cytaty z książki "Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Nie bójmy się ludzi umarłych, bójmy się żywych.
Na niegdysiejszej Schlossstrasse mijam najpierw sklep z wózkami dziecięcymi, potem szyld "CHEMIA Z NIEMIEC". Willa, w której blisko osiemdziesiąt lat temu dzieci w wózkach truto chemią z Niemiec, stoi samotnie, otoczona parkiem.
Podobnie opisze ten dzień Anna Kulikowska: "Pracownicy szpitala i chorzy zorientowali się natychmiast w sytuacji; jedni i drudzy przerażeni, niektórzy płaczą. Samochód odjeżdża - a po niedługim czasie w sąsiednim lasku usłyszano serię strzałów z karabinu maszynowego".
- A myśli pan o tym czasem? O tym, co się tu działo.
- Czasem człowiek myśli...
- Ale bez przerażenia?
- Ja na to nie zwracam uwagi. Strach zależy od tego, co się ma w głowie.
Taki los, każdy ma jakiś. Przeżyło się, ale człowiek jest trochę pokiereszowany.
Ofiary nigdy nie straciły godności. Stracili ją oprawcy.
Choć mogliby sobie darować, w Kraju Warty naziści starają się zachować pozory. Centrala do Przenoszenia Chorych nie tylko przenosi chorych do wieczności, ale też służy informacjami zaniepokojonym brakiem kontaktu bliskim. Wymyśla okoliczności, przyczyny i daty zgonów oraz miejsca pochówku, a potem odpowiada na listy i wysyła zawiadomienia. (...) Do kopert wkładane są akty zgonu podbite okrągłą pieczątką Standesamt Tiegenhof - Urzędu Stanu Cywilnego w Dziekance. Który poza tą pieczątką nie istnieje.
Nie wiedzą, że Wernicke dostał nowe zadanie: ma kierować mordowaniem niepełnosprawnych dziewczynek i chłopców z Nadrenii Północnej-Westfalii. Zgodził się zastąpić dyrektora oddziału dziecięcego szpitala psychiatrycznego w Dortmundzie, który dla spokoju katolickiego sumienia przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Na nowym stanowisku Wernicke sprawdzi się doskonale: za jego kadencji w zakładzie w dzielnicy Aplerbeck umrze dwieście trzydzieścioro sześcioro dzieci, czyli połowa wszystkich przyjętych na oddział.
Po tych, którzy przetrwają, 23 czerwca 1942 roku przyjedzie parowóz. Przewiezie ich na stację w Swoszowicach, gdzie będą czekać bydlęce wagony z podłogą wysypaną żwirem. "Gdy dany wagon został już wypełniony chorymi, Niemcy zamykali go ryglem z zewnątrz - opowie sanitariusz Ludwik Dudek, wyznaczony do pomocy w transporcie. - Po ukończeniu ładowania pewna część chorych zaczęła śpiewać hymn >>Jeszcze Polska nie zginęła<<, przy czym inicjatywę w tym kierunku podjęły pierwsze kobiety". Celem podróży będzie Birkenau, komora gazowa numer 1. W Kobierzynie zostanie około trzydziestu pacjentów, zbyt słabych na wywózkę. Niemcy otrują ich i zakopią w dole na szpitalnym cmentarzu. Ściślej: każą zakopać Żydom z pobliskiej Skawiny, których następnie zastrzelą. Piękny teren zakładu, zaprojektowanego jako miasto ogród, zacznie służyć "bardziej produktywnym celom" - szkoleniu chłopców z Hitlerjugend.
Nie wszyscy docierają tak daleko. W jednym z transportów biorą udział polskie pielęgniarki. Wracają "ogromnie zgnębione" i nie chcą mówić, dokąd odwiozły chorych. Dopiero po jakimś czasie wyjawią, że celem był dom dla niemieckich starców w Pleszewie, gdzie kazano im wstrzykiwać pacjentom skopolaminę i wprowadzić ich do "hermetycznie zamykanych ciężarówek".
Nowa akcja to uruchomienie "obozu natychmiastowej zagłady" w Kulmhofie, czyli Chełmnie nad Nerem. Na jego potrzeby wyprodukowane zostaną nowe auta, podobne do "wozów przeznaczonych do przewożenia padliny". Miejscowi nazwą je "auta-piekła". Kolejne modele będą używane w innych obozach i na froncie wschodnim - naziści uznają metodę Langego za "bardziej humanitarną" niż rozstrzeliwanie. Humanitarną nie dla zabijanych, tylko dla zabójców; praca jest łatwiejsza, gdy nie trzeba patrzeć ofiarom w oczy, pociągnąć za spust i brudzić się krwią. Najważniejsze jednak, że można zamordować więcej osób w krótszym czasie.
