-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1147
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać395
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
Zemsta jest podstępną bestią. Z początku funkcjonuje jako ziarenko, obecne w każdym z nas. Karmione bólem, cierpieniem i wrażeniem niesprawiedliwości rośnie, aż w końcu staje się czymś, czego trudno jest się pozbyć. Korzenie mocno trzymają się ziemi, kwiaty kuszą swoim pięknem, ukrywając prawdziwe intencje. Chęć zemsty okazuje się nagle jedyną myślą, która krąży po naszej głowie. Zatruwa nas, nie pozwala normalnie funkcjonować.
Przyjaźń jest dla Emily czymś niesamowicie ważnym. Kiedy wszystko idzie nie tak, wartość ta jest dla niej przebłyskiem słońca pomiędzy chmurami. Dlatego tak bardzo kocha Emmę. Dlatego tak bardzo boli ją jej niesprawiedliwa śmierć. Próbuje zrobić wszystko, aby prawda wyszła na jaw, a mordercy jej przyjaciółki dostali zasłużoną karę. Jednak w małym miasteczku, gdzie stanowisko burmistrza można by porównać z tytułem władcy, nikt nie chce jej słuchać. I właśnie kiedy jest już przekonana, że nie zdziała kompletnie nic, w jej życiu pojawia się Michael. Który, swoją drogą, jest diabłem. Obiecuje jej pomoc w zemście w zamian za jej duszę.
Jednak… czy nie jest to zbyt wysoka cena?
Już na początku lektury nie oczekiwałam od tej książki niczego specjalnego. Nie nastawiałam się na wielki zachwyt ani pochwały, które zamieszczałabym w recenzji. Opis zaciekawił mnie w niewielkim stopniu. Głównym powodem, dla którego zdecydowałam się sięgnąć po tę książka była tematyka diabła, który uwielbiam.
Pomimo tego, że nie przepadam za polskimi autorami, postanowiłam dać Ewie Seno szansę. Ciekawa okładka kusi, aby zajrzeć do wnętrza książki i zostać na dłużej. Podobnie jak początkowe zdania, zapowiadające bez wątpienia coś, co nie pozwoli się nudzić. Ale… czy pierwsze wrażenie nie okazało się złudne?
Po kolei.
Fabuła sama w sobie jest niezła. Akcja toczy się cały czas, daje nam tylko krótkie chwile wytchnienia, w czasie których przygotowujemy się na kolejną dawkę emocji. Nie będzie tu pościgów, wybuchów, strzelanin ani morderstw. Będą diabły, szkoła i oczywiście zemsta. Może nie brzmi zbyt zachęcająco, ale w praktyce te zagadnienia komponują się i tworzą spójną całość. Czasem wyrywamy się ze spokojnego świata Anklow do Los Angeles, ale dzięki temu cały czas dostarczamy naszemu umysłowi rozrywki. Wędrujemy pomiędzy szkołą, a mieszkaniem Emily, czasem po drodze zabłądzimy na klif. Dzięki temu niegroźna nam nuda.
Tak jak mogłam pochwalić panią Seno za utrzymanie akcji, tak niestety nie mogę do końca zachwalić jej pomysłu na powieść. Czy tylko dla mnie motyw diabła–przedsiębiorcy stał się odrobinę… oklepany? Różki znikają razem z ogonkiem, a sam demon okazuje się piekielnie przystojnym mężczyzną, który nagle w towarzystwie cudownej głównej bohaterki zmienia się na dobre. Przyznam, że do Michaela pasował mi jednak bardziej ten bezwzględny, okrutny charakter, którego – mam nadzieję – będzie więcej w części drugiej.
Skoro już mowa o bohaterach, muszę wspomnieć nieco o głównej bohaterce. Emily początkowo była szarą myszką o wyglądzie, który nie przyciągnąłby zbyt wiele facetów. A potem… puf! Michael wyświadczył jej przysługę i nagle stała się ślicznotką przyciągającą wzrok wszystkich w promieniu kilometra. Przez chwilę miałam nikłe nadzieje, że autorka jednak pozwoli, aby Emily sama zmieniła swój wygląd, może bardziej zadbała o siebie i stopniowo stała się kimś piękniejszym. Dodałoby to w jakiś sposób chociaż troszkę realności do całej historii. Ale… po co nam coś takiego skoro mamy diabelskie sztuczki?
Wracając jednak do Emily – niestety cały czas w asyście musiałam mieć coś tępego lub ciężkiego, aby upomnieć ją za jej zachowanie. Zwłaszcza na początku książki. Rozumiem, że umarła jej przyjaciółka, rozumiem, że jej mordercy nie zostali ukarani, ale… żeby posuwać się aż do utraty duszy? I te jej wszystkie działania, aby na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość. Czy tylko ja miałam wrażenie, że były one nieco… głupie? Bo co za dziewczyna wygarnia burmistrzowi na komisariacie, że niby jego synalek zabił jej przyjaciółkę? Rozpacz Emily po stracie Emmy wydawała mi się odrobinę zbyt dramatyczna. Ale być może to tylko moje zdanie.
