Książki płoną
Brewster Kahle (fot. Wikipedia)
Michaił Bułhakow w „Mistrzu i Małgorzacie” napisał, że książki nie płoną. Jednak w literaturze – i niestety w świecie rzeczywistym także – zdarza im się ginąć w ogniu.
W literackich korytarzach stare i cenne woluminy liżą płomienie. Papier zwija się w wysokiej temperaturze, żółknie i kruszeje, by już po chwili została z niego tylko garstka popiołu. Słowa może i pozostają w pamięci czytelników, ale nie dość dokładne, niedostatecznie trwale, by mogły zastąpić te zapisane.
Wystarczy przypomnieć sobie jedną z końcowych scen „Imienia róży” Umberto Eco, w której najwspanialszą bibliotekę świata pożera bezlitosny pożar. I nikt nie może nic zrobić, aby go ugasić. Nie sposób uratować te płonące zbiory.
O koniec istnienia tak spektakularny jak ten u Eco i ten, jaki w rzeczywistości spotkał przed wiekami Bibliotekę Aleksandryjską, która zajęła się ogniem podczas inwazji Cezara na Egipt, dzisiaj już trudno. Nie oznacza to jednak, że książki nie płoną – dziś giną inaczej: w zalewie coraz nowych publikacji, także tych cyfrowych; jako niewykupione nakłady skazane na przemiał; jako niechciane tomy, których pozbywają się prywatni właściciele, biblioteki i uczelnie.
Na szczęście, w Kalifornii znalazł się mężczyzna, który postanowił tym porzucanym woluminom – i nie tylko im – dać schronienie.
Amerykanin Brewster Kahle stworzył archiwum książek w kontenerach na przedmieściach Richmond, niedaleko San Francisco. Postanowił zmagazynować tam całą XX-wieczną literaturę na wypadek cyfrowego kataklizmu, w którym zginęłyby wszystkie jej zapisy elektroniczne. Okładka przy okładce stoją tam tomy najbardziej porywających powieści, jak i najbardziej zapomnianych książek naszej epoki. Co tydzień przybywa kolejnych 20 tysięcy woluminów – przysyłanych przez biblioteki czy uczelnie chcące pozbyć się publikacji, które nikomu nie są już potrzebne w czasach, kiedy prawie wszystko można znaleźć w Internecie.
- Chcemy zachować po jednym egzemplarzu każdej książki – mówi Kahle, który wydał 3 miliony dolarów, by kupić magazyn dla książek. – Trudno przewidzieć, która z nich najlepiej kiedyś odmaluje portret naszej kultury. Tworząc przyszłość, musimy pamiętać o przeszłości. Jeśli Biblioteka Aleksandryjska wysyłałaby kopie każdej posiadanej przez siebie książki do Indii czy Chin, mielibyśmy teraz większy wybór prac Arystotelesa, więcej sztuk Eurypidesa. Jedna kopia w jednej instytucji nie wystarczy.
Brzmi, jakby w magazynach Kahle’sa powstawała prawdziwa niekończąca się wszechbiblioteka – jakby wyjęta z kart dzieł Borgesa. Tylko czy jest to odpowiedź na autentyczne zagrożenie, czy złudzenie ratunku człowieka opętanego obsesją? Czy świat potrzebuje jego archiwum, czy jedynie opowieści o nim – o miejscu, w którym czas się zatrzymuje?
Joanna Janowicz
komentarze [11]
Użytkownik wypowiedzi usunął konto
Może w ogóle Amerykanie bardziej się troszczą o przyszłość niż Europejczycy. Dzisiaj oglądałem film o innej amerykańskiej arce - centralnej składnicy nasion. To bunkier w którym przechowywane są nasiona roślin uprawnych z całego świata, również odmian już nie stosowanych. Bardzo interesujące.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postCiekawy pomysł, nasuwa mi na myśl Cmentarz Zapomnianych Książek z powieści Zfona.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postNie wszystkie książki są wznawiane,po wielu latach są na tyle podniszczone,że właściciele a także biblioteki pozbywają się ich ,może dla takich zapomnianych książek taka biblioteka jest ratunkiem,
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postOk, ale Kahle nie kolekcjonuje niszowych polskich czasopism, tylko literaturę XX wieku. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że w razie cyfrowego kataklizmu znikną wszystkie książki z tego okresu. Przed erą cyfryzacji przecież jakoś sobie radziliśmy. Jest tyle bibliotek, instytutów naukowych i prywatnych zbiorów archiwalnych, że raczej nie ma szans na powtórkę z kataklizmu...
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
C
W dzisiejszych czasach ta inicjatywa nie ma chyba większego uzasadnienia, gdyż praktycznie wszystko, co się wydaje, ma charakter masowy i raczej się nie zdarza, żeby jakaś książka wystąpiła tylko w jednym egzemplarzu.
Tak nam się wydaje, dopóki jej nie potrzebujemy. Jeśli książka gnije w piwnicy, na strychu lub innej komórce, gdzie nikt jej nie znajdzie, a jak...
W dzisiejszych czasach ta inicjatywa nie ma chyba większego uzasadnienia, gdyż praktycznie wszystko, co się wydaje, ma charakter masowy i raczej się nie zdarza, żeby jakaś książka wystąpiła tylko w jednym egzemplarzu.
Tym bardziej, że mowa o literaturze XX wiecznej, kiedy papier wciąż dominował nad wersją cyfrową. Zatem nawet w przypadku cyberataku i zniszczenia...
Ewa ma rację. Zdecydowanie "rękopisy", nie "książki".
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Przyznam szczerze, że nie mam w tej chwili pod ręką książki Bułhakowa, więc nie dam sobie jej uciąć, że nie chodziło o rękopisy. Z tej dawnej lektury zapamiętałam "książki nie płoną".
Rękopisy jednak też czasem niestety płoną.
Ale faktycznie - w świetle tekstu zmienia to trochę perspektywę ;)
Inicjatywę popieram - sama jestem zbieraczem i rozstanie z każdą nawet mało wartościową książką sprawia mi przykrość. Wydaje mi się jednak, że u Bułhakowa chodziło o rękopisy nie książki - a to duża różnica :)
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post