opowieść o gnuśnym losie dosyć przeciętnego samca, everymana, chociaż standardem życia przeganiającego mieszkańca europy wschodniej (bo przecież każdy jeździ Mercedesem, nie?). Kilka zdań zaskakuje, pozwala się zatrzymać na moment. Warto również zaznaczyć, że przez świat obowiązującej polit-poprawności, autor Serotoniny jedzie pługiem. To dzisiaj odwaga.
Na minus - język. Jeżeli chciałbym poegzystować z surowym i naturalistycznie opisanym światem, wybrałbym Bukowskiego. No i charakterystyka stosunków seksualnych, nie wiem czy to przez tłumaczenie czy przez samego Houellebecqa - ale są obrzydliwe (choć pewnie zamierzone).
Reasumując te kilka refleksji. Następnym razem jak przyjdzie mi ochota na pisarza z Francji, to wybiorę Czecha piszącego w tym języku, bo mimo 90 lat na karku, mógłby młodszego kolegę uczyć, jak pisać o życiu.
Nic nadzwyczajnego. Ot, pałowanie się z wiekiem średnim, brakiem sensu. W przeciętnym stylu.
Po pierwszych stronach byłem zdegustowany. Brnąłem jednak dalej i rzeczywiście z biegiem kolejnych stron, książka zyskiwała, ale przede wszystkim, choć trochę mnie zaciekawiła. Niestety najlepsze wątki, związane z egzystencjalnym być-albo-nie-być, przetykane są nieznośnymi wtrętami agro-rolniczymi, kompletnie nieciekawą (dla mnie) topografią Paryża i kulinariami, które są...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09-12
Książka rozpoczyna się dosyć topornie, później, z biegiem stron, nabiera tempa. Nie mam wielkiego doświadczenia z literaturą skandynawską, dlatego męczyły mnie wtręty norwesko-szwedzkie. Cały czas też miałem wrażenie, że autor chciałby umieścić akcję w Harlemie a nie w Norwegii, cały opis śpiewającego rodzeństwa bardziej pasuje do małego składu gospel niż do tria z zimnego kraju. Miałem też dziwne przekonanie, że rodzeństwo Thorsen jest czarne. I jakby na potwierdzenie moich słów, wątek amerykański głównych bohaterów, jest bardzo ważny dla całej fabuły.
Książka Henriksena w niektórych momentach przypominała mi twórczość Nicka Hornby. Szczególnie akcja w sklepie muzycznym, jako żywo, wydawała się wydarta ze stron "Wierności w stereo" (High Fidelity).
Tym niemniej, autorowi udało się utrzymać "muzyczny klimat", mniej wtrętami dotyczącymi realnych muzyków (te często były dosyć dziwne) a bardziej aurą artystyczną i zrozumieniem. Myślę, że tak mogły wyglądać sesje nagraniowe Johnnego Casha z Rickiem Rubinem.
Ogólnie książka pozostawia dobre wrażenie, jest lepsza niż wstępnie przypuszczałem. Postaci mają charakter, historia trzyma się kupy, zimny norweski klimat niekoniecznie pasuje do opowieści, ale ostatecznie nie przeszkadza. Autor pozostawia też czytelnika z kilkoma niedopowiedzeniami, co jest udanym zabiegiem.
Książka rozpoczyna się dosyć topornie, później, z biegiem stron, nabiera tempa. Nie mam wielkiego doświadczenia z literaturą skandynawską, dlatego męczyły mnie wtręty norwesko-szwedzkie. Cały czas też miałem wrażenie, że autor chciałby umieścić akcję w Harlemie a nie w Norwegii, cały opis śpiewającego rodzeństwa bardziej pasuje do małego składu gospel niż do tria z zimnego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Chciałbym uniknąć wielkich i pompatycznych słów ale nie wiem czy mi się uda, ponieważ dostaliśmy do ręki książkę, która - być może, z wielkim prawdopodobieństwem - jest jedną z najlepszych pozycji w przedziale tematycznym gdzie krzyżują się: muzyka i kultura.
Powiedzieć o Simonie Reynoldsie, że jest znawcą tematu - to nie powiedzieć nic. Reynolds jest chodzącą biblioteką kultury popularnej ale nie tylko w dziennikarskim wymiarze. Reynolds jest erudytą, myślicielem i człowiekiem bardzo spostrzegawczym, który potrafi stworzyć doskonałą syntezę zdarzeń i celnie je spuentować. Rafał Księżyk na okładce z zachwytem: "tak powinno się pisać o muzyce" ale nie każdy tak potrafi, nie każdy jest w stanie.
