Poza dobrem i złem. O „Ścieżkach północy” Richarda Flanagana

Joanna Janowicz Joanna Janowicz
09.10.2015

Nazywane australijską wariacją na „Wojnę i pokój”, nagrodzone w ubiegłym roku najbardziej prestiżową anglojęzyczną nagrodą literacką „Ścieżki północy” to próba odpowiedzi na pytanie o to, skąd bierze się obojętność i uczucie niespełnienia, którego nie można rzeczowo wyjaśnić ani skutecznie zagłuszyć.

Poza dobrem i złem. O „Ścieżkach północy” Richarda Flanagana

Świat jest, odpowiedziała matka. Po prostu jest, synku.

Dorrigo Evans szybko dowiaduje się, że na niewiele ma realny wpływ, a rzeczywistość pozbawiona jest sensu. Jednak to przeświadczenie nie uwidacznia się w jego życiu – pozornie ma wszystko, czego mógłby zapragnąć. Udaje mu się wybić i osiągnąć więcej niż komukolwiek wcześniej z jego rodziny. Zdobywa wyższe wykształcenie, zostaje chirurgiem i na dodatek w swojej dziedzinie okazuje się ponadprzeciętnie utalentowany. Cieszy się dobrą sławą i sympatią otoczenia, ma pieniądze, pewną pozycję społeczną, żonę i trójkę dzieci. Wszystko to jednak Evans ma za nic. Co powoduje tę obojętność? Niespełniona miłość do Amy, żony wuja, o której nie jest w stanie zapomnieć, a której wspomnienie próbuje zagłuszyć licznymi romansami? Czy też wspomnienia z czasów II wojny światowej, z obozu jenieckiego, w którym widział śmierć wielu towarzyszy i w którym stawał się coraz bardziej bezbronny – wobec japońskiej władzy, wobec ciężkich schorzeń, których nie potrafił wyleczyć, i wobec ogarniającej go coraz większej rozpaczy, stopniowo przeistaczającej się w obojętność?

Nagrodzone w zeszłym roku Bookerem Ścieżki północy to próba odpowiedzi na te pytania, jaką podejmuje Richard Flanagan, australijski pisarz, dla którego – jak wiemy – przynajmniej ten drugi wątek, wątek jeniecki, jest szczególnie ważny i bliski. Jego ojciec bowiem dzielił los więźniów i, podobnie jak opisani na kartach powieści jeńcy, pracował przy budowie Kolei Śmierci w Birmie.

Nie można jednak powiedzieć, że „Ścieżki północy” to książka o wojnie. Mimo że opis codziennej walki więźniów o życie, walki z głodem, cholerą i torturami zadawanymi im przez japońskich oficerów, zajmuje przeważającą część książki, nie wydaje się on kluczem do odczytania całości.

Czy jest więc to książka o miłości? Powiedzmy. Bardziej jednak o braku miłości lub o nieumiejętności jej rozpoznania i doceniania. W Evansie przez całe życie tli się tęsknota za Amy, ale czy byłby z nią szczęśliwy, gdyby udało mu się z nią związać, tak jak tego pragnął? Wobec żony żywi ambiwalentne uczucia: niemal ją docenia, ale praktycznie nią gardzi. Dopiero w momencie, gdy może ją stracić, potrafi zrozumieć, jak wielkie ma dla niego znaczenie jej obecność i wsparcie.

Ale jedno, jak to czasem bywa, wcale nie prowadzi do drugiego, tylko niszczy nasz świat.

Może więc ze wszystkiego najbardziej jest to książka o wzajemnym niezrozumieniu się – o niezrozumieniu motywów, jakie kierują ludźmi i o różnicach, które każą im działać w taki, a nie inny sposób. O różnicach między jeńcami wynikającymi z ich wychowania i pochodzenia. O różnicach między Australijczykami a znęcającymi się nad nimi Japończykami nadzorującymi budowę Kolei Śmierci.