Mogę Was jednak pocieszyć. Bywają chwilę, kiedy Emily da się trochę lubić. Nieliczne, ale istnieją. Właśnie w tej chwili myślicie, że nie warto sięgać po ten tytuł z powodu irytującej głównej bohaterki? Poczekajcie! Bo mamy tu także Michaela. Diabła–przedsiębiorcę, który chwilami przypominał mi Lucifera Morningstar’a z Lucifera. Chwilami. Bo ten z serialu był jednak o niebo lepszy.
Mimo wszystko Michael stał się jedną z moich ulubionych postaci w tej książce. Bezwzględny i okrutny, a jednak czasem okazał serce (w porządku, to też czasem było irytujące, bo mógłby być ostrzejszy). Razem z nim stoi na podium Nathaniel. To właśnie on wnosi do tej historii dobry humor i sprawia, że na naszej twarzy wykwita uśmiech.
Poboczni bohaterowie nie zrobili na mnie większego wrażenia. Nie mieli własnej historii, a żaden z nich nieszczególnie wdał się w moje łaski. W większości byli to w końcu pośredni mordercy Emily, których czytelnik chyba powinien nie lubić, więc dlaczego by nie pójść za tłumem?
Styl autorki jest prosty, a opisy… wystarczająco obrazowe. Nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia, ale wystarczyły, abym ujrzała w wyobraźni wymagany krajobraz czy osobę. Świat wykreowany przez Ewę Seno nie mnie nie zachwycił, ale bez wątpienia mogę nazwać go ciekawym. Znajdziemy tu odrobinę humoru, jednak w całej historii króluje wątek przyjaźni, której nawet śmierć nie zdołała rozłączyć.
Podsumowując:
[W ogień] autorstwa Ewy Seno to powieść o lekkim stylu autorki, która idealnie nadaje się jako odpoczynek po lekturze czegoś poważniejszego. Książkę czyta się szybko, przedstawiona w niej historia wciąga, jednak według mnie jest ona dobra. Nie wywołała u mnie zbyt wielkich emocji, większość rzeczy była przewidywalna, ale mimo wszystko czytało się ją przyjemnie.
Recenzja zamieszczona również na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/
Zemsta jest podstępną bestią. Z początku funkcjonuje jako ziarenko, obecne w każdym z nas. Karmione bólem, cierpieniem i wrażeniem niesprawiedliwości rośnie, aż w końcu staje się czymś, czego trudno jest się pozbyć. Korzenie mocno trzymają się ziemi, kwiaty kuszą swoim pięknem, ukrywając prawdziwe intencje. Chęć zemsty okazuje się nagle jedyną myślą, która krąży po naszej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05-29
Kiedy byłam dzieckiem, chciałam zostać pokemonem. Dokładnie tak, oczy Was nie mylą. Uwielbiałem te małe, różnorodne stworzonka i razem z kuzynem często je udawaliśmy. Właśnie w takich chwilach wyobraźnia pozwalała na spełnienie prostego, dziecięcego marzenia. Była magią, dzięki której byłam kim tylko zechciałam. Power Rangers? Nie ma problemu. Piosenkarka? Szczotka podkradziona z łazienki. Panna młoda? Nic trudnego, należało tylko dyskretnie pożyczyć firankę, po czym ułożyć ją na plecach (ewentualnie na głowie – dla mnie wystarczyły po prostu plecy, żeby welon ciągnął się po podłodze). Raz byłam nawet księdzem – komunikanty z wafelków może i nie były okrągłe, ale spełniały swoją funkcję.
Parę lat temu to właśnie marzenia były dla mnie wszystkim. Nie liczyła się wtedy szkoła ani obowiązki domowe. Byłam ja i mój świat, w którym uwielbiałam tonąć. Jednak z czasem wszystko staje się trudniejsze. Im jesteśmy starsi, tym więcej rozumiemy i mamy do zrobienia. Marzenia oddalają się na drugi plan, ważniejsza jest szkoła czy też praca.
Dlatego też tak ważne jest, aby o swoje marzenia walczyć. Nie pozwólcie, aby zatonęły w oceanie dorosłości i szarej rzeczywistości. Stańcie się piratami, kapitanami na swoim statku życia, czujnie obserwującymi majaczące gdzieś na horyzoncie cele. Wywieście flagi, łapcie wiatr w żagle i razem z Lindsey Stirling brnijcie ku marzeniom! A wtedy już na pewno nie będziecie jedynym piratem na naszej imprezie!
