rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Momentami wybitna, bo bez ogródek rzuca w twarz szczerymi stwierdzeniami, które dla wielu mogą być niewygodne albo wręcz wstydliwe. Ma też słabsze fragmenty, ale ogólnie każdy powinien chociaż raz przeczytać i wyciągnąć z niej to, co akurat jego dotyczy. Zdecydowanie na plus również (nie nazwane wprost) odwołania do filozofii stoickiej.

Momentami wybitna, bo bez ogródek rzuca w twarz szczerymi stwierdzeniami, które dla wielu mogą być niewygodne albo wręcz wstydliwe. Ma też słabsze fragmenty, ale ogólnie każdy powinien chociaż raz przeczytać i wyciągnąć z niej to, co akurat jego dotyczy. Zdecydowanie na plus również (nie nazwane wprost) odwołania do filozofii stoickiej.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Chociaż cały cykl oceniam jako rozwlekły i niepotrzebnie rozdęty zbyt wieloma wątkami, to trzeba Brettowi przyznać, że jest świetnym bajarzem, a samo rozwiązanie wątku Malowanego Człowieka niesie satysfakcję i poczucie, że właśnie tak powinno się to zakończyć.

Chociaż cały cykl oceniam jako rozwlekły i niepotrzebnie rozdęty zbyt wieloma wątkami, to trzeba Brettowi przyznać, że jest świetnym bajarzem, a samo rozwiązanie wątku Malowanego Człowieka niesie satysfakcję i poczucie, że właśnie tak powinno się to zakończyć.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dobre, solidne fantasy przygodowe dla młodego czytelnika :)

Bardzo dobre, solidne fantasy przygodowe dla młodego czytelnika :)

Pokaż mimo to

Okładka książki Harry Potter i Przeklęte Dziecko J.K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany
Ocena 6,2
Harry Potter i... J.K. Rowling, Jack ...

Na półkach:

Strasznie to jest biedne. Co drugi byle fanfic trzyma wyższy poziom

Strasznie to jest biedne. Co drugi byle fanfic trzyma wyższy poziom

Pokaż mimo to


Na półkach:

Mimo okresowej rozwlekłości, mimo fragmentów zapychaczy i przynudzania... Zakończenie cyklu jest absolutnym mistrzostwem. Czuję pełne ukontentowanie. Tak, dokładnie tak powinno się to wszystko skończyć.