Żeby zobrazować jak cenna jest to książka mogę jedynie stwierdzić, że Reynolds na każdej stronie umieszcza kilka celnych uwag, sensownych pomysłów, błyskotliwych spostrzeżeń - z których naukowiec czy publicysta wycisnęliby niejeden artykuł. Ta książka jest tłusta od wiedzy i przenikliwych obserwacji.
Co do języka - Reynolds należy do tych dziennikarzy, którzy nie mają kompleksów (bo nie muszą) i używa języka publicystycznego (często potocznego) żeby opisać zjawiska, które badaczom wyczerpują słowniki. Język jest otwarty, przejrzysty, lekki - a treść gęsta i bogato udokumentowana.
Nad tą książką siedzę z ołówkiem i fiszkami, ponieważ elektryzuje intelektualnie i zachęca do studiowania tematu a nie tylko do omiatania wzrokiem.
Znakomita pozycja.
PS - widzę wiele różnych uwag na temat tłumaczenia. Moim zdaniem robota Filipa Łobodzińkiego zasługuje na dostrzeżenie, szczególnie w miejscach, gdzie tłumacz dookreśla zjawisko.
Chciałbym uniknąć wielkich i pompatycznych słów ale nie wiem czy mi się uda, ponieważ dostaliśmy do ręki książkę, która - być może, z wielkim prawdopodobieństwem - jest jedną z najlepszych pozycji w przedziale tematycznym gdzie krzyżują się: muzyka i kultura.
Powiedzieć o Simonie Reynoldsie, że jest znawcą tematu - to nie powiedzieć nic. Reynolds jest chodzącą biblioteką...
Rafał Księżyk napisał książkę, którą trzeba studiować - nie wystarczy zwyczajnie czytać, ponieważ jest gęsta od zdarzeń i postaci oraz intelektualnie wymagająca. Księżyk jest erudytą i jego wywód - choć osadzony w kulturze popularnej - językiem nie ustępuje publikacjom naukowym. Na szczęście narracja prowadzona jest w sposób przyjazny czytelnikowi - nie ma tutaj pokręconych odjazdów myślowych - jak np. u Bernarda Stieglera.
Księżyk analizuje szeroko pojętą kulturę na głębokim poziomie wtajemniczenia, przy czym jest to jego autorskie spojrzenie, które można podzielać lub odrzucić. Ja przyjmuję jego sposób wnioskowania, ponieważ przy takim stopniu wiedzy i syntezy faktów, skutecznego wyprowadzania konkluzji - jest to godne zaufania.
Książka na granicy dwóch światów - popularnego (język, zdarzenia, kultura popularna) i naukowego (argumentacja, synteza, wnioskowanie). Poziom nieosiągalny dla wielu piszących o kulturze.
Rafał Księżyk napisał książkę, którą trzeba studiować - nie wystarczy zwyczajnie czytać, ponieważ jest gęsta od zdarzeń i postaci oraz intelektualnie wymagająca. Księżyk jest erudytą i jego wywód - choć osadzony w kulturze popularnej - językiem nie ustępuje publikacjom naukowym. Na szczęście narracja prowadzona jest w sposób przyjazny czytelnikowi - nie ma tutaj pokręconych...
więcej mniej Pokaż mimo to
Profesorów takich jak Levitin, warto poszukiwać. Mają tę przyjemną cechę, która pozwala Im dzielić się swoją ogromną wiedzą w sposób przystępny - jednocześnie nie oszczędzając czytelnikowi trudniejszych fragmentów i będąc tym samym dość wymagającymi.
Lubię kiedy uznany autorytet pisze książkę w pełni spełniającą kryteria naukowości(!) ale operuje otwartym językiem. Dlatego grono odbiorcze tej publikacji może być całkiem spore - od okazjonalnych ciekawskich po kolegów po fachu.
Mamy tutaj zatem wiedzę powszechną, którą możemy sobie ugruntować. Mamy także rzeczy do których jesteśmy przyzwyczajeni ale jakoś nigdy nie zastanawialiśmy się nad ich faktycznym pochodzeniem. Dlatego często w trakcie lektury wzdychałem z uśmiechem - mówiąc "nooo, tak, przecież, oczywiście".
To bardzo cenna, wielowątkowa książka o muzyce i dźwięku, która nowicjuszom otworzy drzwi do świata sztuki audialnej a starym wygom czasami otworzy oczy. Życzyłbym sobie, żeby również rodzimi profesorowie częściej spuszczali powietrze z balonu ego i nie częstowali nas publikacjami, które trzeba czytać z lupą i słownikiem. Levitin udowadnia że da się sprzedać wiedzę w sposób zachęcający - nie rezygnując z naukowego sznytu i nie przesadzając z 'młodzieżowym' językiem.
