cytaty z książki "Szpetni czterdziestoletni"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Młodość jest potwornie ciężkim przypadkiem i chyba nie ma nikogo, kto by z tego wyszedł bez powikłań.
...Jest jeszcze jedno, coś, o czym nigdy nie zapomnę: charakterystyczny zapach Łodzi. Zapach starej, piwnicznej marchwi, przedwojennego podwórza, fabrycznego komina, dworca i taniego piwa. Ten zapach przywozi na sobie każdy, kto przyjeżdża z Łodzi, bez względu na to, czy przybywa z Manchesteru, czy z Hollywood.
Ba, nie wyobrażacie sobie nawet, jak rozległa jest obojętność! Taka na przykład namiętność jest wąska jak gardło wilka: obejmujemy nią zazwyczaj tylko jednego, umiłowanego człowieka. Nienawiścią bądź niechęcią możemy objąć całą gromadę ludzi, cały naród nawet. Ale tylko obojętnością możemy objąć, co nam się żywnie podoba, wszystko właściwie!
Postawa chłodnego profesjonalizmu była naszemu pokoleniu w zasadzie obca. Mało kto marzył, żeby zostać kiedyś, ot, solidnym fachowcem i przyzwoicie zarabiać. Każdy plótł coś o powołaniu, o wspólnocie, o jakichś wartościach nadrzędnych. Toteż mieliśmy straszny kram z wydobyciem się, na przykład, z "ruchu studenckiego" i wtoczeniem się, na przykład, w wybrany przez nas uprzednio zawód farmaceuty. "Czyż jestem pigularzem??" - zadawał sobie furt to samo pytanie mój kolega, Staszek Mireński.
...Jakże to miasto się odchamia... Ileż tu pereł, złota, bzu...
Jakże ta ziemia wojny wchłania, jakby nie było wojen tu!...
Tłuścieją zady naszych aut, maleją stópki naszych dam,
i nawet gdyby Wojski grał, nie grałby piękniej niż ja gram.
- Pachną perfumy znanych firm - jest Nina Ricci, Antilope...
- I najmodniejszy grają film - i pod krawatem chodzi chłop
...Jest więcej szczęścia niż bon tonu... - Melancholicy, do analiz!
... Jeśli pan doktor będzie w domu - to powie, że za dużo palisz.
- Zaraz po wojnie, pan pamięta, telefoniczna książka -
to taka była w pasku cienka - jak ważka albo wstążka... - Teraz
to gruba jest biblija... Encyklopedia pana Trzaskil!...
- Tylko że z dala ją omijam - bo bardzo brak mi paru nazwisk...
Prawdę mówiąc na mój widok cyganeria krakowska wybuchała śmiechem. Cała nasza bowiem warszawska oficjalność, ten ołóweczek dziennikarski, to pewne stołeczne napuszenie, ta nawet punktualność - wydawały im się ponure i bez sensu. Ilekroć powiedziałam coś w rodzaju: "No, to może spotkamy się tu i tu, o tej i o tej godzinie" - piwniczanie wybuchali śmiechem, sekretnym rżeniem przejętym od Piotra Skrzyneckiego.
Pod formą tą, dziś już niemal obowiązującą, kryje się cały melanż obyczajowo-socjologiczny: połączenie naturalnego skrępowania (przecież to obcy człowiek), wymuszonej swobody (przecie to dwudziesty wiek) i drobnomieszczańskiej przytulności (Gemutlichkeit). Ale co robić, niech już tak będzie, skoro jest. Prawda, pani czytelniczko?
Miła piwnica z wódką na warszawskiej Starówce (właściwie - z "bloody Mary"!) Do "Manekina" przychodzili intelektualiści, pijacy i dziewczyny. W niektórych przypadkach - była to ta sama osoba... Taka Elżbieta Szaniawska - intelektualistka, pijaczka i dziewczyna.
