-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1140
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać366
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński21
Biblioteczka
Zemsta jest podstępną bestią. Z początku funkcjonuje jako ziarenko, obecne w każdym z nas. Karmione bólem, cierpieniem i wrażeniem niesprawiedliwości rośnie, aż w końcu staje się czymś, czego trudno jest się pozbyć. Korzenie mocno trzymają się ziemi, kwiaty kuszą swoim pięknem, ukrywając prawdziwe intencje. Chęć zemsty okazuje się nagle jedyną myślą, która krąży po naszej głowie. Zatruwa nas, nie pozwala normalnie funkcjonować.
Przyjaźń jest dla Emily czymś niesamowicie ważnym. Kiedy wszystko idzie nie tak, wartość ta jest dla niej przebłyskiem słońca pomiędzy chmurami. Dlatego tak bardzo kocha Emmę. Dlatego tak bardzo boli ją jej niesprawiedliwa śmierć. Próbuje zrobić wszystko, aby prawda wyszła na jaw, a mordercy jej przyjaciółki dostali zasłużoną karę. Jednak w małym miasteczku, gdzie stanowisko burmistrza można by porównać z tytułem władcy, nikt nie chce jej słuchać. I właśnie kiedy jest już przekonana, że nie zdziała kompletnie nic, w jej życiu pojawia się Michael. Który, swoją drogą, jest diabłem. Obiecuje jej pomoc w zemście w zamian za jej duszę.
Jednak… czy nie jest to zbyt wysoka cena?
Już na początku lektury nie oczekiwałam od tej książki niczego specjalnego. Nie nastawiałam się na wielki zachwyt ani pochwały, które zamieszczałabym w recenzji. Opis zaciekawił mnie w niewielkim stopniu. Głównym powodem, dla którego zdecydowałam się sięgnąć po tę książka była tematyka diabła, który uwielbiam.
Pomimo tego, że nie przepadam za polskimi autorami, postanowiłam dać Ewie Seno szansę. Ciekawa okładka kusi, aby zajrzeć do wnętrza książki i zostać na dłużej. Podobnie jak początkowe zdania, zapowiadające bez wątpienia coś, co nie pozwoli się nudzić. Ale… czy pierwsze wrażenie nie okazało się złudne?
Po kolei.
Fabuła sama w sobie jest niezła. Akcja toczy się cały czas, daje nam tylko krótkie chwile wytchnienia, w czasie których przygotowujemy się na kolejną dawkę emocji. Nie będzie tu pościgów, wybuchów, strzelanin ani morderstw. Będą diabły, szkoła i oczywiście zemsta. Może nie brzmi zbyt zachęcająco, ale w praktyce te zagadnienia komponują się i tworzą spójną całość. Czasem wyrywamy się ze spokojnego świata Anklow do Los Angeles, ale dzięki temu cały czas dostarczamy naszemu umysłowi rozrywki. Wędrujemy pomiędzy szkołą, a mieszkaniem Emily, czasem po drodze zabłądzimy na klif. Dzięki temu niegroźna nam nuda.
Tak jak mogłam pochwalić panią Seno za utrzymanie akcji, tak niestety nie mogę do końca zachwalić jej pomysłu na powieść. Czy tylko dla mnie motyw diabła–przedsiębiorcy stał się odrobinę… oklepany? Różki znikają razem z ogonkiem, a sam demon okazuje się piekielnie przystojnym mężczyzną, który nagle w towarzystwie cudownej głównej bohaterki zmienia się na dobre. Przyznam, że do Michaela pasował mi jednak bardziej ten bezwzględny, okrutny charakter, którego – mam nadzieję – będzie więcej w części drugiej.
Skoro już mowa o bohaterach, muszę wspomnieć nieco o głównej bohaterce. Emily początkowo była szarą myszką o wyglądzie, który nie przyciągnąłby zbyt wiele facetów. A potem… puf! Michael wyświadczył jej przysługę i nagle stała się ślicznotką przyciągającą wzrok wszystkich w promieniu kilometra. Przez chwilę miałam nikłe nadzieje, że autorka jednak pozwoli, aby Emily sama zmieniła swój wygląd, może bardziej zadbała o siebie i stopniowo stała się kimś piękniejszym. Dodałoby to w jakiś sposób chociaż troszkę realności do całej historii. Ale… po co nam coś takiego skoro mamy diabelskie sztuczki?
