cytaty z książek autora "Michèle Lesbre"
Jako mała dziewczynka żyłam w szalonym wyczekiwaniu na życie. Myślałam, że pewnego dnia, nagle życie się zacznie, że otworzy sie przede mną tak, jak podnosi sie kurtyna, jak przedstawienie, które sie zaczyna. Lecz nie działo sie nic, chociaż wydarzyło sie bardzo wiele rzeczy, ale to nie było to, nie można było powiedzieć, że tym własnie jest życie, i trzeba wierzyć, że nadal jestem tą małą dziewczynką, gdyż nadal czekam na to życie, które dopiero nadejdzie.
Miałam ochotę objąć ją mocno i przytulić do siebie to zrozpaczone i postarzałe ciało, którego żadna ręka już nie dotyka, którego nie przyciska do siebie inne ciało. Ta przeogromna samotność ciała, które jest już trochę śmiercią, zawsze mnie przerażała. Jako dziecko byłam zafascynowana skórą mojej babci, której dotytkałam bardzo ostrożnie, tak jakbym obawiała się, że jeszcze bardziej ją pogniotę, że wręcz rozerwę ją moimi palcami i że moja niezręczność mogłaby przyspieszyć tragiczny koniec.
Te niepewne poranki bez jasno określonego miejsca bez dokładnej, czy choćby przybliżonej godziny, gdzieś w nieokreślonym trwaniu, przenosiły mnie o wiele dalej, gdzieś poza widzialny pejzaż. Zrujnowane dworce przywoływały mi na myśl inne kraje, w których przecież nigdy nie byłam, miejsca nieosiągalne, naznaczone niepokojącą rozterką, gdzie jakiś dramat rozgrywał się w nieświadomości świata.
Chwilami lasy zagubione w tej ogromnej ciszy przypominały mi krajobraz po bitwie. Brzozy powalone wiatrem i srogą zimą podobne były do zranionych olbrzymów, a białe pnie zmieniały się w znikające sylwetki.
Niebawem miałam opuścić te ulice, ten kraj do którego nigdy już nie powrócę, ale teraz byłam w cudownym stanie odprężenia, kiedy ooddycha się i myśli inaczej, będąc w obcym nam świecie, kiedy jest się jakby w stanie nieważkości, jednocześnie mając wrażenie przynależności do tego świata, do tej wymarzonej ludzkości, której szukałam w twarzach, w muzyce, języku, gestach, drobnych detalach mimo wszystko łączących nas, jednych z drugimi. Dawałam się wchłonąć gwarnej ulicy, rytmowi, niewidocznemu strumieniowi przebiagającemu przez miasto, które na koniec pokonało we mnie to wszystko, co było jedynie tłem i co mnie do niego nie dopuszczało od chwili mojego przyjazdu. Zapragnęłam nagle objąć całe miasto i przez długie godziny krążyłam po jego uliczkach, aż do wyczerpania.
Gdy pojawiała się ta myśl, płakałam, a napływające łzy sprawiały, że obraz miasta z jego drewnianymi domami o delikatnym pięknie, które powoli się zapadały, przekrzywiając i wywołując lekki zawrót głowy, stawał się coraz bardziej niewyraźny. Mróz, letnie upały, brak fundamentów, jak mi wyjaśniono, wszystko to powoli je pożerało. Domy te sprawiały wrażenie, jakby dryfowały po ziemnskim morzu. Prześlizgiwałam się po tym ruchomym gruncie (...).
Wciąż mijaliśmy opustoszałe fabryki, czasami było też widać zostawione bezpańsko maszyny i sprzęt, przeogromne marnotrastwo, co razem z widokiem tych kobiet pochylonych nad torami wzbudzałoo poprostu złość. Lasy stawały się obrazem możliwego raju, którego ludzie nie są godni, a który przynajmniej drzewa, i tylko one, potrafią uosabiać. Ten wspaniały i zdewastowany pejzaż naznaczony głęboką melancholią, opowiadał mi to, co przecież już wiedziałam, lecz dokonywało sie to z tak wielką siłą i okrucieństem, których się nie spodziewałam. Obrazy te nie opuszczą mnie jeszcze przez kilka miesięcy po moim powrocie, zamieszkają w moim życiu, tak jak działo się z innymi moimi podróżami, konstruując świat wyjątkowy, niedoskonały, emocjonalny, czasami wyśniony - mój własny świat.
