rozwiń zwiń

Najnowsza książka Christopha Ransmayra – „Cesarski zegarmistrz“

LubimyCzytać LubimyCzytać
15.10.2018

Najnowsza książka Christopha Ransmayra, wielokrotnie nagradzanego austriackiego pisarza, to misterna opowieść o zderzeniu zachodniego świata ze zwyczajami, prawem i światopoglądem ludzi Dalekiego Wschodu. To także historia zetknięcia się zwykłego człowieka z władcą-bogiem, który pragnie poznać tajemnice czasu, by móc nad nim zapanować. A my mamy dla Was krótki fragment!

Najnowsza książka Christopha Ransmayra – „Cesarski zegarmistrz“

Alister Cox, światowej sławy londyński zegarmistrz, coraz bardziej pogrąża się w rozpaczy po stracie córki. Nie jest w stanie pracować, bo zegary odmierzają minuty i godziny od śmierci Abigail. Ostatecznie decyduje się na skorzystanie z tajemniczego zaproszenia cesarza Chin, który prosi go, aby przybył do Zakazanego Miasta. Po przyjeździe przez wiele miesięcy nie spotyka władcy, który przez posłańców przekazuje mu kolejne zlecenia. W świecie niedostępnym dla człowieka Zachodu panują często niezrozumiałe zwyczaje i rządzi okrutne prawo. Wszystko to budzi coraz większy niepokój Coxa, zwłaszcza że nie wiadomo, jaka jest prawdziwa przyczyna zaproszenia i czego cesarz tak naprawdę chce…

Najnowsza książka Christopha Ransmayra, wielokrotnie nagradzanego austriackiego pisarza, to misterna opowieść o zderzeniu zachodniego świata ze zwyczajami, prawem i światopoglądem ludzi Dalekiego Wschodu. To także historia zetknięcia się zwykłego człowieka z władcą-bogiem, który pragnie poznać tajemnice czasu, by móc nad nim zapanować.

Ransmayr, doskonały w swojej maestrii słowa, kreśli zachwycające opisy Zakazanego Miasta, cesarskich ogrodów i dworskich strojów. Z zegarmistrzowską precyzją opisuje etapy projektowania i budowy niezwykłych mechanizmów zamówionych przez cesarza. Ta wyjątkowa powieść sprawia, że czas zdaje się płynąć inaczej.

Christoph Ransmayr – jeden z najważniejszych austriackich pisarzy, mieszkający w Wiedniu, z wykształcenia filozof i etnolog. W swoich książkach czerpie inspirację z licznych podróży (m.in. po Azji i obu Amerykach) oraz z wydarzeń historycznych. Jego powieści i opowiadania przetłumaczono na kilkadziesiąt języków. Jest laureatem ponad dwudziestu prestiżowych nagród z dziedziny literatury. W 2018 roku jego Latającą górę nominowano do The Man Booker International Prize.

Fragment powieści:

Człowiek, który jako Pan Świata, Dostojny, Najwyższy i Pan Dziesięciu Tysięcy Lat, i za sprawą tylu jeszcze niezliczonych innych tytułów i imion dał się wynieść niebotycznie wysoko ponad resztę ludzkości, miał mu przedstawić swoje życzenie, które albo będzie potrafił spełnić, albo mu nie sprosta – i być może straci życie. Bo to, czego życzył sobie Pan Świata i Pan Horyzontów, mogło być tylko rozkazem, który nie tolerował żadnej zwłoki ani porażki.

Cox spróbował odsunąć zasłonę lektyki. Kiang pozwolił mu na to. Ale przetykany srebrnymi nitkami materiał był gruby niczym dywan i za pomocą gwoździ tapicerskich, których główki miały kształt łbów tygrysów czy leopardów, przytwierdzony do futryny drzwiczek. Tę osłonę widoku, za sprawą której niesiony w lektyce był niewidoczny z zewnątrz, ale zarazem nie widział, dokąd wiedzie droga, dałoby się może przy pewnym wysiłku zerwać albo przeciąć, ale nie otworzyć bez użycia siły.

– Dokąd nas niosą? – zapytał Cox i spodziewał się, że usłyszy nazwę jednego z owych pawilonów audiencyjnych, których przepych Kiang opisał mu już z nabożnym zachwytem.

– Dokąd? – powiedział Kiang. – No, przecież wiecie. Niosą nas do Niego.

