Muzykę klasyczną poznałam dzięki baletowi - wywiad z Madeleine Thien

LubimyCzytać LubimyCzytać
25.10.2017

Kanadyjska pisarka Madeleine Thien, autorka powieści Nie mówcie, że nie mamy niczego, opowiada nam o Bachu, Chinach Mao Zedonga, rewolucji kulturalnej i emigracyjnej historii swojej chińsko-malezyjskiej rodziny. Książka, która znalazła się w finale Nagrody Bookera w 2016 roku, ukazuje się w przekładzie Łukasza Małeckiego nakładem Wydawnictwa Literackiego.

Muzykę klasyczną poznałam dzięki baletowi - wywiad z Madeleine Thien

Zacznijmy od tytułu powieści. Nawiązuje on do tekstu „Międzynarodówki”. We francuskim oryginale adekwatny wers brzmi: „Nous ne sommes rien, soyons tout!”(jesteśmy niczym, bądźmy wszystkim). Dlaczego doszło do tak znaczącej zamiany „być” na „mieć”?

W tytule nawiązałam do chińskiej wersji tej pieśni. Francuski tekst został najpierw przetłumaczony na rosyjski, a następnie z rosyjskiego na chiński. Po drodze w tłumaczeniu doszło do pewnych modyfikacji. Przetłumaczony na język angielski fragment z chińskiego przekładu brzmi: „Do not say that we have nothing. We shall be the masters of the world.” To jest bardzo dobre pytanie, w którym momencie „być” przechodzi w „mieć”. Myślę, że w filozofii stały się one wzajemnie ze sobą powiązane, a wersja francuska to nawet podkreśla, gdyż w społeczeństwie klasowym, żeby istnieć jako władza musisz posiadać.

Mamy więc tytuł brzmiący jak manifest: „Nie mówcie, że nie mamy niczego”. A przecież pani bohaterom rewolucja odebrała praktycznie wszystko. A może coś zostało? Coś, co za wszelką cenę starli się uchronić?

Starali się, jak sądzę, ocalić jakąś formę ekspresji, wyrażania samych siebie, nie zawsze z powodzeniem. Relacja między materialnym posiadaniem a pozycją społeczną, które im odebrano, jest bardzo interesująca. Było tak wiele politycznych kampanii, ale ta konkretna, rewolucja kulturalna, wywróciła do góry nogami całe znawstwo, wiedzę i tradycję więc ci, którzy w pewien sposób byli nosicielami tradycji poprzez różne formy artystyczne: muzykę, piśmiennictwo, kaligrafię, poezję, malarstwo, naukę i cała idea znawcy, wszystko to zostało zakwestionowane. Na swój sposób była to rewolucja przeciwko wiedzy jako formie władzy. Oczywiście to działo się na poziomie zwykłych ludzi, ale na poziomie większych struktur sprawy przedstawiały się inaczej, chodziło tak naprawdę o utrzymanie władzy na szczycie i wywołanie stanu wiecznej wojny, ciągłej konfrontacji: osoba przeciwko osobie. W tym świecie ludziom odbierano rzeczy, książki, płyty, partytury muzyczne. A co zostało? Impuls, żeby dalej wierzyć, że jednak można odnaleźć własny sposób wypowiadania się, nawet przy pomocy języka skonstruowanego, co być może jest pewną iluzją. Myślę, że ci ludzie doszli do punktu, w którym sztuczny język i polityka wszystko odbierają, a wszystko, co trafia do sfery publicznej, jest filtrowane przez ten publiczny język. Pozostaje im tylko pragnienie i nadzieja, że kiedyś odnajdą lub odzyskają własny język.

Dlaczego skoncentrowała się pani na języku i ekspresji muzycznej? Oczywiście jest tu też i język literatury, przepiękny wątek książki w książce, ale dominantę stanowi muzyka.