Ozdobą "Manekina" był Olek Drożdżyński, autor sławnych później "Mądrości żydowskich". Kiedy tańczące pięćdziesiątki ("swinging fifties") przetaczały się przez Polskę, Olek był młodym człowiekiem ze stolicy. Miał jednak taki fason, że udawał Starego Żyda ze Lwowa. Czesał się w jakieś półpejsy, przewracał oczami i w ogóle dawał przedstawienie.
Jak mawiają Turcy: "Ja nic nie wiem, nikogo nie widziałem, ten dowcip opowiedział mi pewien Polak w łaźni, i miałem oczy pełne mydła".
- A może oni, moi koledzy, mają rację? Może ja naprawdę, obiektywnie, jestem wrogiem ludu? Cóż znaczy to, że ja gdzieś tam, w głębi duszy, jestem socjalistką utopijną i wielbicielką Wandy Odolskiej, skoro na zewnątrz wydzielam z siebie jedynie ferment, mąt i czarną farbę? Tak, tak! Oni na pewno mają rację. Może ja i subiektywnie chcę dobrze, ale obiektywnie jestem wrogiem ludu, i jako taki - powinnam zginąć?...
Zaczęłam rozmyślać o samobójstwie. Gaz? Okno?...
Dziś żarty powoli się kończą. Coraz poważniejsi ludzie poważnie zajmują się śmiesznymi sprawami.
W tym samym nieomal czasie (?) "cisnąc gaz do dechy" śmigał z Łodzi do Warszawy na rozklekotanym citroenie czy peugeocie Andrzej Brycht, a w bufecie hali zdjęciowej we Wrocławiu rozgoryczony Wojciech Has tak przemawiał do kolegów: "Tak mało pragnę: Mieć starą warszawę! Tylko tyle... I nawet tego nie mam"...
Praga i Kępa, nie naruszone przez bomby, zachowały, jak stare wino - zapach i klimat dawnych struktur. Tu, jeśli wozak, to na imię miał Felek, jeśli dozorczyni - Aniela lub Agnieszka, jeśli hrabia, to Hubert lub Heweliusz.
A zatem zmienność, w przypadku kameleona, jest jego wartością stałą. Kameleon zmienny jest kameleonem stałym. Zmienność zatem jest lub bywa - stałością.
Wuj" był znany z wielu powodów, ale dla mnie liczy się dziś i ten, że Warszawa była wtedy mała. Mało było jeszcze przedmiotów, mało było książek, mało było oryginalnych ludzi. Można powiedzieć: w każdym gatunku po dwa, trzy egzemplarze. Czasem - po jednym. Płynęliśmy przez odwilż, jak Arka Noego, Mała, ale dobrana menażeria. Gdzieś w świecie, w Londynie powiedzmy, jest takich "wujów" piętnastu w każdym kasynie.
Myśmy mieli jednego. Pamiętajcie: wszystkiego było po jednym. Jeden "Wuj", jedna ciocia Kasia Karska, jeden Leopold Tyrmand.
Chodzi o to, że ludzie w tamtych czasach wprawdzie zmieniali skórę, ale nie pozwalali na to, aby inni robili to samo. Mówili: "Ja, najszczerzej w świecie, przestałem wierzyć w to czy tamto. Ale u Józka, czy Franka, to jest tylko heca"!
My - zmienialiśmy się w dobrej wierze, dla jasnej przyszłości własnej i narodu. Inni - zmieniali się dla hecy albo dla kariery.
Panowie ci, wśród których nie widać było zbawczego Kryspina, podeszli do ojca i dumnie oświadczyli: "Jest pan aresztowany". Ojciec dokończył frazę, wstał od instrumentu i po chwili pod okiem troskliwego konwoju, znalazł się... niedaleko, bo na pięterku w pobliskim hotelu "Bristol".
Tam, w loży, bawił się wesoło pułkownik Bek. Humor mu dopisywał i, nie widząc przeszkód, postanowił sobie sprowadzić osobistego pianistę.
Władek należał do ścisłej awangardy szkoły, to znaczy przez pierwsze dwa lata wyznawał teorię, że aktor w filmie to jedynie "znak plastyczny".