Wracając jednak do Emily – niestety cały czas w asyście musiałam mieć coś tępego lub ciężkiego, aby upomnieć ją za jej zachowanie. Zwłaszcza na początku książki. Rozumiem, że umarła jej przyjaciółka, rozumiem, że jej mordercy nie zostali ukarani, ale… żeby posuwać się aż do utraty duszy? I te jej wszystkie działania, aby na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość. Czy tylko ja miałam wrażenie, że były one nieco… głupie? Bo co za dziewczyna wygarnia burmistrzowi na komisariacie, że niby jego synalek zabił jej przyjaciółkę? Rozpacz Emily po stracie Emmy wydawała mi się odrobinę zbyt dramatyczna. Ale być może to tylko moje zdanie.
Mogę Was jednak pocieszyć. Bywają chwilę, kiedy Emily da się trochę lubić. Nieliczne, ale istnieją. Właśnie w tej chwili myślicie, że nie warto sięgać po ten tytuł z powodu irytującej głównej bohaterki? Poczekajcie! Bo mamy tu także Michaela. Diabła–przedsiębiorcę, który chwilami przypominał mi Lucifera Morningstar’a z Lucifera. Chwilami. Bo ten z serialu był jednak o niebo lepszy.
Mimo wszystko Michael stał się jedną z moich ulubionych postaci w tej książce. Bezwzględny i okrutny, a jednak czasem okazał serce (w porządku, to też czasem było irytujące, bo mógłby być ostrzejszy). Razem z nim stoi na podium Nathaniel. To właśnie on wnosi do tej historii dobry humor i sprawia, że na naszej twarzy wykwita uśmiech.
Poboczni bohaterowie nie zrobili na mnie większego wrażenia. Nie mieli własnej historii, a żaden z nich nieszczególnie wdał się w moje łaski. W większości byli to w końcu pośredni mordercy Emily, których czytelnik chyba powinien nie lubić, więc dlaczego by nie pójść za tłumem?
Styl autorki jest prosty, a opisy… wystarczająco obrazowe. Nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia, ale wystarczyły, abym ujrzała w wyobraźni wymagany krajobraz czy osobę. Świat wykreowany przez Ewę Seno nie mnie nie zachwycił, ale bez wątpienia mogę nazwać go ciekawym. Znajdziemy tu odrobinę humoru, jednak w całej historii króluje wątek przyjaźni, której nawet śmierć nie zdołała rozłączyć.
Podsumowując:
[W ogień] autorstwa Ewy Seno to powieść o lekkim stylu autorki, która idealnie nadaje się jako odpoczynek po lekturze czegoś poważniejszego. Książkę czyta się szybko, przedstawiona w niej historia wciąga, jednak według mnie jest ona dobra. Nie wywołała u mnie zbyt wielkich emocji, większość rzeczy była przewidywalna, ale mimo wszystko czytało się ją przyjemnie.
Recenzja zamieszczona również na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/
Zemsta jest podstępną bestią. Z początku funkcjonuje jako ziarenko, obecne w każdym z nas. Karmione bólem, cierpieniem i wrażeniem niesprawiedliwości rośnie, aż w końcu staje się czymś, czego trudno jest się pozbyć. Korzenie mocno trzymają się ziemi, kwiaty kuszą swoim pięknem, ukrywając prawdziwe intencje. Chęć zemsty okazuje się nagle jedyną myślą, która krąży po naszej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-31
Wdech, wydech, oddychaj i klikaj spokojnie w klawiaturę.
Zacznę może od fabuły, bo jest jej tutaj dość trochę – w końcu ponad pięćset stron robi swoje.
Książka opowiada o siedemnastoletniej Violet Lee, niby takiej zwykłej nastolatce, która umówiła się z koleżanką/znajomą/przyjaciółką – skreśl niepotrzebne, nie pamiętam już tego fascynującego początku – na Trafalgar Square w Londynie. Wkrótce przypadkiem staje się świadkiem masowego morderstwa na trzydziestu mężczyznach, których rozgromiła mała grupka przeciwników. Oczywiście podczas całego tego zajścia siedziała sobie ukryta w krzaczkach i obserwowała wszystko. Kiedy już tajemniczy przybysze mieli zmywać się z miejsca zbrodni, ona zamiast siedzieć po prostu cicho – nie wiem, jak inni, ale mi morderstwo takiej bandy dorosłych kolesi zamknęłoby usta na długi, długi czas – szepnęła sobie niedbale pod nosem jedno, piękne słowo, uwielbiane przez grona ludzi na całym świecie, jednocześnie tak idealnie opisujące nowopoznanego Kaspara. Tym samym wydaje na siebie wyrok ostateczny i zdradza swoje położenie, przez co staje się zakładnikiem wampirów – morderców.