Jednak jak wiadomo, w oceanie czyha na nas wiele niebezpieczeństw. Krwiożercze rekiny, zwodnicze góry lodowe, które pokonały nawet Titanica, hordy niekoniecznie przyjaznych piratów. Czy [Jedyny pirat na imprezie] zdał test i szczęśliwie dopłynął do celu z zadowoloną załogą? Czy może nie potrafił zbytnio bronić się przed niebezpieczeństwami, tonąc przy pierwszej lepszej okazji?
Zapewne nie będzie dla Was dużym zaskoczeniem, jeśli poinformuję, że fascynacją Lindsey Stirling zaraziła mnie Ivy. Zaczęło się to niedługo po rozpoczęciu naszej prawdziwej znajomości (czytaj: w momencie, kiedy zaczęłyśmy w miarę regularnie ze sobą rozmawiać). Cóż mogłam powiedzieć jeszcze parę dni wcześniej? Że lubię pannę Stirling, ale nie uwielbiam jej, nie słucham jej utworów każdego dnia i nie zachwycam się nad nimi za każdym razem. Kiedyś po prostu miałam krótki okres, w którym kochałam tę skrzypaczkę. Czas minął, a ja zapomniałam o Lindsey. A przynajmniej do czasu, kiedy dowiedziałam się o jej autobiografii. Nawet nie zgadniecie, kto mnie o niej poinformował…
Nigdy nie miałam ochoty zagłębiać się w życiu kogoś znanego. Nie pociągały mnie biografie sławnych osób, nie czułam potrzeby zagłębiania się w ich życie tylko po to, aby wiedzieć o tej personie więcej. Co ciekawe, z dziełem Stirling było inaczej. Od początku moje serce mówiło mi, że będzie to coś wartego uwagi. Coś, czego nie mogłam przegapić. Nakręciłam się na ten tytuł. Zaczęłam wyczekiwać go podobnie jak Ivy. Byłam wniebowzięta, kiedy po raz pierwszy przyjrzałam się z bliska okładce (i oczywiście cudownym patronatom, gdzie znalazły się Bluszczowe Recenzje – wciąż nie mogę uwierzyć w to, że to przecież my!). Ucieszyłam się jeszcze bardziej na widok sporej ilości zdjęć – już wtedy miałam pewność, że lektura nie będzie nudna.
I cóż więcej mogę powiedzieć? Nie była.
Muszę szczerze przyznać, że chwilami miałam wrażenie, jakbym czytała normalną książkę, a nie autobiografię. Nie mogłam zdać sobie sprawy z tego, że to przecież autobiografia, która zawsze kojarzyła mi się z czymś niezmierni nudnym! Przy [Jedynym piracie na imprezie] było kompletnie inaczej. Autorka wciągnęła mnie do swojego świata i przedstawiła go tak, że nie chciałam jej opuszczać. Podzieliła się swoimi wspomnieniami oraz sekretami, odsłoniła część siebie. W książce tej nie była sławną skrzypaczką. Była człowiekiem. Miała swoje problemy, miała marzenia, w które chwilami wątpiła, robiła błędy jak każdy z nas. Patrząc na Lindsey, którą widzimy w teledyskach, nie myślimy o tym, jaka jest ani jaką miała przeszłość. Widzimy ją jako kogoś popularnego, nie jako człowieka.
Z kolei podczas lektury autobiografii panny Stirling mamy zupełnie odwrotne wrażenie. Chwilami miałam ochotę jeszcze raz spojrzeć na autorkę, ze zdziwieniem myśląc: „czy to na pewno jej historia? Nie pomyliłam książek?”. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona niektórymi faktami z jej życia i sytuacjami, które przed nami ujawniła. Co jakiś czas na moich ustach wykwitał szeroki uśmiech po przeczytaniu niektórych uwag Lindsey czy jej wspomnień. Dodatkowo styl był na tyle lekki, prosty i przystępny, że pozwalał pochłonąć [Jedynego pirata na imprezie] w mgnieniu oka!
Sama lektura nie jest tylko pamiętnikiem, mającym na celu przekazanie faktów o pannie Stirling. Autorka napełnia nas energią rozpierającą jej ciało sprawia, że zarażamy nią innych. Ponadto zawiera w swoim tekście niesamowity przekaz, który czyni tę książkę wręcz magiczną. Smutek, dobry humor, wspaniałe rady – zatrzymajcie się w księgarni właśnie przy półce z autobiografią Lindsey, bo jeśli tego szukacie, to trafiliście do celu!
Muszę również przyznać, że cała wydawnicza ekipa pracująca przy tej książce spisała się znakomicie. Nie zauważyłam ani jednego błędu, a sam egzemplarz prezentuje się pięknie – zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Należałoby również pogratulować tłumaczowi, Jerzemu Bandelowi, który wykonał swoją pracę znakomicie. Właśnie takich ludzi potrzebujemy! Nic, tylko dziękować za tak świetne wydanie tak świetnej pozycji!
