cytaty z książki "Narzeczona Schulza"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Wierzyłam, że świat składa się ze słów. Że one i ich kapłani tworzą najważniejszą z rzeczywistości.
(...) wszyscy jesteśmy "schulzoidami", podróżującymi do Drohobycza w poszukiwaniu (z góry bezskutecznym) Sklepów cynamonowych...
Nikt nie pomógł autorowi Księgi, wielkiemu polskiemu pisarzowi i malarzowi. Dlaczego? Przecież wielbili go naprawdę, doceniali, wychwalali (…) Przez nich zginął. Przez nas wszystkich. I przeze mnie. Bo gdyby nam się udało… Siebie potrafiłam ocalić, ocaliłabym i jego.
Zbliżał się rok 1968 i atmosfera gęstniała. (….) Jak zgadli, jak się domyślili jej żydowskiego cienia? (…) Strach w oczach – o, to może być dowód pochodzenia. To tak.
To był cios w samo serce. Ale po to, żeby serce ocalić.
Tak się z nią męczył? Trzeba było powiedzieć. Uwolniłabym ciebie i siebie wcześniej.
Skazali go wszyscy na upokorzenia i poniewierkę. Wydawnictwa nie płaciły albo sobie kazały płacić. Nagrody go omijały. Posady były dla sprytniejszych. Żadnej wystawy nikt mu nie zaproponował, ani małej, ani dużej. Żadnego poważnego zakupu rysunków czy obrazów, nic. Zapraszano więc na bankiety nędzarza. W tym samym garniturze i zelowanych butach.
Z odległości jego słowa zastygały teraz w barokową wielomowę, w spazmatyczne uniesienia bez ludzkiej treści.
Ja byłam urodzonym pedagogiem. Z wyboru nie z musu.(...) Chciałam moim uczniom otwierać nowe światy, pokazywać książki, sprawiać, żeby ożywały. (...) Czułam, że buduję tym dzieciom wzorce, do których będą się później w życiu odwoływać. To było dla mnie źródło siły. Dla Bruna - upokorzenia.
Dziwne to było miasto (...) egzotyczne i rodzinne, jak z farsy i operetki, miasto komik i przedmiot kawałów, miasto nagłych fortun i krachów, defraudant i spekulant. Właściwie - półtora miasta. Pół polskie, pół żydowskie i pół ukraińskie.
Pisał: ...jest to najbliższa mi i droga osoba, dla której znaczę bardzo wiele - czy to nie jest wielka rzecz - znaczyć dla kogoś wszystko?
Trzeba było zostawić własny strach i uratować go przed jego strachem, na pewno większym i groźniejszym, skoro ja żyję, a jego nie ma.
Powojenne trwanie. Krótki oddech. Brak rodziny i rzeczy. Szukanie. Nie przetrwały żaden z batystowych kołnierzyków, srebra po matce, gramofon. Wszystkiemu brakowało dźwięku - nie było gwaru ulicy, nocnego zawodzenia pijaków (godzina policyjna), ludzie odzywali się do siebie z trudem. Nie płakało się też za wiele, zwykle nie starczało już łez. Zakasała rękawy, jak inni, pod pozorem budowania nowego. Zapomnieć, co było, co miała, co mieli, serca, ciała, groby, kredensy, stoły, obrazy...
Mamy nic. Mamy nowe.
Wystarczy, ze zaczynaliśmy rozmawiać o literaturze, o Rilkem, który przecież pisał, że miłość jest czuwaniem nad cudzą samotnością, i wszystko inne znikało.
Ale mocniej go kochać? Jak? Nie dało się mocniej. I tak wszystko było tylko - Bruno i Bruno. On i dla niego. (...) wiedziałam, że muszę się ze swoimi pragnieniami przesunąć do najciemniejszego kąta. Ale jednak - litości - nie tak ciemnego jak Drohobycz!
Meandryczość duszy jest przywilejem artystów, a wyrozumiałość jedynym kluczem do dzielenia z nimi życia.
Kobieta powinna być piękniejsza od mężczyzny, (...) ale u was ta różnica poszła za daleko.
Kto mówi o zwycięstwie? - pytał mnie czasem Bruno, cytując poetę. Przetrwanie jest wszystkim.
Szlafrok, uważał Witkacy, to nie brzmi po polsku... No i wymyślał swoje własne, rodzime odpowiedniki: zatulnik, leniwnik, rozmemlnik, wylęgadło, zawijak...
Tę historię powtarzała sobie latami. W wielu wariantach i różnych odsłonach. Realistycznie albo z "młodopolską falbaną". Na chłodno i ze łzami w oczach. W gorsecie lub z rozpuszczonymi włosami. Bliżej rzeczywistości lub bliżej swojej duszy. Wtedy, kiedy modliła się o żar. I później, kiedy prosiła już tylko o spokój.
Woalka – to był jej sposób na przetrwanie. (…) Szmalcownik trzy razy by się zastanowił, zanim spróbowałby ją zaczepić. Taką dystyngowaną, przystojną panią. W żałobie. A żałoby przecież nie musiała udawać. (…) Swoją postawą, wyniosłym spojrzeniem wybijała z głowy wszelkie podejrzenia.
Biją jakieś dzwony, wołanie do boga. Kiedy znowu zacznę pisać go dużą literą? Może nigdy? Pewnie nigdy, bo te dzwony biły w ten sam sposób niedawno, kiedy tu, na placu niedaleko Biskupiej Górki, publicznie wieszano załogę Stutthofu. Głównie zresztą kobiety. Nie współczuła mordercom. Ale sto tysięcy chętnych, żeby się nasycić zemstą, a raczej pogapić na śmierć, wyległo z domów, przyjechało tu pociągami i ciężarówkami. Potem podobno tłum rozszarpał zwłoki. Makabra. Mało im wojennego koszmaru? I te kościelne dzwony – co miały uświęcać?