cytaty z książki "Kiedy będziemy deszczem"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Myślisz, że miłość to skrzydła, które uniosą cię, gdy skoczysz. Ale w rzeczywistości miłość jest tą przepaścią, w którą skaczesz. Przepaścią z twardym dnem. I zwykle za późno orientujesz się, że spadasz, a nie lecisz.
Rozczarowanie to nic innego jak odczarowanie naszych nierealistycznych oczekiwań wobec ludzi, zdarzeń, sytuacji, siebie samych. Zawody są częścią życia, nieuniknioną i niedocenianą.
I kiedyś spróbuję Cię odnaleźć. Bo nic i nikt nie odchodzi na wieczność, nic i nikt po prostu nie znika. Przybiera jedynie inną formę. Przeradza się w coś innego. Jak deszcz.
Jeśli ludzie sami czegoś nie zepsują,to dla odmiany psuje to życie.
Dlaczego najpiękniejsze rzeczy w życiu muszą być okraszone tym smutkiem, świadomością przemijania, strachem przed stratą? Dlaczego wszystko nosiło to znamię wypalone bólem?
Ludzie i psy przychodzą do naszego życia nie bez przyczyny (...) Myślimy, że odchodząc, zostawiają w nas puste miejsca. A przecież jest odwrotnie. Rodzimy się opustoszali. Ci, którzy przychodzą do naszego życia i z niego odchodzą, zostawiają odłamek siebie. Pozostają na zawsze częścią nas (...) jesteśmy zbudowani z fragmentów innych żyć (...).
Mówią, że czas leczy rany, lecz ja wierzę, że czas je jedynie dezynfekuje. Im więcej go mija, tym mniejsze ryzyko, że wda się zakażenie. Rana pozostaje raną, ból bólem, a strata stratą.
Niewidoczne nie oznacza nieistniejące. Czasem to, czego nie widzimy, istnieje w nas najbardziej.
Uważał, że wśród jego rówieśników panował kult radości. Żeby być fajnym, trzeba było być nieustannie szczęśliwym i dowody na to nieustające szczęście rozsyłać po całym świecie poprzez portale społecznościowe, przyklejać sobie szeroki, plastikowy uśmiech, mieć bujne życie towarzyskie i jak najdłuższą listę znajomych w telefonie. Jeśli byłeś smutny, samotny, jeśli nosiłeś choćby najmniejsze znamię bólu, stawałeś się trędowaty.
Niewidoczne nie oznacza nieistniejące.
Chodzi o to napięcie, przyjemne napięcie, które nadaje nowy kolor szaremu, nudnemu życiu, o te parę minut szaleństwa, które sprawiają, że serce znów bije mocniej, ale przede wszystkim o to uczucie, że ktoś cie potrzebuje, że jest się ważnym, tak ważnym dla kogoś, że przełamuje wszystkie zasady, by z tobą być. Bardzo ekscytujące i romantyczne zarazem - pułapka, w którą łatwo wpaść, gdy jest się samotnym i znudzonym. Twoje życie nagle zmienia się w fascynujący film. Tylko z tą różnicą, że to nie jest film i nie będzie szczęśliwego zakończenia.
Mówią, że największą siłą napędzającą nasz byt jest miłość. Ale to kłamstwo, iluzja, życzeniowe myślenie. Miłość, choćby nie wiem jak silna, jest niczym w obliczu śmierci. Miłość więdnie, zmienia się, słabnie, czasem odchodzi, zaniedbana i skulona pod naporem ciosów. Nie, to nie miłość napędza nas do życia. To śmierć. Śmierć zawsze przychodzi, jest niezmienna, nieubłagalna, konsekwentna i nie ulegająca wpływom.
Najśmieszniejsze jest to, że tak naprawdę każda miłość przypomina kicz. Wszyscy jesteśmy tacy sami, gdy się zakochujemy, niezależnie od wieku, stanu konta bankowego, wykształcenia. Wszyscy zakochujemy się w ten głupi, kiczowaty, przesłodzony, melodramatyczny sposób, dajemy się omotać, pozwalamy, by świat się zacieśnił do jednej osoby, by się wokół niej obracał, aż do mdłości, aż do zawrotów głowy. Ci, którzy usilnie próbują udawać, że zakochują się w jakikolwiek inny sposób, że ich miłość jest bardziej wyrafinowana, są żałośni.
Najśmieszniejsze jest to, że tak naprawdę każda miłość przypomina kicz. Wszyscy jesteśmy tacy sami, gdy się zakochujemy, niezależnie od wieku, stanu konta bankowego, wykształcenia. Wszyscy zakochujemy się w ten sam głupi, kiczowaty, przesłodzony, melodramatyczny sposób, dajemy się omotać, pozwalamy, by świat się zacieśnił do jednej osoby, by się wokół niej obracał, aż do mdłości, aż do zawrotów głowy(...).
...kobiety tracą głowę dla niegrzecznych facetów, a za mąż wychodzą za tych porządnych.