Wchodząc do pokoju po kilku godzianch wałęsania się po mieście, w którym co rusz się gubiliśmy, powiedziałam do niego te słowa, tak jaby były moimi słowami, a wtedy on się rozpłakał. Po raz pierwszy widziałam, jak płacze. Zmęczenie przytaczało nasze ciała, kochaliśmy się jak w zwolnionym tepie, jak w odrętwieniu, on wciąż łkał wtulony w moją szyję. Pragnęłam, żeby te minuty trwałyt bez końca, a cały ten cudowny melodramat rozdzielał nas dominującą łagodnością i sam w sobie zamykał czas, który przeżyliśmy wspólnie
Przebił się przez tłum i rzuciłam się w jego ramiona. Zostawiliśmy resztę ludzi z ich radością, a my sami nie zamieniliśmy nawet jednego słowa aż do naszego mieszkania przy ulicy Odener, wspięliśmy się po schodach , które wydawały się nie mieć końca, otworzyliśmy drzwi i zanurzyliśmy się w samym sercu naszego królestwa. Królestwo zarzucone książkami, plakatami i ulotkami, które rozdawaliśmy przed bramami fabryk na przedmieściach, płytami z jazzem, przedmiotami zdobytymi tu i tam podczas naszych podróży. Łóżko wymościło sobie miejsce pośród tego wzburzonego morza, tam był nasz świat, jedyny zakątek, w którym wszystko było możliwe.
Wiedziałam, że prawdziwa podróż dokonuje się dopiero wtedy, kiedy powracamy i kiedy nasze kolejne dni są w niej tak mocno zanurzone, że pojawia się trwające przez długi czas wrażenie zawieszenia między jednym czasem a drugim, między jedną, a drugąprzestrzenią.
Lubiłam te przebudzenia bez punktów odniesienia, tę subtelną mieszankę snu i rzeczywistości. W przedziale nierówny oddech moich towarzyszy podróży, nadal uśpionych, potęgował dziwne wrażenie zagubienia, czułam się jednak raczej jak gdyby pogrążona w przemożnym letargu, w kgtórym moje ciało wypełniało całą swoją przestrzeń, stająć się, dzień po dniu, coraz bardziej obecne, coraz bardziej wrażliwe.
Chciała się dowiedzieć, kim jestem, co robię, jak żyję. Podobało jej się moje imię, Anna. Kazała mi przyrzec, że opowiem jej o tych kobietach, których portrety, jak powiedziałam, przedstawiam w gazetach, Potem zapytała mnie czy mam męża, na co odpowiedziałam, że nie jestem mężatką, nigdy nie potrafiłam nią być, ale że ...
Ale ddyskusji było i tak co niemiara. Przypominały mi się inne rozmowy - te które prowadziliśmy dawniej, a które i tak niczego nie zmieniły. POwinnam była wiedzieć, że oddaliliśmy się już wtedy od siebie, zanim jeszcze dopełnią tego kilometry, ale chciałam też utrzymać jakąś więź z mężczyzną, który tak bardzo liczył się w moim życiu. Słuchałam jego argumentów, nawet chciałam dać się przekonać, byłam przejęta jego determinacją, żeby pozostać wiernym temu wszystkiemu, co było istotą naszej walki, nawet w tym kraju, który sponiewierał wszystkie nadzieje.
Obrazy nakóladają się na siebie, tworzy się tajemna alchemia, głębokie tło, na którym nasze cienie wydają się prawdziwsze od nas samych. W tym tkwi prawda o podróży. Najtrudniej jest się wówczas zmusić, żeby wstać, nie mając pojęcia, dokąd pójść, ale nie mogłam przecież wiedzieć, że kiedy już wrócę, będzie mi oszczędzona ta próba i że przez kilka dni z rzędu będę się błąkać, by na końcu spotkać się na nabrzeżu Sekwany.
... być może tym właśnie jest starzenie się, gdy nie szukamy już niemożliwej równowagi.
Być może to jego rozbudzona obecność popychała mnie ku innym miejscom, w inne gdzie indziej, ale być może były to też te puste godziny, kołysanie pociągu, powoli wypełniające mnie odrętwienie. A jednak bez niego coś by mi umknęło, coż ze mnie samej, coś z mojego życia, coś, co zmusiło mnie, żeby wsiąść do tego pociągu i wreszcie móc się odnaleźć. Jeszcze dzisiaj wciąż myślę,że naprawdę był moim przewodnikiem, dyskretnym aniołem. Czyż nie zetknęliście się na swojej drodze z ludźmi, którzy - wydaje się - nie są tam przyapdkiem, ale w sposób tak oczywisty, i to tak znacząco, że w waszym życiu zachodzi nagła przemiana?