Profesorów takich jak Levitin, warto poszukiwać. Mają tę przyjemną cechę, która pozwala Im dzielić się swoją ogromną wiedzą w sposób przystępny - jednocześnie nie oszczędzając czytelnikowi trudniejszych fragmentów i będąc tym samym dość wymagającymi.
Lubię kiedy uznany autorytet pisze książkę w pełni spełniającą kryteria naukowości(!) ale operuje otwartym językiem....
Dragan napisał książkę dla niezupełnie określonego czytelnika. Z jednej strony wynosi fizykę na szczyt naukowego Olimpu, z drugiej zaś posługuje się językiem bardzo potocznym - co, szczerze mówiąc - mnie bardzo przeszkadza. Rozumiem, że założeniem było dotarcie 'pod strzechy', tak też można wytłumaczyć rekomendacje od Wojewódzkiego czy Figurskiego.
Dragan nie lubi (mówiąc dyplomatycznie) filozofów, nie ceni ludzi 'wiary' - mam na myśli skodyfikowany system wierzeń. Sam natomiast często wpada we własne sidła zostawiając swoim wywodom furtkę w postaci niepewności sądów. I w tym sensie książka jest nierówna. Fizyk wali z armat w filozofię, stojąc niejako 'twardo na metodologicznej ziemi' - ale nad całością książki unosi się pewna forma otwartości, która powoduje, że widzimy autora stojącego w rozkroku, jak brytyjczycy w brexicie.
Nie ma tutaj niczego nowego, jest o grawitacji i kwantach. Nie ma wzorów i ciężkiej empirii, jest opowieść - czasami okraszona dość ciężkawym humorem. Może to właśnie książka dla takich Wojewódzkich - żeby mogli pociągnąć jakiś cytat i popisać się kolegom z warszawki, wciągając sojowe latte?
Mimo powyższego będę książkę pożyczał znajomym, ponieważ naświetla w popkulturowy sposób (może właśnie o to chodziło? Może Dragan chce być celebrytą?) zawiłości fizyki, które są często tak abstrakcyjne, że trzeba odsapnąć i zebrać myśli. Jednak jeżeli szukacie poważnej wiedzy w mniej 'młodzieżowej' formie, z przypisami itd., poszukajcie innego źródła.
Dragan napisał książkę dla niezupełnie określonego czytelnika. Z jednej strony wynosi fizykę na szczyt naukowego Olimpu, z drugiej zaś posługuje się językiem bardzo potocznym - co, szczerze mówiąc - mnie bardzo przeszkadza. Rozumiem, że założeniem było dotarcie 'pod strzechy', tak też można wytłumaczyć rekomendacje od Wojewódzkiego czy Figurskiego.
Dragan nie lubi (mówiąc...
Może tradycyjnie zacznę od plusów. Pan Wiśniewski ma lekkie pióro, łatwo i szybko przechodzi się przez tę publicystykę. Jestem niemalże rówieśnikiem autora, dlatego bardzo się cieszę, że nie muszę pamiętać o tych śmieciach popkultury, które skrzętnie dla mnie zebrał.
Niestety, miałem pisać o książce, ale Wiśniewski zmusił mnie do pisania o polityce, czego nie lubię - ale sam zamiast dywagacji filozoficzno-futurologicznych, zaserwował czytelnikom traktaty ideologiczne. Na nieszczęście dla niego, w tym samym czasie przeczytałem "Ludzie przeciw technologii" Bartletta, książkę, która powinna Wiśniewskiego mocno zawstydzić.
I teraz będzie gorzej. Drażni mnie forma autobiograficzna książki. Niegdyś tego rodzaju "wspomnienia" pisali ludzie "z nazwiskami", względnie ktoś, kto czegoś szczególnego dokonał, coś zwiedził czy odkrył. Pan Wiśniewski do żadnej z powyższych grup się nie zalicza, natomiast wpisuje się celnie we współczesną tendencję, która jasno pokazuje, że każdy może "być kimś", napisać, zagrać, nagrać itp. Kiedyś pisały nazwiska, okoliczności. Dzisiaj każdy może machnąć autobiograficzne reflekcje na temat świata i opakować je w chwytliwy tytuł.