Były dwie przyczyny. Jedna wiązała się z tym, że właśnie skończyłam książkę o Kambodży [„Dogs at the Perimeter” – ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego w 2018 r. – przyp. red.] oraz następstw ludobójstwa, do jakiego tam doszło i czułam wielki niepokój względem języka. Zastanawiałam się, jak wiele jesteśmy w stanie przekazać przez język i w jakim stopniu jest on niewystarczający, jeśli chodzi o wyrażanie niuansów, możliwości, a także sposobu doświadczania naszej wspólnej rzeczywistości. Chciałam więc najpierw przyjrzeć się miejscu, w którym język zawodzi i w którym zastępują go inne formy ekspresji, a także temu, co zagrażało formom, które nie operują przez język. Zastanawiałam się nad tym, co sprawiało, że totalitarne państwo traktowało je jako wrogie i wskutek tego uznało, że musi objąć kontrolą nie tylko muzykę, która wówczas powstawała, ale i tę, którą grano w przestrzeni publicznej. W Chinach podczas tych dziesięciu lat ilość kompozycji, które miały polityczną aprobatę wahała się między trzynastoma a dwudziestoma paroma. Tylko tyle można było słuchać w przestrzeni publicznej czy w radiu. Chciałam dowiedzieć się, jakie zagrożenie dla władzy kryją abstrakcyjne języki i formy sztuki, a także w jaki sposób chronią myśl i znaczenie w czasach kiedy werbalny język oddziela się od jego użytkowników.

Jakie są pani osobiste związki z muzyką?

Bardzo ograniczone. Muzykę klasyczną Zachodu poznałam dzięki baletowi. Przez piętnaście lat uczyłam się tańca baletowego, potem jeszcze studiowałam taniec współczesny. To ciekawe, że cały mój kontakt z muzyką odbywa się poprzez ciało i ruch. Jako sześciolatka uczyłam się gry na pianinie, ale tylko przez rok. Niestety nie przejawiałam w tym kierunku żadnego talentu (śmiech). Bardzo tego żałuję, chciałabym umieć grać na jakimś instrumencie. W każdym razie było cudownie zanurzyć się w muzyce na pięć lat, w trakcie których pisałam tę powieść. To naprawdę niesamowite, jak wiele można dowiedzieć się o muzyce albo odczuć, głęboko się w nią wsłuchując. Oczywiście w tym czasie przyswajałam także wiele informacji na temat muzyki, ale przede wszystkim jej słuchałam. Głównie Bacha, jego „Wariacji Goldbergowskich” i dwóch płyt w wykonaniu Glenna Goulda.

Relacjonuje pani losy wielopokoleniowej rodziny rozpisane na prawie siedem dekad. Jak wiele chińskich rodzin w tym czasie także i ta poznała też smak emigracji. Pianista Kai znalazł schronienie w Vancouver. Pani rodzice też byli emigrantami i osiedlili się właśnie w tym mieście.

Historia mojej rodziny jest inna, bliższa fabułom książek, które napisałam wcześniej. Rodzice urodzili się poza granicami Chin. Matka w Hongkongu, ojciec w Malezji, na Borneo. Mieli szczęście, że wysłano ich do szkół w Australii, a potem pobrali się i założyli rodzinę w Malezji. W czasie wojny w Wietnamie i wojny domowej w Kambodży wyemigrowali do Kanady. To był rok 1974. Moi dziadkowie jednak urodzili się w Chinach. Co ciekawe, losy drugiej żony mojego ojca są bardzo zbliżone do biografii moich bohaterów, ale poznałam je jednak znacznie później. Ona urodziła się w Szanghaju, podczas II wojny światowej z rodziną przeniosła się do Hongkongu, ale potem wróciła do Chin, by studiować muzykę. Uczyła się śpiewu. Po wybuchu rewolucji kulturalnej zesłano ją na tereny tuż przy rosyjskiej granicy i tam wiele lat spędziła w obozie pracy zanim wróciła do Pekinu. W 1988 roku wyjechała z Chin i zamieszkała w Hongkongu, po wydarzeniach na placu Tiananmen zdecydowała się jednak opuścić region i w wieku około sześćdziesięciu lat wyemigrowała do Kanady. Utrzymywała się z lekcji gry na pianinie i śpiewu w Vancouver, a poza tym udzielała lekcji chińskiego.

I tu dochodzimy do najważniejszego momentu w powieści, demonstracji na Placu Niebiańskiego Spokoju. Pamięta pani, co czuła na wieść o tych wydarzeniach?