Podsumowując:
[Jedyny pirat na imprezie] to świetna pozycja nie tylko dla fanów Lindsey Stirling, ale praktycznie dla każdego z nas. Przy tak wspaniałym kunszcie pisarskim okraszonym świetnym, nienaciąganym humorem nie można źle się bawić! Lektura sprawiła, że polubiłam skrzypaczkę jeszcze bardziej niż wcześniej. Tym samym zrozumiałam, że do spełnienia marzeń trzeba dążyć, nawet jeśli los rzuca ci kłody pod nogi. Przenieś się na morza oceanu, wyrusz swoim statkiem na bezkresne morze, dąż wytrwale do celu, a na końcu trasy będzie na ciebie czekać prawdziwy skarb…
Piracka impreza wciąż trwa – czy zechcesz dołączyć?
Recenzja została zamieszczona również na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/
Kiedy byłam dzieckiem, chciałam zostać pokemonem. Dokładnie tak, oczy Was nie mylą. Uwielbiałem te małe, różnorodne stworzonka i razem z kuzynem często je udawaliśmy. Właśnie w takich chwilach wyobraźnia pozwalała na spełnienie prostego, dziecięcego marzenia. Była magią, dzięki której byłam kim tylko zechciałam. Power Rangers? Nie ma problemu. Piosenkarka? Szczotka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Większość z nas żyje w przekonaniu, że jest niezastąpiona. Pomimo ogromnej ilości ludzi na świecie, każdy jest unikalny, jedyny w swoim rodzaju. Dlatego też tak przyjemnie jest łudzić się, że kiedy już umrzemy, pozostaniemy jedynie ciepłym wspomnieniem, pustką po ukochanej osobie. Ale co jeśli pustkę tę zapełni ktoś inny? Ktoś… taki jak my?
Quinlan McKee jest sobowtórem. Osobą pomagającą ludziom, którzy stracili bliskich i są narażeni na depresję lub inne zaburzenia psychiczne. Wciela się w zmarłych, odgrywając ich przez parę dni, aż w końcu pozostawia rodziców i ważne dla denata osoby. Pozbywa się depresyjnego nasionka zasianego w ich wnętrzach, aby mogli żyć dalej. Aby mogli uświadomić sobie, że przecież życie płynie dalej, a jego silny nurt popycha nas wciąż do przodu. W końcu śmierć bliskich nie oznacza także naszej śmierci, nawet jeśli okrywa nas smutkiem, rozpaczą i tęsknotą. Można by pomyśleć, że Quinn nie ma przez to własnej tożsamości. Że stając się innymi, zatraca się w pracy i zapomina o tym, kim jest. Fakt – praca sobowtóra nie jest łatwa. Jednak dziewczyna jest najlepsza w swoim fachu. Każde jej zlecenie kończy się sukcesem. Każda jej walka z depresją – zwycięstwem. A przynajmniej dopóki nie podejmuje się szaleńczego wyzwania dwóch zleceń pod rząd.
Tym razem staje się Cataliną Barnes. Osobą, która zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Poza rodzicami leczeniem zostaje też objęty Isaac, chłopak martwej dziewczyny. Quinn robi wszystko, aby ulżyć im w cierpieniu. Jak zawsze przy zleceniu zmienia styl ubierania, głos, fryzurę. Staje się duchem Cataliny, który powrócił do naszego świata, aby uspokoić bliskich. Do czasu, aż siedemnastoletnia panna McKee nie postanawia wcielić się w nią całkowicie. Robi to dla dobra zlecenia, ale również dla siebie. Wszystko idzie w dobrym kierunku, dopóki pomiędzy Quinn a Isaakiem nie rodzi się silna, zakazana więź. Jednak czy jest ona prawdziwa? A może powstała tylko z rozpaczy po śmierci Cataliny i pragnienia zwyczajnej, nastoletniej miłości?
Z piórem Suzanne Young miałam do czynienia po raz pierwszy. Fakt, na półce przez długi czas czekała cierpliwie [Plaga Samobójców], jednak zawsze znajdowała się jakaś inna pozycja wskakująca mi do rąk. Dlatego tak bardzo zadowoliła mnie wieść o nowym tomie serii [Program]. Teraz mogłam zacząć ją nie od części pierwszej, ale samego początku. Od zera. Pięknego tomu zero zatytułowanego [Remedium].
Wpadłam w świat Programu bez żadnego wcześniejszego wprowadzenia. Nie pozwalałam sobie nawet na czytanie recenzji [Plagi Samobójców], żeby potem samodzielnie móc wytworzyć niezależną opinię na ten temat. Słyszałam na temat serii wiele dobrych opinii, dlatego też nawet wobec [Remedium] miałam spore oczekiwania. Tylko… czy w miarę czytania pani Young pozwalała mi się zachwycać czy może raczej płakać i narzekać?
