cytaty z książek autora "Martyna Bunda"
Podzielała przekonanie (...), że Boga nie ma, że to ludzie go sobie wymyślili, bo boja się umierać. Sama - uważała - nie ma takich lęków. Jeśli ktoś się urodził, musi umrzeć.
No, moje panienki - kończyła zawsze tą samą sentencją - na tym to polega, że ma boleć, a waszym obowiązkiem jest umieć to znieść.
Po mężczyznach, powiedziała córce, zbyt wiele nie warto się spodziewać.
Gdyby jej powiedział, żeby przestała myśleć o szmince, kupionej jeszcze w Berlinie zamiast chleba i po drodze zgubionej, już byłoby wiadome że kiedyś skończą sobą zawiedzeni.
Jeśli im nie wybaczysz, nie będzie różnicy między wami. Pojąć naturę okrucieństwa, próżny trud, mój synu. Lecz można go nie karmić.
Chcesz dawać, dawaj, umiesz brać, bierz. Ale nigdy nie sądź, że świat jest ci coś winien.
Zimą śnieg oklejał gęsto drzewa, dachy i rabaty, światło stawało się miękkie, lekko niebieskie, i wtedy wiadomo było bez żadnych wątpliwości, że miejsce to należy do Ducha. Wiosną ogród pulsował od słońca, ptasich śpiewów, zapachów i każdy, komu pozwolono przejść przez bramę, wiedział, że takie jest życie u swoich narodzin. Jesienią dekoracje zmieniały się, zawstydzając człowieka, że nieudolnie naśladuje Boga tworzeniem złotych ornamentów na ołtarzach. A potem znów była zima. Duch tchnął.
Im bardziej czułości chciała, tym bardziej on uciekał - bo uciekał od życia. Odsuwała się od niego, wracał zatrwożony, że ją straci. ( str. 264).
Po stokroć wolę lochy pod refektarzem, niż mieć zniewoloną duszę w swobodnie puszczonym ciele, mój chłopcze. W lochach jest ciemno, ale oczy przywykają do ciemności. W zniewolonych duszach rośnie w siłę o wiele mocniejszy cień.
– Moja kobieta mówi to samo. Że cień kładzie się nad światem. I trzeba ten świat ratować.
Ten cień jest w nas, chłopcze. Tylko współczucie dla cienia może zwrócić wolność naszym duszom. I nie ma innego ratunku dla świata.
Gdy przywieziono chłopca, początkowo ostrożna, widząc, jak bardzo jest samotny – samotnością większą niż ta, która kiedykolwiek była jej udziałem – widząc zwierzęcą wręcz czujność i lęk dziecka, zmieszany z odwagą, poczuła dla niego tkliwość. Widząc jego umęczone oczy, współczuła mu. Współczując, brała w ramiona jego ciałko i pozwalała, by położył głowę na jej szczupłych kolanach. Ściskała go wówczas, jakby cały świat trzymała. Jakby świat cały ratowała od cierpienia.
Po dekadach pożarów i grabieży przyszły wojny. Jedna armia po drugiej. Szwedzi, Brandenburczycy, Austriacy, wreszcie Polacy ciągnący wojskami, piekący na rusztach z patyków zwierzęta, które jeszcze ostały się w lasach. Każda armia paliła i grabiła.
Dwie szubienice zostały postawione przez mistrzów gdańskich, wedle przysłanego z Chojnic planu. Były dość wysokie, a u ich podstawy wklejono kawałki palisandru, by drewno różane, poświęcone Najświętszej Dziewicy Maryi, chroniło ceremonię przed diabłem. Spodziewając się tłumów, drogę wiodącą na wzgórze wysypano tłuczonym kamieniem.
Z czasem przestało mu się przydarzać doświadczanie podziału świata na zwierzęta, rośliny, materię. Coraz bardziej odczuwał świat jako całość, tak jak się czuje muzykę, bez rozdziału na pojedyncze dźwięki. Był więc jednocześnie psem, kotem, ptakiem, nieożywioną materią, żywiołami, które składały się na przyrodę, instynktami zwierząt i ludzi, deszczem, chmurą. Był wszystkim.