W lesie na skraju wielkopolskiej wsi ginąć będzie od kilkuset do kilku tysięcy ludzi dziennie. Z przywiezionych do Chełmna około dwustu tysięcy osób - głównie Żydów, ale też Romów i Sinti, radzieckich jeńców, czeskich dzieci, polskich duchownych, zakonnic, chorych umysłowo i starców - uratuje się ledwie kilku mężczyzn.
Z oceną około dwustu osób Ratka uwija się w jeden dzień. Zdobywa kwalifikacje do nowej roli - "biegłego" albo "rzeczoznawcy" (Gutachter) akcji "T4" i akcji "14f13". Będzie wyceniać życie chorych psychicznie, upośledzonych, więźniów obozów koncentracyjnych, jeńców i robotników przymusowych, decydując, czy przydadzą się do czegoś Rzeszy, czy mają zostać zagazowani. Nie zrezygnuje przy tym z posady dyrektora w Dziekance, gdzie chorzy - teraz głównie Niemcy, w tym upośledzone dzieci i straumatyzowani żołnierze - będą zabijani do końca wojny. Już nie gazem, ale głodem, zastrzykami, lewatywami lub dziwnie żółtą zupą - czasem po osiemdziesiąt osób dziennie. Biegłość doktora Ratki w "eutanazji" dostrzeże kancelaria Führera w Berlinie i zgłosi go do Wojennego Krzyża Zasługi II klasy. Z dowcipnym uzasadnieniem: "Jako dyrektor sanatorium w Dziekance [...] wniósł wybitny wkład w rozwój niemieckiej administracji".
Pracownicy znajdą ukrytą w pobliskim lesie mogiłę: młode, zrąbane świerki wsadzone do wyrównanej ziemi. Będą ją pokazywać rodzinom pacjentów, kłaść po kryjomu kwiaty i znicze. Później okaże się, że to pomyłka. Grób jest, ale leżą w nim inni zamordowani Polacy - całkiem sprawni umysłowo i dlatego uznani za niebezpiecznych dla Rzeszy.
Niewielu wie, że nazistowska masowa "eutanazja" zaczęła się w Polsce na cztery miesiące przed akcją "T4" i przebiegała tu brutalniej niż w Rzeszy - polscy pacjenci bywali dołączani do transportów "T4", ale zasadniczo mordowano ich na miejscu. W najpopularniejszych książkach o nazistowskiej eugenice, pisanych przez Niemców, Brytyjczyków czy Amerykanów i tłumaczonych na dziesiątki języków, to tylko poboczny wątek, wzmianka, przypis. W polskiej literaturze temat też jest ledwie obecny - poza nielicznymi pracami naukowymi pojawia się czasem w reportażu, częściej w powieściach. Klasyką jest Szpital Przemienienia Stanisława Lema, nowszym przykładem - Góra Tajget Anny Dziewit - Meller, inspirowana historią zakładu w Lublińcu.
Tylko nieliczni organizatorzy i wykonawcy "eutanazji" zostali po wojnie ukarani. Najłagodniej traktowano ich w RFN - jeśli w ogóle wszczynano wobec nich postępowania, często były przeciągane albo umarzane. Zapadło wiele skandalicznych postanowień i wyroków. Jak ten wydany w 1967 roku w sprawie trzech lekarzy oskarżonych o pomocnictwo w morderstwach popełnionych w ośrodkach w ośrodkach "T4" w Brandenburgu i Bernburgu. Sąd Krajowy we Frankfurcie nad Menem orzekł, że "oskarżeni uczestniczyli tylko w dopuszczalnym uśmiercaniu pozbawionych woli życia umysłowo chorych osobników".
Część badaczy uważa, że nie byłoby zagłady Żydów bez zagłady chorych i niepełnosprawnych. Niektórzy chcą włączyć nazistowską "eutanazję" do pojęcia Holokaustu. Nie da się udowodnić, że jedno było konieczne do zaistnienia drugiego, ale faktem jest, że personel akcji "T4" został po jej wstrzymaniu skierowany do organizowania obozów zagłady. Jak pisał prokurator Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich Marian Kaczmarek, mordując chorych, przygotowano "grunt pod przyszłe ostateczne rozwiązanie >>kwestii<< nie tylko żydowskiej, ale i słowiańskiej. Jest również oczywiste, że w planach narodowosocjalistycznego kierownictwa >>eutanazja<< miała być i była istotnie doświadczalnym poligonem i kuźnią kadr, przeznaczonych do planowanego Żydów oraz innych przeciwników politycznych i światopoglądowych".
Jednak prawdziwym zadaniem oddziału A nie jest leczenie, tylko dyscyplinowanie, diagnozowanie i segregowanie. Hecker i jej podwładne mają ocenić, czy "bezużyteczne" dziecko może stać się użytecznym dorosłym. Czy "jest na tyle przydatne pod względem fizycznym, że może żyć i zarabiać na swoje utrzymanie poza instytucją, pracując za mniej niż rynkowe wynagrodzenie, czy też "w ogóle nie nadaje się do życia w społeczeństwie".
