cytaty z książek autora "Jerzy Kruk"
Bez sutanny jesteście nikim
Rektor robił to jeszcze dobitniej: „Bez sutanny jesteście nikim” — grzmiał do nas z katedry. Nieraz cisnęło mi się na usta pytanie: A kim byliśmy w sutannie, skoro seminarium wyssało z nas wszystko, czym byliśmy wcześniej i zabiło w nas wszelką wrażliwość? Mówi się, że wielu duchownych nie ma empatii, ale jak mogą wczuć się w czyjeś uczucia, skoro ich sami nie mają?
Przeraził mnie widok młodych mężczyzn oddających swe życie Bogu
Z każdym rokiem ksiądz łypał na mnie coraz bardziej zachłannym okiem kościelnego urzędnika, który prócz pieniędzy powinien był dostarczać chrystusowej armii także rekruta. Te pieniądze, które dostawałem, to była oczywista korupcja. Ponadto jednak ksiądz chciał mnie olśnić przepychem Kościoła. Nie tym mizernym, na miarę naszych nawet nie parafialnych możliwości, lecz prawdziwym, purpurowym. Wysłał mnie i mojego o rok młodszego kolegę do samego biskupa na ceremonię wyświęcenia księży.
Zakwaterowanie dostaliśmy w baraku dla gości seminarium duchownego, ale posiłki jedliśmy wspólnie ze wszystkimi w olbrzymim refektarzu. Ten niekończący się stół z tacami pełnymi owoców, półmiskami sałatek, wędlin, pasztetów, pater z kolorowymi ciastami zapamiętałem do dziś. I tych leżących krzyżem na posadzce kleryków — też. Przepych Kościoła, owszem, trochę mi zaimponował, ale ten widok młodych mężczyzn oddających swe życie Bogu przeraził mnie bardziej. Podobnie jak wkładanie złożonych dłoni w ręce biskupa. Nasz ksiądz wyjaśnił nam, że to na znak lennego posłuszeństwa. A wcześniej odbyło się złożenie dwóch innych przyrzeczeń: przysięgi wierności doktrynie Kościoła i przysięgi celibatu.
Postanowiłem pójść do seminarium, no i wpadłem z deszczu pod rynnę.
Coraz częściej prześwitywała mi w głowie myśl, że skoro nie pociągam kobiet, skoro tak trudno mi z nimi nawiązać jakiekolwiek relacje, to może znaczy, że jestem powołany do kapłaństwa?
Chodziłem do technikum, szkołę średnią ukończyłem więc w wieku dwudziestu lat. Gdy stanąłem przed wyborem studiów, zrozumiałem, jak niewielkie mam możliwości. Prawo? Politechnika? — myślałem. Nic z tego. Maturę zdałem ledwo, ledwo, zwłaszcza z matematyki; nie nauczyłem się dobrze żadnego języka. Postanowiłem zatem pójść do seminarium. Ale nie po to, by się wygodnie urządzić w życiu, lecz po to, by w Kościele znaleźć sprzymierzeńca do walki z szatanem. No i wpadłem z deszczu pod rynnę.
Metafizyczny wymiar celibatu
Marynarz, o którym się mówi, że ma żonę w każdym porcie, też miał dokąd wracać, bo w domu czekała na niego prawdziwa żona i rodzina, którym przywoził dary, łupy albo pensję. Chuligan w poprawczaku czy przestępca w więzieniu też marzą o domu. O kobiecie, o dzieciach, o życiu, które mają nadzieję jakoś sobie ułożyć. Ale ksiądz? Ksiądz nie ma odwrotu. Nie ma dokąd wracać. Nikt na niego nigdzie nie czeka.
I to właśnie jest najgorsze: metafizyczny wymiar celibatu. Nie będziesz miał potomstwa, nie przekażesz życia. Z biologicznego czy genetycznego punktu widzenia jesteś już martwy.