Już na początku mogę śmiało powiedzieć, że sama idea sobowtórów i ich pracy podbiła moje serce. Nigdy wcześniej nie spotkałam się w literaturze młodzieżowej z czymś podobnym, dlatego też sam główny motyw dał mi przekonanie o tym, że ta książka na pewno będzie jedną z lepszych. Kolejne wydarzenia tylko porywały mnie w wir wytworzonego świata. Nawet przez chwilę nie pozwoliły mi myśleć, że [Remedium] miałoby być przeciętną powieścią. Nie. Od pierwszych stron mogłam zauważyć świetny kunszt pisarski, oryginalność i niesamowitą pomysłowość autorki.
Fabuła powieści jest jednocześnie prosta, ale i pełna akcji. Może nie znajdziemy tu wybuchów, pościgów i prawdziwej teksańskiej masakry, ale bez wątpienia nie będziemy się nudzić. Znajdziemy tu wspaniały, odpowiednio balansujący pomiędzy słodkością i kwasem wątek miłosny, który do samego końca nie jest oczywisty. Polubiłam też motyw rodziny oraz ciepła, jakie podarowała ona Quinn. Powieść sama w sobie jest kopalnią świetnych motywów. Przyjaźń, rodzina, depresja, wypieranie faktu śmierci ukochanej osoby, zatracanie własnej tożsamości… Do wyboru, do koloru – chyba każdy znajdzie coś dla siebie!
Styl autorki jest prosty, lekki i przyjemny w lekturze. Pełen świetnych opisów, które tak bardzo uwielbia mój umysł, z lekką dozą humoru, ale także dramatu. Wszystko w świetnych proporcjach, które sprawiają, że nie czujemy się przeciążeni. Podczas czytania pragniemy tylko więcej i więcej. Zostajemy brutalnie wciągnięci do wytworzonego przez autorkę świata, gdzie nawet zwykły fryzjer okazuje się fantastycznym bohaterem! Dopiero po przeczytaniu ostatnich słów wychodzimy, z miną, która powinna mówić wszystko. Bo brakuje nam słów, żeby opisać szalejące w naszym wnętrzu emocje. Zwłaszcza po zakończeniu, które zapewnia nam Suzanne Young.
Bohaterowie to chyba największy jak dla mnie plus całej powieści. Jeśli miałabym opisać ich jednym słowem, nie znalazłabym takiego. Są nietuzinkowi, niesamowici i tak rzeczywiści, że nie pozostaje nic innego, jak tylko ich polubić. Quinn jest jedną z nielicznych bohaterek, do których żywiłam prawdziwą sympatię. Nie jest w końcu głupiutką nastolatką, która pozwoli sobie w kaszę dmuchać. Walczy z mieszającymi się w jej głowie wspomnieniami, próbuje uporządkować swoje myśli i odróżnić fikcję od rzeczywistości. Walczy. Nie daje się pożreć wcieleniom innych.
Aaron, towarzysz Quinn jest z kolei tak przyjacielski, że wręcz nie zrozumiem osób, które go nie polubią. Jest jak słońce wychodzące zza chmur, które rozświetla twarze i poprawia nawet najgorszy dzień. Może nie ma go w tej książce zbyt wiele, ale wystarczyło mi tylko trochę, żeby zapałać do niego sympatią.
Deacon jest z kolei koroną wieńczącą wszystkie charaktery tej powieści. To właśnie jego pokochałam najbardziej. Uczucie to przetrwało pomimo wszystkiego, pozostało aż do końca i bez wątpienia będzie trwać dalej. Może sama postać nie jest jakoś zaskakująco wspaniała, ale niesamowicie ją polubiłam. Chciałabym zdradzić o nim nieco więcej, jednak pozostawię Wam wszelkie niespodzianki, żeby nie psuć lektury. A jest ich tutaj dość sporo. I każda kolejna coraz lepsza. Książka jest jak pole minowe – co parę kroków stajemy na niespodziewanej petardzie, która może nas zranić. Ale… cel kusi. Nie zatrzymujemy się. Dążymy uparcie w jego stronę, żeby tylko poznać zakończenie – bombę. Rozbija nas ona na tysiące małych kawałeczków, a ich pozbieranie z pewnością nie jest łatwe… Dlatego też ostrzegam wszystkich przed wielkim zagrożeniem czyhającym za ostatnimi słowami książki – spodziewajcie się kaca. Przeciętnymi młodzieżówki go nie zabijecie.