Świat nie był stały, niezmienny. Nawet nie był materialny. Był jedynie prawdopodobny. Na teraz. Świat stawał się na naszych oczach, a poza nami go nie było.
Ciągnąc rozważania Einsteina, Bohma czy Bella, pracując w garażach i piwnicach, na prostym – ale już dwudziestopierwszowiecznym – sprzęcie, dowiedli oni, że wszystkie cząsteczki świata oraz umysł najpewniej są splecione we wszechogarniającą całość, w której i czas, i przestrzeń, i jej córka – odległość, pozostają słowami bez znaczenia. Wywierając wpływ na najbliższe otoczenie, oddziałujemy na wszechświat. Krok po kroku, cząsteczka po cząsteczce, jak fale na jeziorze opływa nas nie przestrzeń, ale ocean cząstek nierozerwalnie ze sobą splątanych, nieograniczonych ani czasem, ani odległością. Na poziomie cząstek elementarnych nie istnieją zresztą te pojęcia. Wszelkie procesy – tworzenie, obumieranie, łączenie i zanikanie – biegną w obu kierunkach.
Pewnego dnia się poddała. To zdarzyło się wiosną. Chłód był jeszcze przenikliwy. Kręgosłup, po raz setny tego dnia orany bólem, dokuczał tak, że nie mogła złapać oddechu. Niemal mdlała. Koty omiatały jej osnute grubymi skarpetami łydki miękko i delikatnie. Oparta plecami o ścianę własnego domu, pozwoliła, by ból, z którym nie miała już siły walczyć, rozlał się jeszcze szerzej. Najpierw poczuła ciepło. Potem poczuła serce, jak pompuje krew niosącą ból do wszystkich części ciała. Próbowała złapać rytm pomiędzy falami bólu biegnącymi przez jej ciało a oddechem, tak płytkim teraz. Wówczas to usłyszała: serce, oddech, wiatr, stukot gałęzi uderzającej o pień. Kocie miauczenie. Uparte bzyczenie owada. Szum aut na kartuskim rynku. Harmonię.
A potem poczuła, że coś się dzieje z jej ciałem. Miała je, ale nie czuła granic. Kwaśny i słony smak na przemian, smak krwi z przygryzionej wargi, wszystko to stało się mniej ostre. Ból się wycofał, tak jak zbiera się fala przed chwilą rozlana po plaży, i wówczas poczuła nagłą tkliwość. Dla swojego ciała, dla tych traw, które zgniotła butami. Dla małej, wzruszająco kruchej planety, na której rosła trawa. Patrzyła coraz szerzej otwartymi oczami, rozumiejąc, że spogląda może na ostatnią wiosnę w swoim życiu. Świat jakby lekko zwolnił. Zaczęła widzieć każde poruszane wiatrem źdźbło z osobna. Poczuła łzy na policzku. Płakała. Gdzieś w środku brzucha, gdzie posłuszne sile życia atomy zbudowały tkankę mięśniową, zaczęło się to uczucie. Czy to była miłość? Wszechpotężna, głęboka? Kojąca, prosta, zwykła.
Tak zaczęło się miedzy nimi nigdy więcej nie powtórzone misterium. Kochając się rytmicznie, bez pośpiechu patrząc sobie w oczy pośród wzruszenia i łez, wypadli poza czas, ziemię, świat, śmierć. (...) Truda żałowała potem całe lata, że jakimś cudem nie było z tej podroży dziecka. Z tego kochania tak dojmującego Bóg powinien był się narodzić.
Nic tak nie wyostrzało miecza sprawiedliwości klasztornej jak ból pod żebrami przeora.
Nie pojmując ścieżek, jakimi Bóg prowadzi ich dobrodzieja, pochwycili go wreszcie, zabrali do kuchni i napoili nalewką. Wierzyli, że mocny zakonny trunek ma moc naprawiania duszy. Bracia serwowali go donatorowi aż do samego wieczora i przez następne dni. Cieszyli się, gdy zasypiał, a kiedy tylko otworzył oczy, kazali znów pić lekarstwo. Donator pił, pokorny wobec braci. Pił i spał. Gdy po kilkunastu dniach przetrzeźwiał, okazało się, że niczego nie pamięta.