Razem z jakimś mężczyzną, którego Cox nigdy jeszcze nie widział, Kiang przemienił sypialnię angielskiego gościa w garderobę, a gościa cesarza w mandaryna: Cox musiał włożyć kosztowną, obszytą białym futrem czerwoną togę z szerokimi, miękko opadającymi rękawami oraz buty z jedwabiu ozdobione kamieniami księżycowymi. Włosy zaczesano mu przy użyciu pachnącego olejku gładko do tyłu – w ten sposób, kiedy siedziało się bądź stało przed nim, można było przynajmniej przypuszczać, że na plecy opada mu warkocz. Szyję i dłonie uperfumowano mu, a kolana uzbrojono przy użyciu filcowych szmat i skórzanych rzemieni przeciw zimnu i twardości kamiennej posadzki w sali audiencyjnej, której nazwę nawet tragarze lektyki mieli poznać dopiero w chwili podania im jej szeptem przez oficera eskorty jako ich celu. Na piersi i plecach szaty Coxa naszyte były kawałki płótna z kunsztownie wyhaftowanymi dwoma podrywającymi się do lotu bażantami srebrzystymi.

Cesarz, powiedział Kiang, nie chce nudzić oczu widokiem europejskiego ubioru, który – choćby nie wiadomo jak modny i drogi – okrywa przecież tylko śmieszną nagość białoskórego golasa i w najlepszym razie wskazuje na stan zamożności takiego skądinąd byle jak odzianego.

Toga mandaryna natomiast odzwierciedla, nie inaczej niż brązowy kitel eunucha, rangę i rolę, którą przydzielono komuś nie tylko w jego społeczności i epoce albo w Zakazanym Mieście, ale we wszechświecie. I to, że Cox miał zostać odziany w oznaczoną bażantami srebrzystymi togę wysokiego urzędnika dworu, aby stanąć przed cesarzem jako dostojnik, jest oznaką wyrozumiałości i łaski. Pan Dziesięciu Tysięcy Lat bowiem wywyższa go w ten sposób i przyciąga gościa bliżej do swojego tronu.

Czy winny był temu po prostu poranny chłód, czy może kurcząca się z każdym krokiem tragarzy lektyki odległość od Wszechmocnego, który jednym ruchem ręki mógł wynieść poddanego sto stopni wyżej na drabinie społecznej, ale też kazać go rozdeptać butami swoich gwardzistów lub też porąbać na kawałki ich toporami? W każdym razie Cox zaczął drżeć, kiedy cofnął dłoń dotykającą przybitej na stałe zasłonki podwójnej lektyki: jeśli było prawdą to, co Kiang powiedział poprzedniego dnia przy oknie warsztatu, to on i jego towarzysze zobaczyli na dziedzińcu przed tym oknem coś, co nie przysługiwało ich oczom i za co każdy mieszkaniec Purpurowego Miasta mógł zostać oślepiony. Czy był niesiony może nie na żadną audiencję, tylko przed sąd, który, jak w tylu miejscach na świecie, gdzie wymierzano najsurowsze kary, swoje wyroki wykonywał zawsze wczesnym i najwcześniejszym rankiem, o porze dnia bardzo odległej od codziennego życia ludzi, niewiele różniącej się jeszcze od nocy? Czy Kiang doniósł o przestępstwie zabronionego spojrzenia, żeby samemu znaleźć się o krok bliżej tronu?

Cox nie wiedział, czy przed nim i za nim niesiono w mroku jeszcze inne lektyki. Kordon gwardzistów, który otoczył jego i Kianga i od drzwi domu do lektyki bardziej ich popychał niż im towarzyszył, a teraz pewnie biegł obok lektyki, był tak szczelny, że za opancerzonymi ramionami i ponad piórami hełmów nie było widać niczego prócz czerni tego poranka. Lektyka połknęła ich niczym połyskujące, nieme zwierzę, które teraz, nasyciwszy się swym łupem, biegło przez noc. Na zewnątrz słychać było oprócz kroków tragarzy tylko buty gwardzistów i niekiedy dziwnie melodyjne pobrzękiwanie ich broni czy pancerzy.

To wielka łaska, powtórzył Kiang, jednak jego głos brzmiał tak niespokojnie, wręcz lękliwie, jak nie zdarzyło się to jeszcze nigdy w wypadku tego mężczyzny, który do tej pory w żadnej sytuacji się nie zawahał, udzielając rady czy wyjaśnienia.

Czy Joseph Kiang widział już kiedyś cesarza twarzą w twarz, z najbliższej odległości?

Kiang zdawał się zajęty czymś innym albo postanowił po prostu zignorować pytanie Coxa.

Kiang. Czy widział już kiedyś cesarza twarzą w twarz?

Ale Kiang milczał.

– Na kolana! Na kolana, mister Cox, na miłość boską, na kolana! – brzmiały pierwsze słowa, które Cox kilka minut później usłyszał z ust swojego opiekuna.