Pies przywiązuje się do człowieka, a kot — do miejsca, ale ksiądz jest poniżej ich obu
Samotność to jedna sprawa, którą przeżywa ksiądz, a prócz tego tym, co go boleśnie dotyka, jest bezdomność. Ksiądz nie ma domu. W diecezji panuje zasada, że z pierwszej parafii młody ksiądz odchodzi po dwóch latach. Podobnie z drugiej. Ponieważ ksiądz nie powinien się przywiązywać do żadnego miejsca. Mówi się, że pies przywiązuje się do człowieka, a kot — do miejsca, ale ksiądz jest poniżej ich obu. Może gdy już zostaje proboszczem, zadomawia się w jakimś miejscu na dłużej, na kilka lat. Ale gdy już zrobi swoje: wyremontuje stary czy wybuduje nowy kościół, zaprowadzi wśród parafian dyscyplinę oddawania cesarzowi, co cesarskie, a Kościołowi, co boskie, zostaje zesłany na nową placówkę. A wyrwanie człowieka ze środowiska, w którym już zdążył zapuścić korzenie, odłączenie od ludzi, których polubił, może boleć. Ksiądz jednak w czasie seminarium zostaje uformowany tak, by nie odczuwać bólu. Ani pragnienia, ani tęsknoty. Nie powinien też mieć żadnych marzeń; i najlepiej by było, żeby zrezygnował z osobistych zainteresowań. To właśnie ma na celu bezustanna formacja.
Cała ta dewocja, która odbija się dziś po świecie głośnym echem, cały ten niby religijny terroryzm, to nic innego, jak konwulsje, w których Bóg wciąż jeszcze umiera.
Człowiek zgubił bilet, który kiedyś posiadał i którego nie zdążył odczytać.
Świat zmienia się sam, czy chcemy tego, czy nie. Współczesny człowiek żyje w nieświadomości tego, czym będzie. Nie wie, dokąd zawiezie go jego okręt. Zgubił bilet, który kiedyś posiadał i którego nie zdążył odczytać. Co to znaczy? Że człowiek sam musi wymyślić sobie cel podróży. Innymi słowy: zbudować nowy mit.
Mam dopiero dwadzieścia kilka lat, a jako człowiek już jestem starcem.
Rano: gwałt zadawany przez dzwonek elektryczny. Nie jakieś tam: „dryn-dryn”, tylko przeciągłe wycie przez trzydzieści sekund, jakby ci ktoś w czaszce robił dziurę wiertarką, aż sam się siebie pytasz, czy to czasem nie alarm przeciwlotniczy. Wieczorem: odcięcie elektryczności, zgaszenie świateł. Szczęśliwy, kto zaraz zapada w sen, a tego, co nie może zasnąć, dręczą wątpliwości, cierpienia, frustracje, pokusy, nieczyste i nieskromne myśli. I wciąż powracające pytanie: Czy na tym to miało polegać? Czy na to się decydowałem? Czy ciągnąć to dalej? Czy nie zrezygnować? Czy nie zawrócić? Ale dokąd? Przecież zabrnąłem już tak daleko, że nie mam ani do kogo, ani do czego wracać. A gdybym wrócił? Co by na to powiedziała moja matka? I babcia? Takie przecież są ze mnie dumne. Mam dopiero dwadzieścia kilka lat, a jako człowiek już jestem starcem. Dobrze, że nie trupem. Organizm o tym przypomina. Hormony buzują, ciało się napina, pręży, zwłaszcza ciała jamiste.
Wkatolicyzmie jest jawnie człowiekiem niższego rzędu
Idzie do zakonu taka dziewczyna, która mogłaby przeżyć ciekawe i szczęśliwe życie, zaślubia Chrystusa, a zostaje służącą, niemalże niewolnicą, która pierze gacie księdzu, gotuje mu i sprząta po nim. I w katolicyzmie jest jawnie człowiekiem niższego rzędu, bo przecież nie ma prawa zostać osobą duchowną. Prawie jak w islamie. Prawie. Pod względem religijnym różnica jest nieduża.
Człowiek musi przyswoić sobie nową formułę: „Będę, kim będę”.
Człowiek zrozumiał, że czyniąc ziemię sobie poddaną, może doprowadzić do jej zagłady. I już nie może wezwać Boga na pomoc, bo już nie ma „Tego, który jest”. Człowiek zdał sobie sprawę już nie tylko z tego, że jest sam na tym świecie, „sam”, czyli bez Boga, ale także z tego, że stoi sam wobec przyszłości. Dlatego musi przyswoić sobie nową formułę: „Będę, kim będę”. Musi na poważnie rozważyć pytanie, kim chce być. Panem nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi, który w swej pysze i zachłanności może decydować o ich życiu i śmierci, czy rozumną istotą żywą wśród innych istot żywych. Co ma wybrać? Ego czy eko? Swe wybujałe ego, które mówi: „Po mnie choćby potop”, czy eko, które każe mu się podporządkować życiu, przyrodzie?