- Na szczęście - uznali bracia.
Pośród brzydoty często ukrywa się coś ciekawego, co wymaga jedynie uważnego patrzenia.
Jeszcze niejedną zimę Aleksandra przechodziła w dużych męskich butach, jeszcze niejednemu kotu uratowała życie. Zestarzała się, wyschła, a poznaczone artretyzmem palce zmieniły się w niby-gałązki wierzbowe, pokręcone, niesprawne, pozbawione czucia. W miasteczku już mało kto pamiętał, że była hrabiną. A ona ponad wszelką obecność przedkładała towarzystwo kotów. Czarny, pięć rudych, dwa łaciate – zamieszkały wraz z nią. Dwanaście byle jakich, dwa kulawe, jeden pozbawiony oczu – przychodziły co rano, licząc na opiekę. Raz było ich więcej, raz mniej, rodziły się kocięta – jeśli miliardy wędrujących po wszechświecie atomów, pamiętających jeszcze Wielki Wybuch, akurat tak się ułożyły. Hrabina wystawiała kotom miski, a one z wdzięcznością lizały jej zniszczone dłonie. Włażąc jej na kolana, grzały kości.
Gdyby ktoś zapytał o to, na czym polegała wielkość czynu Krzysztofa Kolumba w odkryciu Ameryki, to trzeba by było odpowiedzieć, że nie na idei wykorzystania kulistości Ziemi do odnalezienia zachodniej drogi do Indii; idea ta była już rozważana przez innych. Nie chodziło również o staranne przygotowanie wyprawy, fachowe wyposażenie statków, czego i inni mogli dokonać. Najtrudniejszą rzeczą w tej wyprawie odkrywczej była natomiast na pewno decyzja o oddaleniu się od wszystkich znanych dotąd lądów i pożeglowaniu tak daleko na zachód, że posiadane zapasy nie wystarczyłyby już na drogę powrotną.
Nie miała wyjścia. Bliskość śmierci uwolniła w niej potrzebę życia.
Mestwin, nim go posłano w głąb Rosji, wrócił na chwilę do domu. Dzidzi jakby po raz pierwszy w życiu zobaczyła syna, nie mogła oczu od niego oderwać. Mestwin przyjechał w mundurze: wełna była cienka, ale pod palcami czuło się mocną strukturę. Chodząc za synem, przerażona, że może go stracić na froncie, głaskała czarną wełnę i nie mogła przestać. Przysiadała się do niego i wodziła palcami: ona w grubych skarpetach po Aleksandrze, z piętami układającymi się gdzieś w miejscu, w którym zaczynała się łydka, i w równie grubej, drapiącej uda wełnianej spódnicy, on w czarnym mundurze.
Syn nestora rodu przyjechał w jego imieniu, by oznajmić, że mur oddzielający boczną nawę od świata już nigdy nie zostanie rozbity. Wedle jego zapewnień, w Rzymie przyjęto z ulgą wiadomość, że przeorysza norbertanek przestała sprawiać kłopoty. Pomorzu należała się własna, wielka święta, podobnie zasługiwał na nią klasztor. I nie można było tego psuć.
Po stokroć wolę lochy pod refektarzem, niż mieć zniewoloną duszę w swobodnie puszczonym ciele, mój chłopcze. W lochach jest ciemno, ale oczy przywykają do ciemności. W zniewolonych duszach rośnie w siłę o wiele mocniejszy cień.
Zwierzęta jeszcze nie były pewne, co się dzieje. Któreś różowym, szorstkim językiem zlizało z futra pierwszy ślad popiołu. Krzyk narastał powoli. Koci płacz, zanim przejdzie we wrzask, najpierw przypomina chrobot, jakby rój pszczół, których jest zbyt dużo. Kiedy miauk ustąpił miejsca piskowi, echo poniosło ów dźwięk daleko po jeziorze.