Kolejnym problemem tej książki są - nie tyle jej lewoskrętność - ale braki faktograficzne. Autor może przecież stać po którejś stronie (co aktywnie czyni, ostrzeliwując się z lewicowych pozycji), natomiast jest w książce wiele elementów, które absolutnie wymagałyby podania źródeł, bardziej obiektywnego spojrzenia, wyważenia itp. Wiśniewski bowiem z pełnym przekonaniem pisze o "fake newsach", nie podając żadnych danych, które w jakikolwiek sposób podparłyby tę lichą argumentację. Walcząc z fake newsami, sam je tworzy. Panie dziennikarzu - przecież informacja bez atrybutów jest plotką. Jeden z kwiatków: "Polacy nie wstydzą się seksizmu, homofobii i nienawiści do obcych". Takie zdanie, bez podania źródeł/badań - to bez wątpienia, tępa forma manipulacji.
Kolejnym zgrzytem są wjazdy autora w retorykę gender i tzw. tolerancji. Szczególnie gdy omawia czasy minione, np. dekadę lat 90. To trochę jak retuszowanie papierosów w starych filmach, współczesne - wydumane problemy - autor implementuje w dokonane historie, które radośnie opowiada.
Czego jeszcze dowiadujemy się z tej publikacji. Ano tego, że internet to wylęgarnia prawicowego ekstremizmu, który prowadzi prostą drogą do zamachów. Prawica-internet-zamach. Kropka. Ten sam internet jest także domem dla cennej lewicowej ideologii, starającej się uczynić świat lepszym miejscem. Uhm. Autor do każdego swojego "argumentu" o strasznej ideologii prawicowej dorzuca jakiś, wyrwany z kontekstu sytuacyjnego zamach. Co ciekawe, o Nicei, Barcelonie czy klubie Bataclan nawet się nie zająknie. Nie ma żadnej równowagi, nie ma nawet cienia symetryzmu (który zresztą atakuje, bo tak modnie), jest tylko manipulowanie. Po prawej stronie, w świecie Wiśniewskiego, są tylko "agregatory z FB, rosyjskie boty i opłacane trolle". No i te serwowane co jakiś czas diagnozy społeczne o dziewczynkach bez komputerów, bo komputery są zabawką dla chłopców. Czasami jego statek osiada wręcz na mieliźnie, autor brnie w absurdy (s. 160), kiedy peroruje w quasi-psychologiczny sposób o przyczynach radykalizacji osoby niepełnosprawnej. Błagam człowieku, bełkot psychologiczny, analizujący każde beknięcie - to domena amerykanów i ich natchnionych pisarzy.
Wiśniewski utyskuje, że prawa strona polityki opanowała przestrzeń społeczną w Polsce. Jako dziennikarz, nawet lewicowy, powinien wiedzieć (i widzieć) jak funkcjonuje cenzura na Facebooku czy Twitterze, jak działają media - gazety, telewizje. Powinien także, choćby na marginesie lub w przypisie nieśmiało dodać - jak poddawani ostracyzmowi są użytkownicy społecznościówek, którzy odważyli się nie wstawiać tęczy w profilowe lub nie pokazywać twarzy umazanej czarnymi kreskami. Ale to zrujnowałoby jego tezę. Jamie Bartlett - mimo iż także jedzie po lewej stronie, prowadzi swoją narrację w inny sposób. I taka jest właśnie różnica między dziennikarzem a ideologiem. Ja jakoś nie widzę tej smoczej, prawackiej dominacji medialnej - ani w Polsce, ani w postępowej Europie, ani w USA.
Co zatem lubi Wiśniewski? Kilka dobrych słów napisał o Sexmasterce, ma słabość do Ocasio-Cortez (taka amerykańska Spurek, której najmniejszym problemem jest fundamentalny brak logiki), ciepło także wypowiada się o ambiwalentnej estetycznie kulturze japońskiej.
Byłaby to fajna opowieść, gdyby autor nie zrobił z niej tępawego political-fiction. Niektóre wątki są bowiem wartościowe, np. diagnozy o kompetencjach ludzi starszych względem sieci. Jednak Wiśniewski chyba nienawidzi demokracji, gdyż wybory większości są dla niego nie do przyjęcia. Wolałby rządy oświeconej mniejszości, która powie nam jak mamy żyć, bo wie lepiej - zamknięta na strzeżonych osiedlach Wilanowa. I wtedy i świat i internet, wyglądałyby idyllicznie i utopijnie, jak swego czasu ukochany jego Usenet.
Może tradycyjnie zacznę od plusów. Pan Wiśniewski ma lekkie pióro, łatwo i szybko przechodzi się przez tę publicystykę. Jestem niemalże rówieśnikiem autora, dlatego bardzo się cieszę, że nie muszę pamiętać o tych śmieciach popkultury, które skrzętnie dla mnie zebrał.
więcej Pokaż mimo toNiestety, miałem pisać o książce, ale Wiśniewski zmusił mnie do pisania o polityce, czego nie lubię - ale...