cytaty z książek autora "Izabela Szolc"
Ludzie uważają, że jak się coś kończy, to musi zacząć się coś nowego, ale czasem tak nie jest. Czasem wszystko trwa w zawieszeniu.
- Nie lubi pani Rosjan?
- Ja to najbardziej głupich ludzi nie lubię.
Trzeba zadbać o poły wykrochmalonej białej koszuli i fikuśny krawat, bo inaczej nabiorą zapachu seksu. Ciemnoniebieska marynarka, z tkaniny o wyraźnym splocie, leży sobie gdzieś na podłodze za Premierem i pewnie cichutko pojękuje. No, ja cicha nie jestem, a i Premier sobie werbalnie dokazuje. Ale: żadnych świństw. Powaga. Facet przyzwyczajony do mównicy. Robi swoje. Wzrusza mnie nawet tym, jak bardzo robi swoje… Ten wielbiciel białych koszul i niebieskich marynarek. Pięćdziesiąt trzy lata, a wygląda tak młodo! Do tego te studenckie, okrągłe okularki. Kiedy myślę o tym, jak poprawia te oprawki palcami, to prawie dochodzę. I pomyśleć, że Minister Sprawiedliwości, z którym wciąż ma pod górę, jest od niego młodszy, a przecież nie wygląda… Wręcz przeciwnie, to pewnie kwestia podbródka, choć Minister Sprawiedliwości usta ma całkiem, całkiem, ciemne i wypukłe… Ale: nie! Uspokajam Was: nie. Żadnych mężczyzn z grzywką. Tym bardziej taką zaczesana na bok. Premier już drży i drżą moje uda. ".
Więc (z pełną świadomością zaczynam to zdanie od "więc" - niektórzy mają własną interpunkcję i gramatykę)...
Teraz go goniła. Nie było to trudne. Mimo ciemności wyraźnie widziała na śniegu jego ślady. Obok głębokich zagłębień
rozlewały się ciemne, nierówne plamy. A więc jednak go postrzeliła! (Wojciech Chmielarz, "Anomalia").
Może da się wychować dziecko bez ojca, ale bez mięsa na pewno nie!
Piętnaście minut wcześniej ostatnim, co zarejestrowała, była absurdalna myśl, że bardzo zimno jej w tyłek. Zlodowaciała pośniegowa breja chrzęściła pod stopami. Pogoda w Szczawnicy na początku stycznia była kapryśna jak gaździna handlująca podrabianymi oscypkami. (Robert Ostaszewski, "Wadera").
Nawet nie próbowałem zgadywać, kiedy to mogło się stać, skoro nie słyszałem strzału. Z godziny na godzinę śnieg padał coraz intensywniej, a powietrze stawało się coraz gęstsze i zarazem bardziej przytulne, jakby napchane watą. (Marcin Wroński, "Mała ojczyzna").