Mimo okresowej rozwlekłości, mimo fragmentów zapychaczy i przynudzania... Zakończenie cyklu jest absolutnym mistrzostwem. Czuję pełne ukontentowanie. Tak, dokładnie tak powinno się to wszystko skończyć.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Właśnie przed momentem skończyłam czytać "Miecz i Kwiaty".
Rozerwie mnie na kawałki, jak z siebie nie wyrzucę tego, co mi się we łbie burzy.
Książka pod wieloma względami jest kopią klimatu "Karaibskiej Krucjaty", choć właściwie powinnam napisać na odwrót, bo to "Miecz." powstał wcześniej.
W znacznej części opowieści udało się Mortce nawet uniknąć jego denerwującej maniery w prowadzeniu narracji, która w "Krucjacie" doprowadzała mnie do szewskiej pasji. A mianowicie sytuacji, których bohaterowie jadą GDZIEŚ, zrobić COŚ, o czym czytelnik nie ma pojęcia, bo oszczędzono mu mało ważnych scen, w których bohaterowie dowiadują się bardzo mało ważnych rzeczy, jak np. sposobu rozwiązania głównej intrygi. W wyniku czego Mortka zazwyczaj potem sadzi kwiatki w stylu deus ex machina i mieczy zza pleców. Jak zwykle podkopał sobie tym końcówkę. No ale trudno, zdołałam się przyzwyczaić to jego spartolonych końcówek =]
Ale nie tyle o narracji, co o bohaterach chciałam się wygadać, bo mnie szlag trafia i po prostu muszę.
Ogólnie gdzieś tak od 1/3 drugiego tomu moje skojarzenia pomiędzy ekipą krzyżowców, a ekipą radosnych piratów z "Krucjaty", stały się strasznie nachalne. Ale mimo to nie do końca negatywne, bo klimaty obu historii w tym aspekcie są miodne.
Ekipa skrajnych indywiduów, cholernie od siebie różnych, ale fantastycznie zgranych. Rycerska zgraja jest napisana cudnie, są tak spójni wewnętrznie, że w sumie przez lwią część opowieści normalnie zazdrościłam Mortce, że wyszły mu takie szalone i barwne postacie, które nie wieją sztucznością i wymuszonością charakteru. Kiedy nagle w ciszy padała kwestia nie opisana didaskaliami, to po jej treści dało się wymyślić, kto ją wypowiedział, zanim się doczytało o tym kilka wersów niżej. Charaktery bohaterów odcisnęły swoje ślady w ich słowach i czynach, aż koliło w oczy. Coś takiego mi jako hobbystycznej-pisarzynie wielce imponuje.
Gaston — postać tak mortkowa, że brak słów. Zrobił kilku takich ludków w swojej twórczości, ale niezmiennie wypadają nieźle. Z początku naiwne i nieporadne, potem nabierające psychicznej krzepy, jednocześnie zderzając się z wydarzeniami, które powoli wyniszczają to, co z początku wydawało się im ich największymi atutami: w tym przypadku krystaliczność intencji, wiara w ideały itp. Najpierw jest zagubiony nie znając świata, a potem jest zagubiony w okrucieństwie tego świata.
Vittorio — powierzchownie dorobkiewicz, szyderca, pijak, dziwkarz, a pod tą warstwą świetny przyjaciel, który najpierw skopie dupę za idiotyczny pomysł, a potem rzuci się na ratunek wbrew całemu światu. Świnia, którą chętnie zdzieliłabym po gębie, a potem przytuliła.
Anzelm — nieszczęśnik i desperat, o wycofanej powierzchowności, ale przy tym przenikliwy, cwany, dekadencki. Zmęczony wieloma rzeczami, ale wciąż hardo trzymający się na przekór losowi. We mnie wzbudził wielki respekt.
No i na koniec Jakub, czyli postać, którą pokochałam całym swoim pisarsko-czytelniczym serduchem. To postać jak jing-jang. Z jednej strony głęboka wiara jest dla niego ostoją, roztacza wokół aurę spokoju, opanowania, pewności w poglądach. Z drugiej strony jest bezkompromisowy w osądach, dziki wręcz, heroiczny i "nie do zajebania" jeśli idzie o walkę w imię tych swych poglądów. Może wstać z kolan po modlitwie i sprawić, że wokół będą latały flaki. Bystry, opanowany, szybko podejmuje decyzje. Idealny rycerz-zakonnik, a przy tym nakreślony tak autentycznie, że jego postać nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, nie wyczuwa się w nim jakiegoś naciągania ani fałszu, który mi osobiście często rzuca się w oczy przy różnych postaciach powiązanych z klerem czy postaci silnie wierzących. Zwykle jest w nich coś, co zionie przesadyzmem, nienaturalnością, sztucznym patosem. W Jakubie czegoś takiego się nie czuje.
Przy tym wszystkim mocno różni się od pozostałych pewną istotną cechą: jako jedyny z ekipy za niczym nie goni, przed niczym nie ucieka. Jego system wartości jest prosty, i ewidentnie się sprawdza.
Ma swoją walkę o wiarę i służbę w zakonie, wygląda na człowieka, który znalazł swoje miejsce na ziemi. Nieprzypadkowe, lecz wynikające z jego wiary i głęboko zakorzenionych poglądów.
I NAGLE, DO *KUŚKI NĘDZY, ZAKOCHUJE SIĘ W TEJ *LADACZNICY VIVIENNE??? JAK? NO JA *CHĘDOŻĘ, JAK I CZEMU?
To po prostu uwłacza jego zajebistości...
Pamiętacie taką jedną scenę... w której Jakub pożycza od Vivienne łuk, papla przy niej bez pomyślunku, plącze się, prawie rzuca jej komplement? A gdy odchodzi, to Vittorio powstrzymuje parsknięcie śmiechem, udając, że nie słyszał ich rozmowy?
No kurde, ja byłam święcie przekonana, że to jest jakiś szwindel, jakiś spisek tej rycerskiej bandy, żeby podpuścić tę wredną sucz, żeby uwierzyła, iż Jakub ma się ku niej i że łatwo będzie go sobie owinąć wokół palca, zmanipulować. A tymczasem on inteligentnie wyciągnie z niej, po co do nich przylazła. Już się cieszyłam na takie rozwiązanie...
Ale nie. Jak ostatni kretyn, w 3 dni zakochał się w babie, którą pierwszy raz zobaczył, jak wyłazi spod gastonowego koca, a wszyscy wokół mają o niej zdanie, iż jest łajdaczącą się intrygantką i chcą ją ukamienować. To się tak nie trzyma kupy, że aż sama nie wiem co. Przez swe lata w Ziemi Świętej mało się Jakub napatrzył na dziejący się tam burdel, sodomię i inne patologie? Udowodnił wiele razy, że jest inteligentny i zna się na ludziach. A ta jego radykalna, ale przy tym bardzo zdrowa wiara i opierające się na niej zasady? Przecież Asmodeusz opętując go stwierdził jasno, że odkrył dwa jego pragnienia, z czego jedno spełni: zabicie tego diabolicznego legata papieskiego. A drugim była niby Vivienne. Jak?! Jak można przypuszczać, że rycerz-zakonnik postawiłby koło siebie takie wykluczające się sprzeczności?
Gdyby Jakub spotkał na swojej drodze faceta o charakterze, reputacji i żmijowatości Vivienne, to by go obdarzył skrajną pogardą.
ARGH! Jak można było tak spartolić taką genialną konstrukcję postaci? Moje pisarsko-czytelnicze serducho krwawi wśród żalu i lamentowania.
Można to było cudownie skończyć... Chciał Mortka na chama wątek miłosny, to trzeba było wymyślić kobietę tak idealną dla Jakuba, że byłaby w stanie zatrząść w posadach jego światem, a potem tragicznie ją usunąć z powieści. Wówczas byłabym w stanie uwierzyć w wielką miłość, wielkie pragnienie i szeptanie imienia ukochanej ostatnim tchnieniem. Byłby rycerski romantyzm, tragiczny koniec, brak happy endu i strumienie łez w poczuciu bezsilności wobec tragedii. Wyłabym przez cały wieczór, że nienawidzę Mortki za takie zakończenie, ale po tygodniu bym mu biła brawo, doceniwszy umiejętność rozdzierania duszy czytelnika na kawałki.
A tak to foch. Po prostu go nienawidzę.

Właśnie przed momentem skończyłam czytać "Miecz i Kwiaty".
Rozerwie mnie na kawałki, jak z siebie nie wyrzucę tego, co mi się we łbie burzy.
Książka pod wieloma względami jest kopią klimatu "Karaibskiej Krucjaty", choć właściwie powinnam napisać na odwrót, bo to "Miecz." powstał wcześniej.
W znacznej części opowieści udało się Mortce nawet uniknąć jego denerwującej maniery...

więcej Pokaż mimo to