Flanagan przedstawia perspektywy obu stron i każda z nich ma swoje racje, uwierzytelnione wiekami doświadczeń i kulturalnych uwarunkowań. Japońscy oficerowie są okrutnymi katami czytającymi w wolnych chwilach haiku – i oni mają w tym swoje racje. Nie widzą bowiem niczego dziwnego w okrutnym traktowaniu kogoś, kto zdaniem przełożonego pracował za wolno albo w ogóle migał się od pracy, a cesarz, którego władzy podlegają, jest dla nich jednowyrazowym poematem – być może największym poematem, który obejmował cały wszechświat, przekraczał wszelką moralność i każde cierpienie. A poza tym, jak każde wielkie dzieło sztuki, pozostawał poza dobrem i złem. Przy czym przynajmniej dla dwóch opisanych przywódców japońskich, Katy i Nakamury (z których jeden z lubością przygląda się szyjom, by ocenić, jak by się ścinało z nich głowy), poezja jest czymś najbardziej ukochanym i najbardziej godnym podziwu. Okrutni ludzie kochają poezję – i jak zwykle nie ma w tym nic dziwnego, nie pierwszy to taki w literaturze (i nie tylko) przypadek. Nie tylko połączenie to zupełnie nie dziwi, wręcz przeciwnie – w nie tak znów absurdalny sposób okrucieństwo elegancko komponuje się ze sztuką, w tym przypadku z precyzyjnym haiku, krótkim jak cięcie śliskim ostrzem.

Powieść napisana jest w prostym, eleganckim stylu; każdą jej część otwiera haiku. Zresztą od tytułu książki twórcy tego gatunku poezji, Matsuo Bashō, bierze tytuł dzieło Flanagana. Ten XVII-wieczny, japoński twórca dużo podróżował, tworząc jednocześnie dzienniki poetyckie, z których najsłynniejszy - „Ścieżki północy” właśnie – uchodzi za arcydzieło literatury japońskiej. Książka ta pojawia się zresztą na stronach powieści Australijczyka.

Odniesienie to, podobnie jak wiele innych występujących w powieści Flanagana, wydaje się jednak zbyt dosłowne. Odbiera się te starania jako zbyt gorliwą chęć zaspokojenia gustów krytyków, odhaczenia kolejnych koniecznych elementów do bycia uznanym za autora wszechstronnego i erudytę. W efekcie w ogólnym rozrachunku „Ścieżki północy” zawodzą. Zwłaszcza w porównaniu z takimi laureatami Bookera jak Julian Barnes czy J.M. Coetzee, wydają się nieprzekonujące. Ten niedosyt, a nawet lekkie rozczarowanie, jakie odczuwa się po przeczytaniu książki, wydaje się wynikać ze zbytniego dopracowania książki. Może wynika to z tego, że autor pracował nad nią 10 lat i wciąż ją szlifując, oczyścił ją z emocji, jakie przyświecały mu wyjściowo, kiedy podejmował się tego tematu. W efekcie, zamiast dzieło wzbogacić, niestety wygładził je do tego stopnia, że trzyma czytelnika na dystans i nie potrafi go zaangażować w przedstawianą fabułę. Na poziomie racjonalnej oceny nie sposób nic tej książce zarzucić – pod względem formalnym z pewnością jest to całkiem dobra literatura. Trudno ją jednak w jakikolwiek sposób przeżyć emocjonalnie – pozostaje zbyt daleka, chłodna, papierowa i skondensowana. Trochę szkoda – trochę brakuje tego poruszenia, jakie potrafili swoimi powieściami wywołać wcześniejsi laureaci Bookera, jak na przykład J.M. Coetzee swoją Hańbą. Krótko mówiąc – trochę brakuje emocji. Może jest to jednak efekt zamierzony. W pewnym momencie Flanagan pisze bowiem:

Uczucie jednego człowieka nie zawsze wystarcza, żeby ogarnąć życie. Czasami uczucie w ogóle niewiele ogarnia.

I może zgodnie z tym poglądem postępował, pisząc „Ścieżki północy”.


komentarze [4]

Sortuj:
więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Eponine  - awatar
Eponine 09.10.2015 19:07
Czytelniczka

Porównanie do powieści "Wojna i pokoj" wystarczy mi, żeby stwierdzić, że muszę to przeczytać. A krótka charakterystyka głównego bohatera pokazuje, że naprawdę jest podobny do Piotra Bezuchowa.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Sebastian Woźniak - awatar
Sebastian Woźniak 09.10.2015 13:22
Czytelnik

Jestem w połowie i podzielam opinię, że brakuje tu jakichkolwiek uczuć czy emocji...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Joanna Janowicz - awatar
Joanna Janowicz 07.10.2015 16:33
Czytelniczka

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post