To tak w skrócie.
Fabuła zdecydowanie tylnego aspektu osobowości nie urywała – ba, nawet nie szarpnęła jakoś mocniej, ledwo musnąć zdołała. Określiłabym ją na pewno jako przeciętną i nudną. Już jakoś w jednej czwartej znienawidziłam główną bohaterkę, przy dwóch trzecich miałam ochotę wyrzucić książkę przez – całkiem przypadkowo otwarte na oścież – okno. Zaczynałam sobie już nawet to wyobrażać, jak turla się po tym dachu i spada na bruk, ale potem stwierdziłam, że może zatrzymać się gdzieś na jakiejś dachówce i jeszcze mi widok z okna zepsuje. Tak więc leży tuż obok mnie w bezpiecznej odległości, na wyciągnięcie ręką, gdyby ruszył mną jakiś nagły impuls.
Wracając do fabuły – streszczać jej nie wypada, bo będzie to spoilerowanie akcji, chociaż nie ma tam zaskakujących fragmentów. Wszystko raczej przewidywalne i takie… zwykłe.
Książkę kupiłam w sumie tylko dlatego, że w Domu Książek na Monciaku była przecena. W głowie cały czas miałam akurat recenzję Ivy, która mocno krytykowała tą powieść, a jednak powiedziałam sobie: „cóż, możemy mieć inne gusta, a zawsze to jakaś książka”. Tak też „Kolacja z wampirem” czekała grzecznie na półeczce, aż w końcu po nią sięgnęłam.
Z początku nie było jeszcze najgorzej. Violet traktowałam neutralnie, jak zresztą wszystkich bohaterów tej książki. Nagrabiła sobie u mnie wybrykiem w pierwszym tygodniu pobytu u wampirów – albo później, nieważne, bo wybryk był tylko jeden. Na czym polegał nie zdradzę, wtajemniczeni wiedzą o co chodziło. Irytował mnie jej tok myślenia, który prezentował się mniej więcej następująco: „Oho, Kaspar mnie wkurzył. Nie odpuszczę mu tego, nie mogę. Już wiem, zrobię mu taki żarcik. Oho, jakaż jestem zła”. Tutaj opis całego jej działania, reakcja lekko – może troszeczkę bardziej niż lekko – zdenerwowanego Kaspara i jego mała zemsta, po której myśli Violet nie były już takie śmiałe, a ona sama zadowolona ze swojego pomysłu. „O nie, jednak mogłam tego nie robić, księcia wampirów jednak trzeba się bać, ojej”.
Cóż, jej myśli brzmiały inaczej, ale zapamiętałam je tak, jak napisałam powyżej.
Przechodząc do bohaterów – mogę wszystkich zaskoczyć i wskazać mojego ulubionego. Tak, mam takowego, a nawet dwóch.
Są nimi Kałamarz z jeziora nieopodal jakiegoś lasku, który zmacał Violet pierwszego dnia pobytu na dworze i królik, którego – niestety – zabił Kaspar (dla ciekawych – strona 506). Wirtualny znicz dla niego.
Reszta bohaterów albo jest bezpłciowa i ma imiona, które trudno zapamiętać – Eaglen? Valerian? Naprawdę? – albo irytuje na tyle, że ma się ochotę wyjąć tą patelnię z szafki i walnąć dosadnie w nos – a w przypadku Kaspara może odrobinę niżej. I jeszcze odrobinkę. I jeszcze troszkę. Prosto w królewskie klejnoty – na marynarce na przykład czy gdzieś, kto go tam wie. Dalej mnie dziwi, że jego gumki nie były jakieś diamentowe czy coś – może miałyby większą skuteczność.
Książka najbardziej irytowała mnie w jakiejś czwartej piątej długości – wiem to, bo cały czas sprawdzałam, jak dużo miałam jeszcze do końca. Co chwila zmieniałam pozycję czytania, patrzyłam, czy przypadkiem coś się ciekawego nie wydarzyło w Internetach, a to podnosiłam głowę znad tekstu i wzdychałam ciężko, myśląc tylko o tym, jak bardzo będę po niej cisnąć w recenzji.
