cytaty z książki "Niecierpliwi"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Jestem workiem wypchanym żywymi i umarłymi. Jestem zbiegowiskiem ludzi obcych i ich spraw.
Miał w sobie postanowienie życia więcej niż dotąd, życia w sposób lepszy i trwalszy. Przecież nie było nic pomiędzy wciąż przeplatającym się życiem i umieraniem – tylko to jedno: bliski człowiek, do którego przychodzi się w trwodze, o którego się drży i troska, z którym we dwoje można to znieść, że się umrze.
Przypomniał mu się mały siwy pan, z którym spędził tę złą noc w wagonie. Rozmiar fizyczny człowieka, miara wzrostu, objętość, granice jego skóry – to jest złudzenie. I w tamtym, który obok niego spał na ławce, jak umarły – jechał wagonem zawarty w nim cały nieprzeliczony zastęp ludzi zapamiętanych. Każdy jest większy, niż się wydaje, rozdęty, napuchły, obolały od tych innych w swoim wnętrzu.
Jak zwykle patrzyły za nim kobiety. I Jakub myślał, że nie wolno żyć byle jak, gdy się ma rzadki przywilej takiej urody. /o Romanie/.
To, co wygląda jak niechęć do ludzi, nawet jak wynoszenie się nad nimi , jak pycha – jakże często jest tylko niechęcią do siebie.
Teodory nie było – co za ulga! Na jedno czekał : móc żyć w sposób, z którego nic nie wynika. Żyć bez objaśnień, bez komentarzy i wniosków.
/o rybie/ Nie jest wcale głupia. I mogłaby symbolizować zgodę uczucia z rozumem, bo ma serce umieszczone w głowie. W głowie też ma przyrządy oddechowe. Gdy oddycha, to bez żadnej przenośni „nabiera wody w usta” i wyciska skrzelami na zewnątrz, a tlen zostaje w naczyniach skrzelowych.
Wzgardliwy dąs na pięknej twarzy chłopca działał mu na nerwy.
/jedzenie/Poruszał przy tym głową, w której środku była czaszka, jakby to było rzeczą najprostszą w świecie. Gryzł szczęką i od tego przesuwało się coś po skórą jego skroni.
Pojęcie o własnym wnętrzu długo nie było jasne. Dopiero w miarę upływających lat wnętrzności się różniczkują. Jakub widział rozkrojone zwierzęta, w atlasach anatomicznych obnażone organy ludzkie – żołądek, wątrobę, zielonoszare przeguby jelit, gąbeczki gałęziste płuc. Czyżby to istotnie było nami? – myślał ze zgrozą. Czy można na to przystać? Czy przyjąć tę poniżającą identyczność?
/jedzenie/ Wkładał w głąb siebie, do swego środka zupełnie jak do worka. Głównym otworem, wierzchem worka, zawiązanym na zamknięte usta! Jakby to nie było potworne! Tu czaszka wysuwa się najbardziej na wierzch, tu jest po prostu widoczna jako zęby. Cóż za dziw! Oto rzecz, od której Jakub nie mógł myśli oderwać, gdy przypominała mu się w nocy Zęby, zęby! Jakże niewinna to jest rzecz, gdy się ukazuje w uśmiechu – zęby równe, białe albo krzywe, albo zepsute, jak u Modesta. Gdy się je plombuje! Nikt dorosły nie zastanawia się nad tym, że wystarczy uśmiechnąć się do lusterka, aby własnymi oczami ujrzeć nagą kość własną, umocowaną w szczęce własnej czaszki! I tym zębów używa się do uśmiechu, do przegryzania sznurka, gdy nie ma nożyczek. Do zgrzytania ze złości!
Była w barwie tego dnia i ruchomości obłoków cała uroda ziemi.
Myślał o sobie, chociaż to nie on umierał. Myślał : skończy się życie, urwie ten proces – ustanie możność powiedzenia: ja. Moja skóra i mięso w niej, moje oczy, powieki i rzęsy, moje zęby, moje nogi i palce, którymi mogę ruszać, moje paznokcie, które mogę czuć – to jestem ja. I to mnie, takiego mnie, spotyka ten los podziemny. Nigdzie nie odejdę, nigdzie i nijak nie przetrwam, nie będę miał czym trwać. Umrę właśnie, jak żyłem – sobą: rękami i nogami, i głową, i oczami, i ustami.
Myślał: „ciało” jest troską tych, którzy zostają – przedmiot martwy, ogromny, tym dziwny, że całkiem nieprzydatny, gdy „duch z niego uleciał”. Ale los właściwy – to jest już tylko ten podziemny dół, ciemność, trumna – taka, jaka jest od środka, nie z wierzchu.
/o Romanie/ Stoliki stały tak blisko, że w upale Jakub czuł ciepło tego wielkiego, nagrzanego ciała. Jego dawne łatwe współczucie dla okropności ludzkiej, zaczynającej się od razu poza młodością, wydawało mu się czymś poniżającym. Teraz czuł raczej smutek połączony ze strachem, jakby szło też i o niego. Wiedział, że być człowiekiem jest to być wydanym na wszystko, na śmieszność i na wstyd, i na wstręt sobie podobnych. Niesolidarność ludzi wobec wspólnego losu wydawała mu się niezrozumiała.
Rzecz mogła wydawać się nieważna dla Jakuba, skoro ta nieznajoma minęła go i wkrótce zniknęła mu z oczu wśród przechodniów. Ale wiedział, że tym samym nie zniknęła wcale dla siebie. Taka, jak jest, jest bez chwili przerwy, bez chwili wytchnienia od całych lat. (…) Przez głowę przemykały mu teraz pośpieszne myśli, usiłujące to zjawisko jakoś uporządkować. Myślał, co oni mają zrobić, jak sobie to wytłumaczyć i z tym się zgodzić – nie tylko na miesiące i lata, ale właśnie na dni i godziny, na wszystkie, wciąż upływające chwile życia. Tak – jednak pociągał go ów świat aż takiego losu, aż takiego upośledzenia.
Tak, normalność jest tylko zbiegiem szczęśliwych okoliczności, przypadkową udaną grą czynników, działających po ciemku i byle jak. To zwykłe ludzkie prawo do siebie, sprawnego, przydatnego na co dzień – nóg jednakowej długości, jednakowych i nieuszkodzonych rąk – to nabierało fantastycznych barw, było kaprysem losu, wymyślnym, nieocenionym i jakże obrażającym poczucie sprawiedliwości szczęściem. Normalność, narzucająca się światu jako wzór, jest dziwniejsza niż te zniekształcenia, jest podejrzana i niepokojąca.
Dopiero narzucone ramy, terminy, dyrektywy przywracały mu energię i sprawność. W sobie nie miał norm wystarczających do zorganizowania siebie samego ani życia.
Ściszony szmer jej życia zaledwie przestał naprzykrzać się jego uszom – i oto nadchodziła znowu. Korzystała z tego, że w milczeniu i samotności stał się bezbronny, i urobiona z myśli o sobie wypełniała całe wolne miejsce dookoła.