rozwiń zwiń

Pajęcza sieć powinowactw, czyli w poszukiwaniu zaginionych przodków

Zofia Karaszewska Zofia Karaszewska
25.11.2017

Dwudziestowieczna historia Polski pokazana przez dzieje jednej rodziny. Odtworzona ze wspomnień, zapisków, pamiętników, zdjęć i wycinków z gazet. Dziadek autora był pierwszym, polskim medalistą olimpijskim. Harasimowicz opowiada dzieje swojej rodziny utkane z niesłychanych przypadków i paradoksów historii. Jest to interesująca perspektywa.

Pajęcza sieć powinowactw, czyli w poszukiwaniu zaginionych przodków

To coś, co każdy z nas chciałby wreszcie zrobić. Usiąść i spisać rodzinną historię. Cezary Harasimowicz wybrał się w taką podróż. Zebrał wspomnienia przodków, obejrzał stare fotografie i wydobył na kartach książki zapomnianą rzeczywistość.

Saga czyli filiżanka, której nie ma to niezwykły portret rodziny i niejednokrotnie zabawna opowieść, w której obraz dawnej wielonarodowej Polski ukazuje się przed oczami czytelnika i na moment odżywa. Harasimowicz zagląda do pamiętników dziadka i zapisków matki. Czerpie z rodzinnych anegdot, poznaje gorące romanse, a dzięki wycinkom z ówczesnej prasy przywołuje świat, w którym równolegle toczy się wielka historia i życie zwykłych ludzi.

Zofia Karaszewska: Do tej pory pisał Pan głównie powieści sensacyjne i szpiegowskie, ale i najnowsza książka, tym razem wspomnienia rodzinne, wcale nie jest tak bardzo odległa tematycznie. Tyle tylko, że tym razem to Pan szpiegował.

Cezary Harasimowicz: Absolutnie! Wiele rzeczy odkryłem, pisząc tę książkę, na przykład natknąłem się na tajemnicę ciotecznego dziadka, który gdzieś zaginął w historii jako nieślubne niemowlę. Odkryłem przy tym również moje korzenie żydowskie – w czasie wojny, z oczywistych względów, takie sprawy były utajane, chociaż niektórych sekretów się domyślałem. Nie wiedziałem też, jak miał na imię ojciec mojego pradziadka, a znalazłem w internecie jego nekrolog.

Jest w tej książce wiele elementów sensacyjnych, ale każdy znajdzie coś dla siebie. Czytelnicy, którzy interesują się historią, znajdą oryginalny sposób opisywania jej. Ci, którzy lubią romanse – znajdą obyczajowe wątki, a młodzi – sensacyjne.

Rodzinne tajemnice, zagadki, romanse – praca nad tą książką musiała być ekscytująca?

Staram się wejść w tamten czas i uczestniczyć w tamtych wydarzeniach. To była bardzo osobista i bardzo emocjonująca podróż. Emocjonująca była też ta technika detektywistyczna, którą Pani tak trafnie wychwyciła. To była niezwykła przygoda! Na którą namawiam, wszystkich. Dzięki internetowi można zdobyć niebywale dużo informacji. Są też różne instytucje, a w nich ludzie, dzięki którym można się wiele o sobie dowiedzieć, między innymi właśnie dział genealogiczny w Żydowskim Instytucie Historycznym.

Oś fabularna zasadza się na życiu pańskiego dziadka i matki.

Korzystałem też ze spisanych wspomnień dziadka i zarchiwizowanych zapisków mamy, które były nagrane przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Resztę musiałem wydłubać ze strzępków pamięci mojej mamy. Mama rocznik 1921 należała do Pokolenia Kolumbów – przeżyła wszystko, co najgorsze, co mogła przeżyć. Razem z życiorysem mojego dziadka składa się to na taką całość, która jest historią Polski.

Wydaje mi się, że najciekawsze są osobiste, jednostkowe opowieści historyczne. Wszyscy jesteśmy wpisani w wielką historię, ale każdy z nas przeżywa tę historię zupełnie inaczej. To jest fascynujące.

Czy ta książka to próba ocalenia pamięci? Mamy obowiązek pamiętać o przodkach?

Na pewno. To był jeden z celów napisania tej książki.

To wielki zaszczyt, a może po prostu szczęście mieć tak wybitnych przodków. To pana onieśmiela czy napawa dumą?

To jest zaszczyt. Myślę jednak, że gdyby każdy z nas pogrzebał w historii własnej rodziny, to znalazłby wiele fascynujących wątków.

Tak się złożyło, że miałem takiego dziadka, jakiego miałem. Wyjątkowego człowieka i wspaniałego sportowca, który zdobył dla Polski pierwszy medal olimpijski. Byłem szczęściarzem, że miałem taką matkę. Jej życie było jednak bardzo ciężkie.