No i cisnę, a przynajmniej tak myślę.
Jeśli chodziłoby o autorkę „Kolacji z wampirem” – zaczynała na wattpad.com, kiedy miała piętnaście lat. Historia Violet i Kaspara – Viaspara? Kiolet? – zdobyła tam ponad siedemnaście milionów wyświetleń, a wydawcy ponoć sami zgłosili się do pani Abigail Gibbs. Akurat sama autorka mnie zainteresowała, jak zresztą wszystkie pisarki, które zaczynały w młodym wieku. Dzięki niej chwilami miałam wrażenie, że moja samoocena co do mojej pisaniny wzrastała – racji mogłam nie mieć, ale zostawię to bez odpowiedzi (oddalam to pytanie!).
Humor w powieści nie wywołał nawet marnego, krzywego uśmieszku na moim ryjku. Violet można byłoby określić mianem pyskatej i sarkastycznej dziewczyny, ale tak jak lubię to u innych bohaterów, tak u niej to znienawidziłam. Spodziewałam się w związku z tą ironią czegoś, co mogłoby rozśmieszyć, a jednak musiałam jednak zadowolić się suchymi, chwilami naprawdę dziecinnymi tekstami. Kolejny krok do piwnicy rozczarowań.
Za to mogę szczerze powiedzieć, że rozśmieszyło mnie coś związanego z „Kolacją z wampirem”. Może będzie to odrobinę chamskie, ale obecnie targają mnie niezbyt pozytywne emocje. Chodzi o znaleziony gdzieś w Internecie wywiad z panią Gibbs, gdzie napisane jest: „Ludzie lubią Violet Lee, bo jest uparta, sarkastyczna, gwałtowna i zabawna”. W takim razie chyba nie jestem człowiekiem, bo postać Violet ani trochę nie przypadła mi do gustu i w żadnym razie nie powiedziałabym o niej, że jest zabawna.
Przydałoby się teraz wymienić parę plusów, żeby nie wyjść na takiego zająca bez serca, co to tylko krytykuje – to moja pierwsza taka recenzja, przysięgam.
Za plus całej opowieści mogę uznać dość luźny styl pisania – osobiście nużył mnie chwilami, ale być może inni sądzą zupełnie coś innego. Akcji rozgrywającej się na kartkach książki nie ma mało, co może spodobać się niektórym. Dodatkowo narracja prowadzona jest przez dwie osoby – Violet oraz Kaspara, co niewątpliwie dopełnia całość.
Na koniec przyczepię się jeszcze do okładki, dzięki której przez jakieś dwa tygodnie myślałam, że prawdziwym tytułem książki jest „Mroczna Bohaterka”. Wiwat, wielkie litery nazwy serii! Wiwat małe literki prawdziwego tytułu!
Podsumowując długie wyżalanie się:
„Kolacja z wampirem” nie jest książką, którą mogłabym określić mianem dobrej, lecz ledwo przeciętnej. Akcji jest dużo, jednak jest ona przewidywalna, zaś bohaterowie są irytujący i czasem ochota przywalenia im patelnią jest naprawdę wielka. Po przeczytaniu takiej lektury nie jestem nasycona tą wykwintną z pozoru kolacją, ale wciąż głodna – i nie chodzi tu tylko o głód czytelniczy.
Recenzja zamieszczona również na: http://recenzjezkapelusza.blogspot.com/
Wdech, wydech, oddychaj i klikaj spokojnie w klawiaturę.
Zacznę może od fabuły, bo jest jej tutaj dość trochę – w końcu ponad pięćset stron robi swoje.
Książka opowiada o siedemnastoletniej Violet Lee, niby takiej zwykłej nastolatce, która umówiła się z koleżanką/znajomą/przyjaciółką – skreśl niepotrzebne, nie pamiętam już tego fascynującego początku – na Trafalgar Square...
Każdy z nas zastanawiał się kiedyś, o czym myśli dana osoba. Czy patrzy na nas dlatego, że wyglądamy źle, czy może uważa wręcz przeciwnie? Czytanie w myślach innych potrafiłoby ułatwić wiele codziennych sytuacji. Sprawdziany i kartkówki nie byłyby już takie straszne, podobnie jak relacje międzyludzkie. Wszystko byłyby łatwiejsze.