Podsumowując:
[Remedium] to niesamowita książka, która z pewnością zaspokoi pragnienie dobrego stylu, świetnie wykreowanego świata i nietuzinkowych bohaterów. Liczne niespodzianki są tylko kolejnym wielkim plusem dla tej pozycji, podobnie jak sam pomysł na opisywaną historię. Jedynym ewentualnym minusem jest kac po lekturze. Ale sądzę, że każdy profesjonalny czytelnik bez problemu uwinie się z nim w parę dni. :)
Większość z nas żyje w przekonaniu, że jest niezastąpiona. Pomimo ogromnej ilości ludzi na świecie, każdy jest unikalny, jedyny w swoim rodzaju. Dlatego też tak przyjemnie jest łudzić się, że kiedy już umrzemy, pozostaniemy jedynie ciepłym wspomnieniem, pustką po ukochanej osobie. Ale co jeśli pustkę tę zapełni ktoś inny? Ktoś… taki jak my?
Quinlan McKee jest sobowtórem....
2016-02-11
Udało jej się przedrzeć przez dżunglę oraz pustynię. Teraz czekają na nią ocean i góry.
Piekielny Wyścig wciąż trwa. Ludzie wciąż walczą o cudowny lek, który jest zdolny uleczyć ich najbliższych, ocalić ich przed śmiercią, wyrwać z jej szponów. Uczestniczą w czymś na kształt Głodowych Igrzysk, przez chwilę można zauważyć pomiędzy nimi podobieństwo, które jednak znika tak szybko, jak się pojawiło. Pryska jak bańka mydlana.
Choroba nie jest dla nikogo rzeczą lekką, którą można wziąć na swoje barki i przerzucić przez nie bez problemu jak potencjalnego, fizycznego przeciwnika. Jest czymś gorszym. Duchem, czającym się pod łóżkiem, podejrzanym kształtem czyhającym za rogiem. Atakuje w najmniej spodziewanym momencie, obezwładniając cię. Nieważne, że jej celem nie musisz być ty. Cios wymierzony w jakąkolwiek bliską ci osobę boli prawie tak samo, jakbyś to ty właśnie została powalona na ziemię.
Tak właśnie czuje się Tella. To właśnie choroba brata sprawiła, że postanowiła wziąć udział w pełnym niebezpieczeństw wyścigu. Ryzykuje swoje życie, aby podarować je Cody’emu razem z cudownym lekiem. W międzyczasie poznaje nowych przyjaciół, których chroni za wszelką cenę. Nawiązuje mocne więzi ze swoimi Pandorami, Madoxem i Potworem, oryginalnie nazywanym AK – 7. Zakochuje się w jednym z najprzystojniejszych kolesi, którzy chodzą po tej ziemi, doskonałym dowódcy. Mogłaby podążać za nim aż do grobu.
Co jednak jest takiego pięknego w kontynuacji „Ognia i wody” od Victorii Scott.
Zmiana, która wydaje się być feniksem wstającym z popiołów. Właśnie to chyba jest idealne określenie tej serii. Kiedy myślisz już, że ptaszysko zginęło, przydeptane przez czarne charaktery, kiedy wiesz, że to już koniec, ono powstaje z hukiem w kolejnej części.
Piszę tą recenzję praktycznie chwilę po przeczytaniu ostatniego zdania i szczerze mówiąc, czuję się tak, jakbym właśnie była naćpana. Chcę więcej, i więcej, i więcej. Chcę wiedzieć, co będzie dalej. Chcę znać dalsze losy głównych bohaterów. Chcę trzeciego tomu. Gdzie jest trzeci tom?
Nie potrafię chyba opisać „Kamienia i soli” normalnymi, logicznymi i składnymi zdaniami. Jestem w szoku, że druga część okazała się być tak niesamowita. Spodziewałam się po Victorii Scott czegoś dobrego, ale kontynuacja „Ognia i wody” wbiła mnie w siedzenie. Leżę, nie wstaję.
Z czytaniem dobrej książki zazwyczaj jest tak, że chce się ją jak najszybciej skończyć, a jednak nie chce się jej kończyć w ogóle. Chcesz znać zakończenie, chcesz wiedzieć, co w końcu wydarzy się dalej, ale kiedy pomyślisz, że trzeci tom dopiero w drodze, a końcówka wyzwoli w tobie tak wielkie emocje, że będziesz przypominać balonik na skraju wytrzymałości, masz ochotę rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady. Wiecie co?
Z „Kamieniem i solą” jest chyba jeszcze gorzej.
Ta książka rozdziera cię od środka. Jest czymś w rodzaju wirusa, na którego lek możemy znaleźć razem z Tellą poprzez udział w Piekielnym Wyścigu. Ta historia wciąga nas do środka, ale my nie opieramy się. Wręcz przeciwnie – podążamy grzecznie za nią i sami stajemy się uczestnikami gry o cudowne lekarstwo. Czytelnik staje się Tellą, staje się jej duszą, dzięki czemu nie jest ona tylko pustą skorupką, naznaczoną na kartkach przez parę słów. To my ją ożywiamy, a ona ożywia nas.
Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo tęskniłam za „Ogniem i wodą”, dopóki nie sięgnęłam po kontynuację. Och, wróciły stare wspomnienia, wróciły dawne emocje. Starzy bohaterowie dawali mi w pewien sposób wrażenie, że nic się nie zmieniło, jednak nowi wprowadzali tutaj coś nowego – zwłaszcza Cotton. Ach, mój Cotton. Kolejna osoba, w której potrafiłam się zakochać.
Tella wydawała się być o wiele mniej irytująca niż w części pierwszej. Wzięła sprawy w swoje ręce, przestała w końcu podążać ślepo za Guyem, czym zdobyła u mnie dodatkowe punkty w przeciwieństwie do Zielonego Beretu, któremu chwilami miałam ochotę wymierzyć parę porządnych policzków, kończąc na tym samym uczuciu, które zapałało do niego przy naszym pierwszym spotkaniu.
Akcja płynie tutaj wartko, co jakiś czas zaskakując nas czymś niespodziewanym. Kunszt pisarski autorki wyraźnie jest bardziej podszkolony niż w części pierwszej, zachwyca i daje plastyczny obraz danego miejsca, w którym aktualnie znajdują się bohaterowi. Opisy są utrzymane w dobrej proporcji co do akcji, dzięki czemu podczas czytania nie mamy nawet chwili na nudę. Możemy odczuć zimno, jakie bohaterowie odczuwają podczas pobytu w górach, serce przyspiesza w sytuacjach pełnych grozy. Książka jest niczym film akcji, którzy sami odtwarzamy w naszej głowie za pomocą słów, a efekty, jakie przy nim towarzyszą, nie mogą równać się z tymi, jakie możemy wykupić w kinach.
Dobra nowina dla antyfanów romansów – w tej części „Ognia i wody” również nie znajdziecie go w zbyt dużych ilościach. Smaczku do całości dodają kłótnie, jakie rodzą się między nimi. Mimo że nie trwają zbyt długo, są oznaką, że to nie kolejna cukierkowa para, z którą to tak często mamy do czynienia w tanich romansach. Z jednej strony kibicowałam im, wrzeszcząc w głębi serca, jednak z drugiej – o dziwo – miałam też nikłą nadzieję na to, że uczucie zaiskrzy również pomiędzy nią, a pewnym innym męskim, przystojnym bohaterem, który to dołączył do nas w tej części i którego ubóstwiam. Co nie znaczy jednak, że ten fakt czynił lekturę mniej interesującą. O nie, tego zdecydowanie nie można o niej powiedzieć.
Na zakończenie dodam, że książka trzyma nas w swoich szponach do ostatnich zdań. Właściwie to one są tam największą kulminacją. Oddech przyspiesza, serce bije w rytmie serca Telli, a z każdą kolejną kartką chcesz coraz więcej. Historia ta niesie za sobą morał, o którym wspomniała już #Ivy w swojej recenzji – że nawet w najgorszych chwilach można walczyć ze swoją zwierzęcą naturą. Ja dorzucę swoje pięć groszy i powiem, że to nie jedyna wartościowa myśl, jaką można wyciągnąć z całości. Mówi także o tym, aby nie podążać ślepo nawet za osobą, którą kochamy, aby nie być marionetką i być kimś, a nie jedynie czymś. Mówi o tym, jak wiele można zrobić dla bliskiej osoby, aby uratować ją ze szpon choroby, opowiada o stracie, przyjaźni, więzi nie tylko pomiędzy człowiekiem, ale i zwierzęciem. W skrócie – tworzy niesamowitą historię, po którą – mówię to bez cienia wahania – naprawdę warto sięgnąć.
Podsumowując:
„Kamień i sól” jest genialną wręcz lekturą, która nie dorównuje swojej poprzedniczce, ale ją przerasta. Niespodziewane zwroty akcji sprawiają, że serce przyspiesza, a nasze ciało sztywnieje z przerażenia, świetne opisy autorki przenoszą nas w świat wykreowany w powieści, a bohaterowie uśmiechają się do nas niemo z kart książki, zapraszając nas tylko do siebie.
recenzja zamieszczona również na
http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/
Udało jej się przedrzeć przez dżunglę oraz pustynię. Teraz czekają na nią ocean i góry.
Piekielny Wyścig wciąż trwa. Ludzie wciąż walczą o cudowny lek, który jest zdolny uleczyć ich najbliższych, ocalić ich przed śmiercią, wyrwać z jej szponów. Uczestniczą w czymś na kształt Głodowych Igrzysk, przez chwilę można zauważyć pomiędzy nimi podobieństwo, które jednak znika tak...