Każdego namawiam do prześledzenia losów swojej rodziny, bo czasu jest bardzo mało. Ja zdążyłem w ostatnim momencie – napisałem tę książkę tuż przed śmiercią mojej mamy.

Gdy zagłębiamy się w przeszłość rodziny okazuje się, że nasze istnienie możliwe jest dzięki splotom niezwykłych okoliczności, szczęściu, czasami wręcz sytuacjom niemożliwymi z racjonalnego punktu widzenia.

To jest takie memento, które sami sobie musimy zadawać. Ile zbiegów okoliczności wydarzyło się, żebyśmy mogli istnieć? Prześledziłem te przypadki. Jest ich masa w historii mojej rodziny. Na przykład mama, kiedy została aresztowana przez gestapo i była bita, właściwie już skazana na śmierć. Miała wtedy przebłysk iluminacji i do bijącego ją kastetem gestapowca powiedziała: „Na kogo ty rękę podnosisz, mój ojciec był przedstawiony Führerowi”. Ta jedna sekunda, kiedy dziadek 1936 roku podczas olimpiady w Berlinie był przedstawiony Hitlerowi. Ta jedna sekunda zaważyła na jej życiu. I moim też. Gdyby mama została rozstrzelana podczas Powstania Warszawskiego, a stała już do rozstrzelania na Zieleniaku pod murem - nie byłoby mnie na świecie. Cudem została wyciągnięta przez pijanego SS-mana spod muru, bo chciał zerwać jej złoty łańcuszek z szyi. I tak dalej i tak dalej. Właściwie to niby kategoria przypadku, zbiegu okoliczności - a w sumie przecież losu – jest takim leitmotivem mojej książki.

Pana mama w sytuacjach kryzysowych zachowywała zimną krew.

Niesłychanie. Zawsze zastanawiałem się, jak mama, która była taką wrażliwą osobą, czasami roztrzepaną, jak to artystka, jak ona dała sobie radę? Jak ona to przeżyła? W samotności. W momentach ekstremalnych potrafiła zachować zimną krew, trzeźwy umysł. Była nieprawdopodobnie dzielna.

Pana dziadek – Adam Królikiewicz – miał niesamowity talent.

Dziadek nigdy nie siedział na koniu. Wstąpiwszy do kawalerii w 1914 roku, dorwał jakiegoś zabłąkanego kozackiego konia podczas bitwy pod Kielcami. Dosiadł go w sposób kompletnie nieumiejętny, co skończyło się sromotnym upadkiem. Dziesięć lat później zdobył pierwszy medal olimpijski. Na koniu, którego historia też jest niezwykle interesująca. Picador zalicza się w historii jeździectwa światowego do najlepszych wierzchowców. To był przecież zwykły koń taborowy – na wpół dziki mustang amerykański. Okazał się jednym z najwspanialszych wierzchowców w historii jeździectwa. Skończył, jak skończył. Nie będę w szczegółach opowiadać, żeby nie zdradzać tajemnicy, ale jego historia jest dramatyczna.

Jeździ pan konno?

Bardzo się do tego paliłem. Niestety w momencie, kiedy miałem zacząć sportowo jeździć, to wydarzył się tragiczny wypadek mojego dziadka i rodzina odciągała mnie od tego. Jeździectwo jest najbardziej niebezpiecznym sportem. Najbardziej kontuzyjnym. Zresztą w tej książce są opowieści o wypadkach mojego dziadka, np. kiedy dziadek startował w zawodach ze złamanym kręgosłupem i wygrał te zawody.

W jeździectwie talent jeźdźca musi się spotkać z talentem konia.

Są dwa sporty, gdzie człowiek jest zespolony ze zwierzęciem: powożenie psich zaprzęgów i jeździectwo. Dziadek zawsze podkreślał, że to były obopólne zwycięstwa. Polscy jeźdźcy przedwojenni mieli niezwykłą cechę – kochali swoje konie. Traktowali je jak kobiety.

Rozumiem chęć spisania wspomnień rodzinnych i ocalenia pamięci. Skąd potrzeba podzielnia się tak osobistymi przeżyciami z czytelnikami?

Nie miałem obiekcji. Nie ma tam nic kompromitującego. Może jedyną taką historią jest nieślubne dziecko prababci Funi. Przepraszając ducha mojej prababci, postanowiłem o tym opowiedzieć. To też jest część historii. Losu kobiet pod koniec XIX wieku, kiedy były one w jakiś sposób ubezwłasnowolnione. Skończyło się to na szczęście happy endem, bo prababcia znalazła miłość swojego życia – pradziadka Stanisława, który się przechrzcił dla niej. Z miłości.