A przynajmniej do czasu. W końcu czytanie w myślach to nie tylko same zalety.
Każdy ma swoje sekrety i tajemnice, których nie zdradza nikomu. Czujemy się wtedy bezpiecznie ze świadomością, że o czymś niewłaściwym lub kompromitującym wiemy tylko my. Jeśli nie będziemy chcieli, wiadomość ta nie ujrzy światła dziennego. Pozostanie schowana w klatce naszych myśli.
Kiedy dziesiąta be zostaje poinformowana o szczepieniu na grypę, jeszcze nie wie, że ten dzień zmieni ich życie. Przekonuje się o tym dopiero nazajutrz. Prawie cała klasa nagle zaczyna słyszeć myśli innych. Niesamowite? Cóż… niekoniecznie. Niektórych rzeczy lepiej byłoby nie wiedzieć.
Klasa postanawia się zmobilizować. Urządza spotkania, na których postanawiają, co zrobić ze swoim nowym darem. Czy ich wspólna tajemnica sprawi, że się do siebie zbliżą? A może zasieje w nich ziarnko wzajemnej nienawiści?
[Nawet o tym nie myśl] postanowiłam przeczytać głównie z uwagi na to, że zapowiadała się na lekką, wakacyjną lekturę. Sugeruje to już sama okładka. Fikuśne paski, różowo–fioletowa kolorystyka. Plus dla wydawnictwa – już bez opisu trafnie pokazuje nam, czego możemy się spodziewać.
Książka wciąga w sumie już od pierwszych stron. Czyta się ją szybko, przyjemnie, raczej bez większego zaangażowania w historię. Moim zdaniem jest ona jedną z lektur, za które najlepiej jest się zabrać po czymś ciężkim.
Styl autorki jest prosty, sprawia, że całość czyta się bardzo szybko. Większość rzeczy jest przewidywalna, jednak zdarzą się drobne niespodzianki. Akcja wciąga, głównie ze względu na to, że opisane jest tu życie nastolatków czytających w myślach. Kontynuujemy lekturę ciekawi tego, co zdarzy się później.
Ciekawym zabiegiem jest tu prowadzenie narracji w pierwszej osobie liczby mnogiej. Historię opowiada nie jedna, a parę osób. Zastanawiacie się pewnie teraz: czy wszystkie te wątki się nie mieszają? Otóż nie. Wszystko jest jasne. Plus dla autorki, że nie wprowadziła zbyt dużego zamieszania związanego z dużą ilością bohaterów.
Właśnie, bohaterowie. Co z nimi? Jest ich parę, do wyboru, do koloru. Żadnego z nich jakoś szczególnie nie polubiłam – to chyba dlatego, że nie mogłam poznać ich jakoś bardzo szczegółowo. Niektórzy zostali przedstawieni tylko powierzchownie. Ale z drugiej strony… autorka miała do czynienia z naprawdę dużą ilością osób. A jak na to spisała się całkiem nieźle.
Sam pomysł na fabułę jest… dobry. Nie zachwycił mnie, ale były wątki, które mi się podobały. Jest przyjemnie, Sarah Mlynowski na szczęście postanowiła uniknąć cukierkowatej miłości (chwała jej za to). Jeśli jednak chodzi o poruszane w książce motywy, uważam, że nie rozwinęła wystarczająco niektórych z nich. A szkoda, bo dzięki nim całość mogłaby stać się lepsza.
Podsumowując:
[Nawet o tym nie myśl] to przyjemna lektura, która nie będzie wymagała od czytelnika zbyt wiele myślenia. Idealna w przerwie pomiędzy cięższymi historiami. Lekka doza humoru dodaje całości nieco smaczku, kontrastuje z problemami, z jakimi borykają się bohaterowie. Jest młodzieżowo, jest lekko, jest dobrze.
Recenzja zamieszczona równiez na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/
Każdy z nas zastanawiał się kiedyś, o czym myśli dana osoba. Czy patrzy na nas dlatego, że wyglądamy źle, czy może uważa wręcz przeciwnie? Czytanie w myślach innych potrafiłoby ułatwić wiele codziennych sytuacji. Sprawdziany i kartkówki nie byłyby już takie straszne, podobnie jak relacje międzyludzkie. Wszystko byłyby łatwiejsze.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toA przynajmniej do czasu. W końcu czytanie w...