cytaty z książki "Opowiadania. Antyk i renesans"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Nikt z was się nie domyśla, że łopata, ta sama łopata, która się widzi w rękach ogrodnika przy kopaniu studni, przy budowie domu, którą grabarz kopie dół na cmentarzu - ma siłę wskrzeszenia umarłych. Tak jest w istocie. Łopata, która sklepia mogiłe nad człowiekiem po wielu latach znów tę mogiłę rozrzuca.
Człowiek poza tym, co go zaprząta w życiu codziennym, ma dwa spojrzenia: jedno w przyszłość,w ten czas nieznany i niedosiężony, ku któremu biegną wysiłki wynalazców, uczonych badających tajemnice przyrody, filozofów obmyślających lepsze prawa i urządzenia i urządzenia społeczne, wszystko to, z czego my za naszego życia niewiele odniesiemy korzyści, a co może dać nieprzeczuwane pożytki naszym najdalszym potomkom -- i drugie w przeszłość, którą można poznać, przybliżyć do nas, rozejrzeć się w tym, co wiele wieków przed nami tworzyło dla nas z tą samą myślą, z jaką my tworzymy dzisiaj dla dalekiego jutra. Tą dziwną i szeroką miłością trzyma się ludzkość: miłością tych, co są, tych, co będą, i tych, co byli. Stracilibyśmy połowę wiary w swe siły, gdybyśmy nie poczuli za sobą bujnej rzeki wieków, żłobiącej w niezmordowanej pracy łożysko, którym płynie nasze życie.
Archeolog, czarnoksiężnik bez talizmanów, zaklęć i diabłów, narzędziem zwykłym, prostym: łopatą, odgarnia warstwę ziemi, potem zapuszcza się głębiej, o metr, dwa metry, coraz dalej i oto okazuje się, że wieki i tysiąclecia przylegają do siebie ściśle jak łupiny cebuli. Pod rumowiskiem jednego domu znajdą się resztki drugiego, który stał tam dawniej, pod nim jeszcze inne osiedle ludzkie, i zdarza się, że takich warstw jest na tym samym miejscu kilka lub kilkanaście.
Ptolemeusz lubił te drobne sprawy; na każdy dzień przygotowano mu parę listów od chłopów o umorzeniu podatku, jakiś zawiły proces z zapadłej wsi, jakieś zażalenie na uszkodzoną groblę lub zasypany kanał. Biegło się wtedy do państwowego katastru, przynosiło różne dokumenty, wzywano odpowiedzialnych urzędników i król miał chwilę dziecinnej radości, że może zajrzeć w byt najodleglejszej prowincji, poznać wymiar znikomego okrucha ziemi, która gdzieś u brzegu pustyni obsiewa jego chłop i niewolnik. Pochłonięty tą pracą, zapominał o wszystkim.
Sądów nad nim nie było. Zgromadzenie ludowe, które uchwaliło jego wygnanie, odbywało się na pustym Forum, w otoczeniu zbrojnych niewolników i gladiatorów Klodiusza, drugie zaś, w sprawie konfiskaty majątku, w świątyni Kastora, gdzie Klodiusz kazał schody rozebrać, aby nikt nie mógł wejść z oznajmieniem, że zgromadzenie jest nieważne.
Nowych głosujących było już mało. Przeważnie zjawiali się wieśniacy z dalekich stron, którzy, oszołomieni miastem, błąkali się dotychczas po ulicach, potrąceni żartami, i nieświadomi rzeczy rzucali skorupki z imionami swych osobistych wrogów, uciążliwych sąsiadów, skąpych krewnych, przeświadczeni, że wywierają na nich chytrą a złowrogą zemstę.
Nazajutrz Arystydes opuścił Ateny. Mógł się wprawdzie tak nie śpieszyć, prawo zostawiało mu dziesięć dni, ale powiedział, że to się tyczy tylko takich co mają rozległe gospodarstwo , warsztaty; biednemu, jak on wystarczy czas do świtu.
Agaton, pochwyciwszy wzrok ojca, rzekł:
- Sądzę, że mógłbym nareszcie zobaczyć tę, która po Wielkich Dionizjach ma zostać moją żoną.
- O to zupełnie zbyteczne. Napatrzysz się jej przez całe życie. Ja twoją matkę, moją dobrą Poliksenę, ujrzałem dopiero, kiedy miałem ją wsadzić na wóz weselny. A trzeba ci wiedzieć, że domy naszych rodziców nie były oddalone więcej, niż wróbel potrafi przelecieć. Twoja narzeczona mieszka za daleko na moje stare nogi.
- On - rzekł Filokrates - gotów gnać choćby zaraz. Nie mam już z nim spokoju.