Miałam wtedy czternaście lat, mieszkałam w Kanadzie i widziałam transmisje w telewizji. To był początek całodobowych serwisów informacyjnych. Dzień po dniu śledziłam rozwój wydarzeń. Każdy dzień był zaskakujący, coraz więcej ludzi gromadziło się na placu, studenci i zwykli ludzie: robotnicy, rodzice, sklepikarze, milicja, urzędnicy państwowi… Jestem wzruszona, gdy o tym rozmawiamy tutaj w Polsce, bo przecież ten rok 1989 przetoczył się w tak znaczący sposób po całej Europie i Azji, i wydawało się, że fundamentalne zmiany staną się także udziałem Chin. Jeden szczegół jest dla mnie szczególnie poruszający i fascynujący, a często teraz zapominany. Mianowicie fakt, że początkowo ruch studencki nie zmierzał ku zmianie reżimu czy obaleniu komunizmu. Nie, protestujący chcieli tylko reform w łonie partii komunistycznej, chcieli, żeby partia sama zaczęła wyrażać na swój temat krytykę. Nie było żądań zmiany rządu czy struktury politycznej. Chodziło tylko o podstawowe prawa człowieka, jak prawo do przemieszczania się czy wyboru pracy. Myślę, że wiele razy studenci byli bardzo blisko tej zasadniczej zmiany. W maju doszło do wielkiej czystki na najwyższych szczeblach władzy, w politbiurze partia podtrzymała jednak twarde stanowisko i podjęła decyzję o wysłaniu czołgów w celu konfrontacji nie tylko ze studentami, ale też zwykłymi ludźmi, którzy pojawili się, by ich bronić, wspierać, stać między studentami a wojskiem, co skończyło się masakrą.

Co stało się później z ludźmi, którzy jak Ai-ming byli uczestnikami demonstracji, wybrali emigrację, a potem wrócili do kraju?

Scenariusze były różne, jakie tylko można tylko wymyślić. Taki dysydent wracając do kraju mógł pójść z duchem czasu – otwierał się wtedy rynek, ludzie zaczęli zakładać własne biznesy, korzystać z okazji, zabezpieczać się finansowo. To była jedna ścieżka. Inna to droga Liu Xiaobo, który w ruchu studenckim był starszym intelektualistą. Był swego rodzaju mostem między intelektualistami wspierającymi rząd a studentami, usiłował znaleźć kompromis. Starał się, żeby studenci mogli tamtej nocy bezpiecznie opuścić plac i wielu to się udało. Później poświęcił się pracy nad przesunięciem Chin w kierunku bardziej demokratycznych struktur, podpisał Kartę 08, po czym trafił do więzienia. Zmarł w domowym areszcie, będąc laureatem Nagrody Nobla. Opcji było wiele. Można było zaakceptować pewne polityczne rozwiązania, rozkwitać, korzystając z ekonomicznej prosperity lub zdecydować, że ideały z lat osiemdziesiątych są tym, bez czego nie można żyć.

A Szanghajskie Konserwatorium Muzyczne? Jak obecnie funkcjonuje?

Byłam tam kilka razy. Spacerowałam po korytarzach, zaglądałam do sal ćwiczeniowych i koncertowych. To fascynujące miejsce, a zachodnia klasyczna muzyka cieszy się dziś w Chinach wielką popularnością. Każdy koncert ma komplet publiczności. Gdy przyjeżdża jakaś zagraniczna orkiestra, bilety wyprzedają się na pniu. Widziałam, jak pianista dostawał trzydzieści owacji na stojąco. Trudno to sobie nawet wyobrazić. Ale jedno miejsce w konserwatorium jest szczególnie niezwykłe. To niewielkie muzeum, nieco skryte więc niełatwo je znaleźć. Upamiętnia muzyków, którzy stracili życie w czasie rewolucji kulturalnej. Można zobaczyć ich zdjęcia i dowiedzieć się o nich więcej. To bardzo małe pomieszczenie, ale wyzwalające ogromne emocje.

Fot. Rawi Hage, Bartłomiej Kwasek


komentarze [2]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
allison 25.10.2017 13:19
Czytelniczka

Ciekawy wywiad.

A książka porywająca i na pewno wybitna. Odłożyłam ją już na półkę, ale ciągle pozostaję pod wielkim wrażeniem. I polecam ją wszystkim, którzy lubią głębokie, mądre, niebanalne historie, w dodatku napisane kunsztownym językiem.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
LubimyCzytać 25.10.2017 10:44
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post