Byliśmy jak stado domowych gęsi, które trzepoczą skrzydłami w czas odlotów, patrzą zamglonymi oczami za sznurami dzikich sióstr, ale braknie im siły, aby polecieć za nimi. Zdawało nam się, że tworzymy symfonię, a udało nam się napisać tylko uwerturę. Odwieczne polskie preludium, księga składająca się z samych wstępów.
Ale tylko obojętnością możemy objąć, co nam się żywnie podoba, wszystko właściwie! Z tej to właśnie możliwości filozoficznej pełną garścią korzysta jazz.
Mieliśmy jakieś fantastyczne poczucie bezpieczeństwa, oparte nie wiadomo na czym, może po prostu na tym, że my, dzieci Października, dzieci szczęścia, chłopcy z deszczu, chłopcy z wiatru - jesteśmy nietykalni! Wydawało nam się, choć "żyliśmy jak motyle", że mamy na sobie jakiś niewidzialny pancerz, specjalnie zesłany nam przez Pana Boga dla ochrony młodych Polaków, tych z marymonckich sonat i tych z jazzowych piwnic. Wszystkich!...
Chłopcy odkrywali słynny sartre'owski ból istnienia i tarzali się w nim piszcząc z rozkoszy. Bawiliśmy się egzystencjalizmem radośnie, jak dziecko nóżką, ponieważ męka rodem z St. Germain, to było małe miki w porównaniu ze strachem i nudą, z których to właśnie wydobywaliśmy się.
Adam uważał, że dziewczyny nasze były wtedy swoiście spaczone. Że zły mają gust literacki i zły gust erotyczny. Garną się do mężczyzny, kokietują, a kiedy przychodzi co do czego, pragną być zgwałcone.
W Krakowie, gdzie oszczędzano na elektryczności, w przyćmionym blasku świec uroda egzystencjalistki wypadała jakoś lepiej niż w Warszawie. Tu, w rzęsistym blasku stołecznych jupiterów, egzystencjalistka jakoś wyblakła, a do tego zatraciła się obyczajowo.
W swingujących latach pięćdziesiątych marzenie o samochodzie miało posmak przygodowo-kawaleryjski. Zapach etyliny mieszał się z zapachem bliżej nieokreślonej Ameryki, wyścigowej stajni i jakiegoś nieuchwytnego "rajdowego powietrza". Mężczyźni, którzy w owych latach dosiedli jeżdżącej maszyny, przestawali się zachowywać jak normalni cywile, tylko przyjmowali fason śmiałka i ryzykanta, półdiabła, półsportowca i półmechanika.
Długo deliberowałam pod jaką literą umieścić moje rozważania o jazzie: czy pod literą "K" ("Kalatówki jazzowe") vel :Jazz-camping Kalatówki", czy pod literą "N" ("Neskim" - słynne słówko magiczne jazzmenów) czy po prostu pod "J" - ("Jazz").
Zbyszek był natchnionym artystą i patriotą, o sprawach sensu stricto politycznych nie miał zielonego pojęcia! Toteż, spocony jak mysz, bełkotał coś nieszczęśliwie i przeszedł istne męki Tantala, zanim całe towarzystwo wyskoczyło zza kotary.
Muzykę Komedy nazywali Szwedzi jazzem romantycznym, i mieli pewnie rację. Chcę tylko dodać, że z tą romantycznością szła u niego w parze jakaś dostępność (nie: przystępność, a dostępność), poufność i poufałość.
Między tymi dwiema dzielnicami - Pragą i Kępą - upływało moje dzieciństwo. Do zrujnowanego centrum Warszawy nie jeździło się prawie nigdy - oczywiście, jeśli było się dzieckiem: - "Może wybuchnąć mina i wtedy co zrobisz?" - mówił mój dziadek.
Są słowa, które jak modna panna pojawiają się w języku na jeden sezon, potańczą, pofiglują - i już ich nie ma.
Do takich sezonowych zjaw należało słówko "formalizm". Cóż to był za wszędobylski zwrocik! Wałkowało się go na polonistyce, na akademii i w rozmowach towarzyskich.