- To i dobrze. Korallion ma już wyprawę w porządku. Ale i tak nie można tam wytrzymać. Moja Frasikleja biega po całym domu jak menada.
A u was tu trochę za cicho jak na kilka dni przed weselem.
- Bo nie ma kobiet. Ale wszystko będzie na czas.
- Więc w samą pełnię? - Zapytał Agaton.
- W samą pełnię. - zgodzili się starzy.
Ptolemeusz, trzeci tego imienia król Egiptu, wyszedł z rannej kąpieli owinięty w długą chlajnę. O parę kroków za nim szedł szatny królewski. Głosem cichym i poufnym doradzał, żeby monarcha włożył strój faraonów, bo ma się zjawić delegacja wysokich kapłanów egipskich.
- Czego chcą? Pewno znów zdechło jakieś święto bydlę?
Szatny zaśmiał się stłumionym chichotem, mimo że jeszcze jego ojciec był Egipcjaninem i on sam w dzieciństwie modlił się do owych dziwnych stworzeń krokodyli, kotów, krogulców.
Albowiem po tych samych falach, lecz w przeciwnym kierunku, około roku 660 p.n.e. szedł okręt wiozący kilkadziesiąt rodzin z miasta Megary. Ten sam wiatr, nieświadomy losów ludzkich, podwijał żagle świetlista pogoda przeglądała się w ich oczach ciekawych przyszłości. Jechali na założenie nowego osiedla, jednej z owych kolonii, które wieńcem dostatku i cywilizacji otoczyły wszystkie pobrzeża Morza Śródziemnego. Prowadziła ich dziwna wyrocznia: „Założycie miasto naprzeciw ludzi ślepych!" Taką odpowiedź od bogów w Delfach otrzymał wódz wyprawy, młody i zuchwały Byzas. Sterował na północ, w stronę Morza Czarnego. Aż po wielu dniach wędrówki osiedli na języku ziemi, którym brzeg azjatycki jakby smakował wody Marmara. Zwabił ich tu głos rodzimej mowy, którą odezwała się miasto Chalkedon, już dawniej w tych stronach założone przez megarejczyków. Nie zostali tam długo. Któregoś dnia Byzas, rozglądając się po okolicy dosięgł wzrokiem przeciwległego brzegu, gdzie morze wbijało się w głęboką zatoką, świetliste i do złotego rogu podobne. Zrozumiał nagle słowa wyroczni: ślepcami, których mówił bóg, byli jego ziomkowie, byli Fenicjanie, byli wszyscy co siedząc tu od lat nie widzieli, że przed nimi jest najlepszy na świecie port, najwyborniejsze miejsce, by założyć miasto i z jego murów panować nad tą cieśniną, którą przelewają się wody Morza Czarnego ku wodom egejskim.
Przesiedlono się zatem i nową osadę od imienia wodza nazwano Bizancjum.
Dnia 8 listopada 324 roku naszej ery ruszyła ku przedmieściom uroczysta procesja. Cesarz szedł pieszo, z włócznią w ręku, w otoczeniu dostojników. Zaciągali szeroki krąg, znacząc drogę, którą biec miały nowe mury miasta. Ktoś z orszaku zaniepokoił się tym wielkim obszarem i zapytał cesarza: „Jak długo jeszcze?", „Póki nie zatrzyma się ten, który idzie przede mną" - rzekł Konstantyn. Domyślano się, że widział przed sobą jakąś postać niebiańską: anioła, Chrystusa lub Matkę Boską.
Tak Konstantyn uczynił stare Bizancjum nowym Rzymem, stolicą cesarstwa i dał mu nazwę od swego imienia.
Na statku weneckim, który w ów ranek czerwcowy 1453 roku wypłynął ze Złotego Rogu, zapalono lampy i dzwon dał znak do wieczerzy. Uczeni ruszyli się ze swych skrzyń
- Dzień minął – rzekł jeden – Jutro nie zobaczymy już miasto.
- I nikt go już nie zobaczy – rzekł drugi.
A najstarszy zapytał:
- I cóż z niego zostanie?
Dano mu odpowiedź:
- To, czego najsroższy tyran mu nie odejmie: piękno jego wód i blask słońca.
- I sława – dorzucił ktoś z mroku.
- I imię.
- Och, imię? – zdziwili się wszyscy. – Które?
- Wszystkie, a nawet to, które powiedziałeś przed chwilą: „Miasto”.
- Miasto?
- Tak. Znam Turków z czasów mego poselstwa. Mówią zawsze „Stambuł”, co jest zepsute nasze greckie: do miasta.
- To już iście grobem.
- Albo odrodzeniem. Pod tym saraceńskim kształtem tli się grecka dusza jak blask Chrystusa w Aja Sofia pod tynkiem meczetu.