Każdy z nas zastanawiał się kiedyś, o czym myśli dana osoba. Czy patrzy na nas dlatego, że wyglądamy źle, czy może uważa wręcz przeciwnie? Czytanie w myślach innych potrafiłoby ułatwić wiele codziennych sytuacji. Sprawdziany i kartkówki nie byłyby już takie straszne, podobnie jak relacje międzyludzkie. Wszystko byłyby łatwiejsze.
A przynajmniej do czasu. W końcu czytanie w myślach to nie tylko same zalety.
Każdy ma swoje sekrety i tajemnice, których nie zdradza nikomu. Czujemy się wtedy bezpiecznie ze świadomością, że o czymś niewłaściwym lub kompromitującym wiemy tylko my. Jeśli nie będziemy chcieli, wiadomość ta nie ujrzy światła dziennego. Pozostanie schowana w klatce naszych myśli.
Kiedy dziesiąta be zostaje poinformowana o szczepieniu na grypę, jeszcze nie wie, że ten dzień zmieni ich życie. Przekonuje się o tym dopiero nazajutrz. Prawie cała klasa nagle zaczyna słyszeć myśli innych. Niesamowite? Cóż… niekoniecznie. Niektórych rzeczy lepiej byłoby nie wiedzieć.
Klasa postanawia się zmobilizować. Urządza spotkania, na których postanawiają, co zrobić ze swoim nowym darem. Czy ich wspólna tajemnica sprawi, że się do siebie zbliżą? A może zasieje w nich ziarnko wzajemnej nienawiści?
[Nawet o tym nie myśl] postanowiłam przeczytać głównie z uwagi na to, że zapowiadała się na lekką, wakacyjną lekturę. Sugeruje to już sama okładka. Fikuśne paski, różowo–fioletowa kolorystyka. Plus dla wydawnictwa – już bez opisu trafnie pokazuje nam, czego możemy się spodziewać.
Książka wciąga w sumie już od pierwszych stron. Czyta się ją szybko, przyjemnie, raczej bez większego zaangażowania w historię. Moim zdaniem jest ona jedną z lektur, za które najlepiej jest się zabrać po czymś ciężkim.
Styl autorki jest prosty, sprawia, że całość czyta się bardzo szybko. Większość rzeczy jest przewidywalna, jednak zdarzą się drobne niespodzianki. Akcja wciąga, głównie ze względu na to, że opisane jest tu życie nastolatków czytających w myślach. Kontynuujemy lekturę ciekawi tego, co zdarzy się później.
Ciekawym zabiegiem jest tu prowadzenie narracji w pierwszej osobie liczby mnogiej. Historię opowiada nie jedna, a parę osób. Zastanawiacie się pewnie teraz: czy wszystkie te wątki się nie mieszają? Otóż nie. Wszystko jest jasne. Plus dla autorki, że nie wprowadziła zbyt dużego zamieszania związanego z dużą ilością bohaterów.
Właśnie, bohaterowie. Co z nimi? Jest ich parę, do wyboru, do koloru. Żadnego z nich jakoś szczególnie nie polubiłam – to chyba dlatego, że nie mogłam poznać ich jakoś bardzo szczegółowo. Niektórzy zostali przedstawieni tylko powierzchownie. Ale z drugiej strony… autorka miała do czynienia z naprawdę dużą ilością osób. A jak na to spisała się całkiem nieźle.
Sam pomysł na fabułę jest… dobry. Nie zachwycił mnie, ale były wątki, które mi się podobały. Jest przyjemnie, Sarah Mlynowski na szczęście postanowiła uniknąć cukierkowatej miłości (chwała jej za to). Jeśli jednak chodzi o poruszane w książce motywy, uważam, że nie rozwinęła wystarczająco niektórych z nich. A szkoda, bo dzięki nim całość mogłaby stać się lepsza.
Podsumowując:
[Nawet o tym nie myśl] to przyjemna lektura, która nie będzie wymagała od czytelnika zbyt wiele myślenia. Idealna w przerwie pomiędzy cięższymi historiami. Lekka doza humoru dodaje całości nieco smaczku, kontrastuje z problemami, z jakimi borykają się bohaterowie. Jest młodzieżowo, jest lekko, jest dobrze.
Recenzja zamieszczona równiez na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/
Każdy z nas zastanawiał się kiedyś, o czym myśli dana osoba. Czy patrzy na nas dlatego, że wyglądamy źle, czy może uważa wręcz przeciwnie? Czytanie w myślach innych potrafiłoby ułatwić wiele codziennych sytuacji. Sprawdziany i kartkówki nie byłyby już takie straszne, podobnie jak relacje międzyludzkie. Wszystko byłyby łatwiejsze.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toA przynajmniej do czasu. W końcu czytanie w...