Myślisz, że decyzja, by być razem, podjęta w pięknych romantycznych okolicznościach, zapewni twojemu związkowi gwarancję szczęścia i długotrwałości. Nic bardziej mylnego. To postanowienie, by pozostać ze sobą, powzięte w najciemniejszych i najtrudniejszych chwilach, jest jej siłą. I my zdecydowaliśmy. Mimo wszystko.
Tak łatwo jest kochać kogoś, z kim nie trzeba dzielić brzydszej strony życia, z kim nie trzeba zmagać się z pułapkami codziennej rutyny. Tak łatwo. Tak przyjemnie. Tak nęcąco.
Macierzyństwo i małżeństwo odbierają nam, kobietom, tożsamość. Zamieniamy się w automaty czynne całą dobę, wypełniające swoje obowiązki, dbające o potrzeby wszystkich wokół. Stajemy się tłem, niewidocznym mechanizmem, dzięki któremu wszystko działa, jak należy. Jesteśmy rozczarowane, sfrustrowane, zmęczone, zgorzkniałe. Jeśli gdzieś w głębi duszy mamy tego świadomość i ośmielimy się choćby pomyśleć, że pragniemy więcej, że chcemy żyć inaczej, zaraz wypełza z naszej głowy najpotężniejszy wróg: poczucie winy. Tak nauczyły nas nasze matki, a potem przejmą tę pałeczkę nasze córki i córki naszych córek. Aż staje się normą, że być kobietą oznacza być ofiarą samej siebie, poświęcać się, poddawać, cierpliwie i wytrwale znosić mniejsze i większe niedogodności, rozczarowania, ból. Jesteśmy zbyt silne, by umrzeć, ale zbyt spętane, by walczyć. Popadamy więc w tę uczuciową hibernację.
A co z tą dziewczyną zepchniętą w szary, zakurzony ciemny kąt. Tą dziewczyną, którą naprawdę jesteśmy? Zapominamy o jej istnieniu. Więzimy ją tam, gdzie nikt jej nie usłyszy. Jest zakładniczką brzemienia wielu pokoleń, wielu kultur. Dziewczyna śpiąca w ciele kobiety. Zapada w komę, z której nigdy się nie obudzi.
Ludzie przychodzą do naszego życia nie bez przyczyny. Przychodzą, by nas ukarać, kochać, czegoś nas nauczyć. Przychodzą jak lekcje, które trzeba odrobić, jak egzaminy, które trzeba zdać. Myślimy, że odchodząc, zostawiają w nas puste puste miejsca. A przecież jest odwrotnie. Rodzimy się opustoszali. Ci, którzy przychodzą do naszego życia i z niego odchodzą, zostawiają odłamek siebie. Pozostają na zawsze częścią nas. Żyjemy w przekonaniu, że jesteśmy sobą, oryginalną, odrębną jednostką. Tymczasem jesteśmy zbudowani z fragmentów innych żyć. Zaczyna się od naszych matek i ojców, babć i dziadków, sióstr i braci i trwa przez całe nasze życie jak układanka, która nigdy nie jest kompletna. Jesteśmy mozaiką sklejoną z pozornie przypadkowych odłamków. Są w niej kawałki z pozoru niepasujące, dla których trudno jest znaleźć odpowiednie miejsce, mimo to bez nich układanka nie byłaby całością. Są w niej luki, dla których brakuje wypełnienia. Czasem po prostu potrzebujemy czasu, by odłamek trafił we właściwy punkt, dopełnił mozaikę, dopasował się do całości.
Zadziwiające, jak łatwo uczymy się spychać siebie w czeluść tylko po to, by przyjmować formy akceptowalne przez innych. Czy brak nam odwagi, aby być sobą? Czy to wrodzony konformizm? Czy potrzeba przynależności do stada? Czy jedynie mechanizm obronny? I co się dzieje, gdy po latach nieświadomego udawania okazuje się, że jesteśmy kimś innym? Ze jesteśmy zdolni do czynów, o które się nigdy nie podejrzewaliśmy? Ze stać nas na niewiarygodne? A może po prostu zmieniamy się, dojrzewamy?
Mijają dni, tygodnie, miesiące, lata. Umieram z każdą minutą bardziej, umieram powoli, tak wolno, że nikt nie zauważa. Przelewam swoje życiowe siły na dzieci, których wieczne żądania, nieustające roszczenia wypełniają mój umysł, na ciąg rytmicznie powtarzanych czynności, tych samych co dzień, na utrzymywanie status quo. Nie ma miejsca na nic innego. Postać Marca jest jak niewyraźny cień przesuwający się po domu, niby tu, a jednak nieosiągalny, nienamacalny. Dzieci wypełniają całą przestrzeń, każdy centymetr, każdy atom powietrza. Ich piskliwe głosy są ścianą, przez którą nie dociera żaden inny dźwięk. Jestem ogłuszona. Jestem jak ktoś, kto podniósł się po wybuchu bomby i w szoku idzie na drżących nogach wśród odłamków i zgliszczy. Idzie, choć powinien być nieprzytomny lub martwy. Idzie, choć nie wie dokąd. Mój dom jest zbudowany z odłamków i zgliszczy moich wyobrażeń o macierzyństwie, rodzinie, życiu.
