cytaty z książek autora "Anna Dziewit-Meller"
W Gruzji pieszy jest pełnoprawnym uczestnikiem walki na drodze.
Ziemia stawia opór, jakby zaciskała zęby. "Nie! Nie, kurwa! - zdaje się mówić ludziom wbijającym w nią łopaty. - Nie przyjmę już ani jednego trupa więcej! Proszę natychmiast stąd odejść! Wypierdalajcie, ludzie!".
Nicość jest lepsza. Nic, cisza i śnieg kryjący ziemię. I ciemność. Tak sobie wyobrażam życie wieczne. Wieczne nic.
Przecież ledwie trzydzieści kilometrów stąd zmieniano skutecznie stany skupienia. Ze stałych w gazowe. Z krwi i kości w popiół i pył.
Myślałam długo, że to tylko ja mało wiem, a okazało się, że mało lub nic wiedzą prawie wszyscy.
Wsi spokojna, wsi wesoła - fraza, którą Tadeusz pamiętał z etapu podstawowej edukacji, była dla niego niczym przewrotne memento: nie wierzcie poetom, nie wierzcie im nigdy, zwłaszcza gdy piszą o waszej pracy, o której gówno mają, a nie pojęcie.
Jaka marchew- taka nać, taka córka- jaką mać.
Jaka matka, taka cera- od jednego Lucypera.
Te wszystkie malownicze sosenki, te brzózki białe, symbole polskości, te cholerne wierzby nad brzegami polskich rzek, one wszystkie rosną na nawozie ludzkim, na trupie, na wsiąkniętej w piasek krwi.
I tak to się dzieje, że raz na jakiś czas zdarza się na tym świecie zdolna dziewczynka, trudno, jakoś się z tym należy pogodzić.
Niebywałe jest to umieranie, odbiera człowiekowi absolutnie wszystko, co w życiu zdobył.
Bo czy można w ogóle ufać człowiekowi, któremu nikt wcześniej nie powierzył czegoś, co cenne? Człowiekowi bez historii kredytowej? No chyba tak sobie.
Jeśli zakonnice prowadzą ten przybytek i za szczęść Boże podcierają tyłki umierającym ludziom, to niech sobie swojego szefa Pana Jezuska wieszają, gdzie chcą, w dozwolonym formacie.
Tadeusz faktycznie zmienił się od ostatniego razu. Był przede wszystkim jeszcze chudszy, choć wydawało się to już niemożliwe.
Przede wszystkie zawsze lepsze nawet gorsze poniemieckie niż najlepsze pożydowskie. To nawet brzmi korzystniej, gdy się wymawia na głos.
Od tej złości zaczęło mu się robić gorąco, poczuł, że ma trudności z zaczerpnięciem głębszego oddechu. Rozglądał się przez chwilę spanikowany, uświadamiając sobie, że znikąd pomocy. I właśnie wtedy jednak w końcu zemdlał.
Przecież każdy to wie: zaciągam długi, więc jestem! Dopiero wtedy naprawdę jestem i dopiero wówczas ktoś się mną naprawdę interesuje.
Aleksandra dzięki swemu telewizyjnemu zajęciu miała małą władzę nad innymi. Każda władza korumpuje, ale mała władza? Mała władza robi to, co małe piwo Markowi: w sumie to nie smakuje.
Kobieta i słoń stali naprzeciwko siebie, wpatrując się jedno w drugie. Trwało to już stanowczo za długo i Marek poczuł się nieswojo. Co ona robi? Dlaczego tak robi? Czy to jest normalne zachowanie? Zamrugał oczami ze zdenerwowania.
Marianna wyglądała wciąż młodo jak na dzisiejsze standardy, kiedy czterdzieści to nowe trzydzieści, nie dziwiło więc, że odwracały się za nią na ulicy nawet młode głowy.
Wszystko w niej było perfekcyjne, beżowo puchate, miękkie i pachnące piżmem albo mlekiem.
Ale teraz wreszcie było zupełnie cicho. Mogłaby płakać w świętym spokoju i bez niewygodnych świadków, lecz nie umiała, kranik nie zawsze działał na zawołanie.
Marianna i Aleksandra, siostry, Polki, obie trochę przed czterdziestką, ale bardzo, bardzo już blisko, urodziły się , gdy w konwulsjach zdychał w całym gnijącym imperium komunizm, dorastały, gdy z każdego otworu w pękającej skorupie i z każdego leja po bombie zostawionego przez wycofujący się stary porządek buchał niczym lawa z krateru kapitalistyczny żar pożądania, dojrzały zaś, gdy wszystko już było na sprzedaż, a najbardziej do kupienia była na wolnym rynku dusza aspirującej Polki, która chciała się postarać jeszcze bardziej, jeszcze trochę, wyżej, mocniej, lepiej. Bo była tego warta.
Marianna z dwóch sióstr była tą - jak to w baśniach na przykład bywa - piękniejszą. Niby siostry, a zupełnie niepodobne, któreś z tych jaj doprawdy musiało być kukułcze, ha, ha. Tylko które?
Brzeg Juno wciąż jeszcze był pusty, po nabrzeżnym piachu nie biegały dzieci, nie szczekały psy turystów, woda chlupotała na wietrze.
Ludzie nie cierpią matek z dziećmi, to stara złota polska zasada, którą lepiej znać i na poważnie brać sobie do serca. Matki z dziećmi powinny schodzić ludziom z drogi, ludzie są zmęczeni, ludzie chcą mieć spokój, a nie pierdolone przedszkole za płotem.
Matka Romana, mimo iż sceptyczna wobec przeprowadzki jedynego syna na drugi koniec Polski, niezbyt też zadowolona z urody przyszłej synowej, która przecież będzie się na pewno puszczać na lewo i prawo, z takimi warunkami to jak w banku, ostatecznie uległa magii mazurskich obejść, posiadania ziemi oraz wspólnej poniemieckiej przeszłości i przestała się bardzo czepiać.
On by je obie, te córki swoje, gdyby mu przyszło zrobić tabelkę w Excelu z rachunkiem zysków i strat, wycenił zapewne bardzo wysoko, bo lepiej od wszystkich innych wiedział, ile go kosztowały.
Dzidka, podobnie jak Tadek i większość mieszkańców tych terenów, była przyjezdna. Jej rodzina przeniosła się na Mazury spod Łomży.
- Pierónie, chopy, pod ziemia sie nie boicie jechać i fedrować, a dziecka nie poradzicie na rynce wziónć.
Aleksandra, jak to mówią, świetnie się zapowiadała. Była tym wiejskim dzieckiem, które stawiano za przykład - uczyła się pilnie, była pokorna i grzeczna, zamiast robić głupoty oddała się nauce, ostatecznie została siostrą mądrą, która na studiach przez cztery lata dostawała stypendium rektorskie, a potem znalazła pracę w ogólnopolskich mediach.