cytaty z książek autora "Dominika Słowik"
Najbardziej w ludziach irytują nas nasze własne wady. Zarówno te, które z nimi dzielimy, jak i te, które w nas wywołują.
(...) nigdy bowiem nie zrozumiał, że także zapominanie jest warunkiem czasu. Wczesnym, łagodnym i łaskawym przygotowaniem do śmierci.
Cienie zawsze sprawiają, że nocą rzeczy wyglądają na trochę mniej martwe.
Kochała swoją córkę. Po prostu nie zrozumiała w porę, że wiara we wlasne dziecko znajduje się niebezpiecznie blisko wiary w samego siebie.
Matka musi zrozumieć, że córki odchodzą. Ona zawsze myliła wolność z opuszczeniem.
rosół, tradycyjna potrawa lat dziewięćdziesiątych, jedzony był w niedzielę oraz wszystkie ważne święta, od imienin aż po boże narodzenie. oczywiście my nie mieliśmy szansy spróbować "rosołu z prawdziwej kury", jak nasi rodzice, gdy byli dziećmi, ale i tak dzisiejszy rosół, na nadmuchanych chemią kurczakach i kostkach rosołowych, nie może się równać z tym, który jadaliśmy w latach dziewięćdziesiątych. w polskim niedzielnym rosole pływały piękne opalizujące oka [...].
kobiety chodziły z zaskorupiałą trwałą na głowie, przepalone włosy układały się w stylowego barana, którego mat pięknie podkreślał błysk nieodłącznej złotej biżuterii i opalizujących zielonych cieni do oczu. dla urody zrogowaciałe pięty ścinały nożem, żadna się nie pierdoliła, jak teraz, w jakieś peelingi.
[...] Rójka, wściekle wibrująca, w taki sposób obkleiła ceramiczne ciało, że drobne dziewczęce kształty zmonstrualniały, sukienka zniknęła pod ciemnym kłębowiskiem, wypuczyła się, urosła, zamieniła w ogromny, drgający brzuch, jakby i w środku niego coś rosło; chociaż wszyscy wiedzieli, że to tylko pszczoły, uczucie niepokoju przeniknęło zgromadzony tymczasem na zakręcie tłum. Było to zarazem niesamowite i nieprzystojne. Wydawało się niewłaściwe.
Tak atypowe zjawisko pogodowe może zapowiadać tylko i wyłącznie nadciągające katastrofy i nieszczęścia, bo raz nadpęknięte niebo z pewnością pęknie ponownie. I to już na dobre.
Kiedy zasypiała, przez głowę przemknęła jej jak rozbłysk jakaś nie do końca uformowana myśl, wrażenie, że się pomyliła: rozumieć wcale nie oznacza mówić.
W słońcu śnieg skrzył się jak...
Jak co. Jak co. Jak co.
Czy w kółko musimy do czegoś porównywać.
Śnieg skrzył się w słońcu.
[...] "Zawsze" oznacza bardzo niewiele. Jest tylko ludzką miarą.
w latach dziewięćdziesiątych my, dzieci, byliśmy jak oddzielne plemię, półdzikie stado panujące nad osiedlem. aroganckie i pewne siebie watahy przemykały w zabawach przez ulice jak prowadzone do ataku, wrzeszcząc i wyjąc; dzieci traciły tyle z człowieczeństwa, że dorośli przyglądali im się z dziwnym niepokojem i bezskutecznie próbowali sobie przypomnieć jakieś stare, dawno zapomniane rzeczy, która jak przez mgłę kołatały im się w głowie.
Po chwili wszystkie wyrazy zamieniały się w melodię katarynki, w pusty łańcuszek dźwięków, odległy od języka i jakiegokolwiek znaczenia, i chyba nikt, nawet lingwistka ezoteryczna, nie czuł tego tak jak mój ojciec, kiedy wypowiadał słowa, którym nie potrafił nadać żadnego innego tonu niż ton bezmyślnie grającej pozytywki: że najważniejszym, być może jedynym, zadaniem języka jest jego i nasze w nim umieranie.
Widać to było w lekki zaostrzeniu maminego nosa, w wyszczupleniu twarzy, wybiciu policzków. Jakby przez lata ktoś powoli delikatnym pędzelkiem omiatał piasek z jej głowy, by wreszcie dojść do ukrytej wewnątrz formy; jakby jej twarz była kałużą, z której powoli wynurzała się inna, właściwa twarz.
Mój ojciec, chociaż głęboko religijny, pozostawał zarazem beznadziejnie niewierzący. (...) Jedynym, w co wierzył, w co nigdy nie zwątpił, czego miał niezbitą, niezachwianą pewność, była jego własna śmierć.
Kiedy się uśmiechała jej oczy oplatała kunsztowna siateczka zmarszczek. Zupełnie jakby jakiś mały pajączek wypełzał z pozłacanych klipsów, ciężkich oprzędów przylepionych do uszu pani Ani i osnuwał powieki kobiety drobną pajęczyną, zarzucał jej na głowę cienisty kaptur wymazując bardzo, bardzo powoli ciało tak aby ona sama nie zauważyła własnego znikania.