To było wszystko, co jej pozostało po marzeniach i oczekiwaniach? To było życie, które wybrała? Rzeczywistość złożona z miliona prostych, wciąż powtarzających się czynności, których nikt nie zauważa, które pożerają jej cały czas i wszystkie siły witalne. Pusty pokój, dni przepełnione, a sprawiające wrażenie pustych, nieobecny mąż. Miała wrażenie, że stoi twarzą w twarz z murem, do którego prowadziła długa droga i który miał okazać się bramą. Był jednak jedynie kamienną ścianą. Codziennie boleśnie zderzała się z nią, za każdym razem jeszcze mocniej uświadamiając sobie, że tak naprawdę to cel jej drogi.
Kiedyś rozmawialiśmy o wszystkim. Zanim jeszcze naprawdę zaczęła się nasza relacja. Dzieliliśmy się sekretami, ważnymi sprawami, troskami, głębokimi przemyśleniami, blahostkami. Nasze rozmowy zaczynały się od wymiany informacji w kwestii obiadów, a kończyły na dyskusjach na tematy dotyczące literatury, polityki, muzyki. A teraz prawie nie rozmawiamy, a jeśli już zaczynamy, to nasze rozmowy są ostrożne, jakby każdy nieuważny krok, słowo rzucone bezmyślnie, nieodpowiedni ton, miały prowadzić do ataku jednej ze stron. A jeśli nie do ataku, to na pewno do utraty kontaktu.
Walka. Ucieczka. Stan zamrożenia. Tylko te trzy rzeczy mamy do wyboru w sytuacji zagrożenia. Ale nie tylko w obliczu niebezpieczeństwa. Te same strategie dotyczą problemów w relacjach. Walczymy, uciekamy lub popadamy w odrętwienie. Kiedy rozglądam się wkoło, mam wrażenie, że mężczyźni częściej uciekają: w pracę, w swoje ważne sprawy. My, kobiety, zamarzamy. Popadamy w nieczucie, w automatyzm, bo tak łatwiej, nic nie boli w zdrętwiałej duszy. Ani chłód męża, ani przemijająca młodość, ani niespełnione potrzeby. Nawet jeśli zaczynamy jako wojowniczki, zdecydowane walczyć do upadłego, zwykle kończymy jako bryły lodu. W ten sposób możemy żyć dalej, nie żyjąc.
Ludzie są czasem jak dzikie gęsi. Zamiast uciekać od zimy w stronę ciepła i słońca, zostają w niesprzyjających warunkach, może mają nadzieję, że jakoś przezimują, że w końcu przyjdzie wiosna.
Nie zauważyła, kiedy przestał patrzeć jej w oczy, kiedy słuchanie zamieniło się w słyszenie, kiedy została sama jak kapitan tonącego statku, odmawiający opuszczenia pokładu. Może nie potrafiła jeszcze zaakceptować faktu, że okręt naprawdę tonie?
Macierzyństwo i małżeństwo odbierają nam, kobietom, tożsamość. Zamieniamy się w automaty czynne całą dobę, wypełniające swoje obowiązki, dbające o potrzeby wszystkich wokół. Stajemy się tłem, niewidocznym mechanizmem, dzięki któremu wszystko działa, jak należy. Jesteśmy rozczarowane, sfrustrowane, zmęczone, zgorzkniałe. Jeśli gdzieś w głębi duszy mamy tego świadomość i ośmielimy się choćby pomyśleć, że pragniemy więcej, że chcemy żyć inaczej, zaraz wypełza z naszej głowy najpotężniejszy wróg: poczucie winy. Tak nauczyły nas nasze matki, a potem przejmą tę pałeczkę nasze córki i córki naszych córek. Aż staje się normą, że być kobietą oznacza być ofiarą samej siebie, poświęcać się, poddawać, cierpliwie i wytrwale znosić mniejsze i większe niedogodności, rozczarowania, ból. Jesteśmy zbyt silne, by umrzeć, ale zbyt spętane, by walczyć. Popadamy więc w tę uczuciową hibernacje.
A co z tą dziewczyną zepchniętą w szary, zakurzony, ciemny kąt? Tą dziewczyną, którą naprawdę jesteśmy? Zapominamy o jej istnieniu. Więzimy ją tam, gdzie nikt jej nie usłyszy. Jest zakładniczką brzemienia wielu pokoleń, wielu kultur. Dziewczyna śpiąca w głębi kobiety. Zapada w komę, z której nigdy się nie obudzi. Ale czasem, bardzo rzadko, coś wyrywają z głębokiego snu. I jeśli jest wystarczająco silna i dzika, uda się jej wydostać na światło dzienne, przypomnieć o uśpionych marzeniach, potrzebach, o nas samych.
Są jednak uczucia, które najlepiej rosną w miejscach ciemnych i wilgotnych, rzadko odwiedzanych.
To nie tak, że nie lubił mówić, rozmawiać. Nie lubił po prostu tracić czasu na rozmowy bez sensu, mówić do ludzi, którzy nie słuchali, słuchać ludzi, którzy używali słów, by wypełnić ciszę, a nie po to, by się porozumieć.