Przed słabo oświetlonym, ciemnoczerwono lakierowanym portalem z dwoma przeszło półtorametrowej wysokości, inkrustowanymi złotem znakami pisma lektyka na wydany szeptem rozkaz gwardzisty została postawiona na ziemi. Jakby w tym miejscu wszystkie ruchy musiały być dokładnie zgrane ze sobą, pokryte pismem skrzydła bramy zaczęły z cichym westchnieniem otwierać się do środka w tej samej sekundzie, w której jeden z eunuchów otworzył drzwiczki lektyki i jednocześnie, z dłonią jeszcze na gałce i wyciągniętą ręką, skłonił się nisko przed Kiangiem, który stanął pod okapem pawilonu i skinieniem dłoni przywołał Coxa do siebie.

Lśniąca w migoczącym świetle od złota, błyszczącego lakieru i jedwabiu, ale sprawiająca wrażenie dziwnie pustej hala, rozciągająca się za progiem otwartego teraz portalu – jej rozmiary wydały się Coxowi olbrzymie – najwyraźniej mogła służyć tylko jednemu celowi:

Tron, który nie stał na końcu, ale też nie pośrodku hali, miał mieć wokół siebie metalicznie lśniącą przestrzeń o wręcz przerażającej głębi, przestrzeń, którą przemierzyć musiał każdy, kto chciał się zbliżyć do tego miejsca. Zakuci w zbroje wojownicy, którzy jako cienie z piórami na hełmach stali nieruchomo niczym posągi wzdłuż ścian ozdobionych pokrytymi pismem gobelinami, mieli dość przestrzeni i dużo, bardzo dużo czasu, żeby każdego, kto zbliżał się do Wszechmocnego, jeszcze w ostatnim momencie powstrzymać przed samobójczym atakiem, jakimś fałszywym ruchem albo choćby jednym jedynym nieodpowiednim słowem i pogrzebać go pod swymi pancerzami.

– Na kolana! Na kolana, mister Cox!

Kiang powtarzał swoje polecenie szeptem, prawie błagalnie, podczas gdy sam padł już na kolana. Zanim Cox poszedł w jego ślady i również uklęknął, głęboko, bardzo głęboko się skłonił, dotknął czołem ziemi, wyprostował się, nadal na kolanach, i, zgodnie z nakazanym trzykrotnym powtórzeniem tego gestu, podniósł się i ponownie uklęknął, by wreszcie i wciąż na kolanach wsłuchać się w cichy, ledwo słyszalny głos najpotężniejszego człowieka świata, boga, spojrzał w stronę wciąż jeszcze dalekiego tronu. Szeroki, błękitny jak noc jedwabny dywan, który misternie plecionym wzorem fal, spienionych grzyw i odblasków miał chyba przedstawiać rzekę albo fosę niezdobytej twierdzy, oddzielał przestrzeń przyklęknięć od miejsca Najwyższego. Ale tron był pusty:

Dziwnie niski, stał, promieniejąc złotem, na zaledwie trzech wąskich stopniach pośrodku strumienia ręcznie wiązanego dywanu. Wyściełane szerokie poręcze zakończone były głowami smoków, które z rozwartych paszczy zdawały się pluć światłem. Oparcie stanowiły jadeitowo zielone, splątane ze sobą smocze ciała. Mimo to w zagadkowy sposób skromny, może dlatego, że tylko trzy stopnie powyżej posadzki, po której stąpał również poddany, ten znak absolutnej władzy nie wywyższał się, tylko po prostu stał.

Na kolana! W milczeniu i z gwałtownie bijącym sercem Cox klęczał zatem obok Kianga w co do centymetra wymierzonej odległości od pustego tronu. Długie cienie gwardzistów pod ścianami padały w pustkę hali. Oprócz wonnych smug kadzidła, które unosiły się z kapiteli czterech kolumn otaczających tron i rozpływały powoli w przeciągu, tylko jeszcze niespokojne cienie wojowników poruszały się w tej ciszy.

I teraz Cox usłyszał głos, co do którego od pierwszej chwili był przekonany, że tak brzmi głos cesarza. I mimo gwałtownie bijącego serca nie potrafił powstrzymać się od niedowierzającego uśmiechu, a raczej – ponieważ próbował z wszystkich sił ukryć ten uśmiech przed pustym tronem – od grymasu, kiedy Kiang w tej tajemniczej poświacie i pośród tego wyrafinowanego przepychu, który był efektem przede wszystkim łagodnych refleksów światła i wydawał się Coxowi tak obcy jak blask miejsca kultu na jakiejś dalekiej planecie, przetłumaczył mu słowa cesarza.

Banał tak płytki, że równie dobrze można by go było usłyszeć przy barze w jakiejś portowej knajpie nad Tamizą, puste słowa, wypowiedziane jednak bez wątpienia tym głosem w dalekim przyćmionym świetle po drugiej stronie parawanu, który jakiś kaligraf z mistrzowską elegancją również pokrył znakami pisma: Jak szybko upływa czas.

Jak szybko upływa czas!

Książka swoją premierę miała 3 października i wydana została nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. 


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
LubimyCzytać 15.10.2018 13:21
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post