Mój dziadek romansował, ale odważnie opisał to w swojej własnej książce, więc babcia Muszka musiała o tym wiedzieć. Zresztą ja cytuję dziadka w tym rozdziale dotyczącym tego pięknego i emocjonującego romansu w Szwajcarii. Starałem się opisać ich życie tak, żeby to wyszło jak najprawdziwiej.

Czy możliwe jest zachowanie obiektywizmu w książce opisującej historię rodziny?

Jestem scenarzystą filmowym i konstruując postaci w swoich opowieściach, staram się je tworzyć jak prawdziwych ludzi. Staram się zachować ten obiektywizm. W książce oczywiście było to bardzo emocjonalne i związane z moimi uczuciami, więc ten obiektywizm jest zabarwiony osobistym stosunkiem.

„Być pierwszym w boju i pierwszym w salonie” - przywraca pan mit i magię 1. Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego i dwudziestolecia międzywojennego. Szczepan Twardoch ostatnio w „Królu” ten mit zrównał z ziemią.

Każdy ma swój punkt widzenia. Ja nie mitologizuję tamtych czasów i wstawiam w pewnych momentach urywki z prasy ówczesnej. Wyłania się z tego nie tylko pastelowy obraz, ale też ciemna strona. Moje podejście do przeszłości jest trochę inne, nie jestem aż tak sceptyczny do rzeczywistości i wobec świata, jak nasz wielki współczesny pisarz. Zawsze staram się znaleźć jakieś jaśniejsze strony naszej rzeczywistości, a ta książka jest nostalgiczna.

Mit Piłsudskiego był nieodłącznie związany z moją rodziną. W moim pokoju wisi zdjęcie Marszałka z odręczną dedykacją „Królikiewiczowi – sławie pułku. Józek Piłsudski”. Sama postać Piłsudskiego jest wielobarwna i wieloznaczna, od mitologicznego heroizmu po Berezę Kartuską, ale był to też świadomy zabieg, że te czasy w mojej rodzinie były pastelowe, bo potem wkracza wojna i ciemne chmury nadciągają.

Kolejne rozdziały to sceny filmowe – myśli pan obrazem i nie ukrywa tego. Czy książka to pierwszy krok do filmu – uporządkowanie wiedzy i filmowy materiał literacki?

Jestem skażony myśleniem filmowym. Myślę obrazami. Taka też ta książka jest. A historia na pewno ma potencjał na piękny, wspaniały serial, ale niestety nie do zrealizowania, ponieważ byłoby to za drogie. Aby oddać epokę z takimi szczegółami trzeba by przeznaczyć naprawdę ogromne pieniądze. 

Życiorys mojego dziadka jest zapomniany, ale bardzo wpisany w historię Polski. Moja mama była skromną aktorką, dziewczyną, która miała 18 lat, kiedy wybuchła wojna. Łączniczką od 1942 roku, kiedy wstąpiła do AK. Była bardzo dzielna – przewoziła z Warszawy do Generalnej Guberni meldunki, broń. Potem przejścia w Powstaniu Warszawskim. Te losy, to kwintesencja tamtego pokolenia. Cała historia uwolnienia mamy z obozu też jest bardzo filmowa. To jest nieprawdopodobne, bo mama została uwolniona przez chłopaka, który wyprowadził ją z obozu podając się za SS-mana. Zawsze jak słyszałem tę opowieść, to myślałem, że to jest niesamowita sekwencja filmowa.

Dlaczego pan sięgnął po pióro i porzucił film?

Starzeję się. I chciałbym, żeby coś po mnie zostało. Nie tylko w postaci kolorowych obrazków, które są bardzo często nie moimi obrazkami, bo zawód scenarzysty filmowego wiąże się z tym, że produkuję półprodukty. Potem one są przerabiane i obrabiane. Książka jest tylko moja. Daje mi to też niezwykłą satysfakcję.

Co z tą filiżanką? Nie było jej naprawdę?

Kiedy poinformowałem mamę, że zaczynam pisać tę książkę, odpowiedziała mi: „Opisz tę napoleońską filiżankę po żołnierzu Miłobędzkim”. Nie wiedziałem, o co chodzi, prawie wszystko zostało odkryte przeze mnie oprócz tej filiżanki. Jej tajemnica jest jeszcze do odkrycia. Jakiś mglisty fantom, który gdzieś istniał, może nie tylko w wyobraźni mojej mamy odchodzącej z tego świata, ale gdzieś szczątki tej filiżanki, jakieś atomy krążą we wszechświecie. Może kiedyś trzeba będzie się za to zabrać i opisać historię filiżanki, której nie ma…


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Zofia 24.11.2017 15:39
Autorka/Redaktorka

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post