Wspomniana korzyść jest wymierna, można ją obliczyć w markach. Matkom i ojcom "dziedzicznie obciążonych:" odbiera się prawo do zasiłku na pozostałe dzieci.
Zdarzają się też dzieci zdrowe, tylko nieposłuszne. Za złe zachowanie dostają diagnozę "nabyte niedołęstwo" lub "psychopatia". Dotyczy to zwłaszcza nastoletnich chłopców.
Czasem podaje się też inne barbiturany - weronal i allonal. Najbardziej odpornym dzieciom, które wciąż mają siłę krzyczeć, płakać, wierzgać, robi się zastrzyki z morfiny albo skopolaminy. Stosowane są też tradycyjne metody: wychładzanie, podtapianie, bicie, zamykanie w izolatkach. Na parę dni albo tygodni, które nieraz okazują się resztą życia.
Siostra Agnieszka Mastalerz zapamięta: "(...) Początkowo nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego, że stosowanie dawek luminalu ma na celu uśmiercanie dzieci. Gdy zwracałyśmy uwagę doktorowi Buchalikowi, że dziecko jest już spokojne i nie wymaga podawania luminalu, doktor Buchalik kazał stosować w dalszym ciągu takie same dawki, mówiąc nam, że dzieci te to >>mali bandyci<< (>>kleine Banditen<<).
(...) oficjalnie tajny, ale powszechnie znany program "eutanazji" był ćwiczeniem z obojętności: "Skoro ludzie nie protestowali, gdy mordowano ich najbliższych, to mało prawdopodobne, by się do tego posunęli tam, gdzie chodziło o rzeź Żydów, Cyganów i obcokrajowców. W 1945 roku zinstytucjonalizowane morderstwo było już czymś normalnym w takim stopniu, że przestało stanowić w Niemczech kwestię sporną".
Buchalik w pośpiechu wypełnia osiemset pięćdziesiąt siedem formularzy - nie ma czasu na rozmyślenia, termin zwrotu mija w prima aprilis. Potem kopie ankiet trafiają na biurka trzech "rzeczoznawców" - psychiatrów, których zadaniem jest uzupełnienie czarnej ramki w lewym dolnym rogu formularza. Mają do wyboru dwa ołówki i dwa znaki: niebieski minus oznacza "ocalić", czerwony plus - "zabić". W razie wątpliwości powinni decydować się na drugą opcję.
Łącznie w Pirnie zginie co najmniej piętnaście tysięcy osób, w tym dwa i pół tysiąca pacjentów śląskich zakładów opiekuńczych i psychiatrycznych. Ale w okrojonej, zafałszowanej dokumentacji zachowają się tylko trzy nazwiska ofiar zabranych z Lublińca.
Nie wszyscy wydani przez Buchalika Gekratowi zdążą na gazowanie - przynajmniej pięćdziesiąt osób wysiada z szarych autobusów tuż po tym, jak Hitler rozkazuje wstrzymać akcję. Umrą z opóźnieniem, po paru miesiącach lub latach, w innych niemieckich zakładach. Nie będzie to już śmierć centralnie planowana i kontrolowana, ale dłuższa, a więc bardziej bolesna. Z głodu, zakażeń albo w wyniku otrucia.
Poza tym w lipcu 1942 roku nadprezydent i gauleiter Górnego Śląska Fritz Bracht zarządza rejestrację cztrech grup pacjentów, niezależnie od wieku: po pierwsze - chorych psychicznie; po drugie - chorych na nieuleczalne choroby zakaźne, jak gruźlica, jaglica, kiła; po trzecie - chorych na nieuleczalne choroby niezakaźne, jak epilepsja czy rak; po czwarte - niewidomych, głuchych i niepełnosprawnych polskiego pochodzenia.
Jedno ze zdań wypowiedzianych przez Buchalika na zawsze utkwi jej w pamięci. "Zarzuciłam, że mimo kalectwa dziecko żyło w domu sześć lat, a w szpitalu zmarło w ciągu trzech miesięcy. Lekarz oświadczył, że mam być zadowolona, iż dziecko nie żyje". Oprócz tych kondolencji Pelagia dostaje jeszcze polecenie: dostarczyć trumnę. Szpital nie będzie przecież pokrywać dodatkowych kosztów.
Zeznania bliskich pokażą, jak skutecznie personel Jugendpsychiatrische Klinik pilnuje tajemnicy zbrodni i swojej anonimowości. Proszeni o nazwiska lekarzy i pielęgniarek, rodzice nie będą umieli wymienić ani jednego. Pytani wprost o doktora Buchalika, stwierdzą, że nigdy o kimś takim nie słyszeli. Nie podadzą żadnych rysopisów. Może dlatego, że - jak przypomni sobie Paweł Ikas - pielęgniarki i lekarze mają twarze przysłonięte chustami.