cytaty z książek autora "Günter Wallraff"
Do dziś zresztą nie wiem, j a k prawdziwy obcokrajowiec radzi sobie z codziennymi upokorzeniami, z oznakami wrogości i nienawiści. Wiem już natomiast, c o przychodzi mu znosić i jak daleko można się w tym kraju posunąć w pogardzie dla drugiego człowieka. Coś z apartheidu mamy tu, wśród nas, w naszej d e m o k r a c j i. To, co przeżyłem, przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. W sensie negatywnym. Oto w moim własnym kraju zetknąłem się z sytuacjami, które zwykle spotkać można jedynie w podręcznikach historii traktujących o dziewiętnastym wieku.
Wallraff, zanim stał się Alim, pracował jako dziennikarz, wydał kilka książek. W reportażach opisywał, jak łamane są prawa pracowników w hucie Thyssena (bez maski sprzątał tam pył szklany), w fabryce Siemensa, Forda, w koncernie ubezpieczeniowym Hansa Gerlinga. „Po moich tekstach wzmagały się kontrole, nakładano kary i zmuszano do poprawy warunków pracy. Zarządy zaczęły się bać. W biurach personalnych tych firm wywieszono »list gończy« z moim zdjęciem” -opowiadał. Poczuł siłę słowa. I moc wybranej przez siebie metody. Kiedy był Alim, mógł zadać każde pytanie. Bo Alego traktowano jak idiotę, rozmówcy nie mieli się przed nim na baczności. W swoich łgarstwach szli na całego, bez trudu dało się je rozszyfrować. Gdyby wystąpił w roli reportera, uraczono by go półprawdami, mową-trawą.
Moje przebranie sprawiło, że szczerze i bez osłonek dawano mi do zrozumienia, kim jestem. Udając naiwnego, byłem sprytniejszy, mogłem wyraźniej dostrzec zakłamanie i lodowatą obojętność tego społeczeństwa, które uważa się za tak mądre, swobodne, idealne i sprawiedliwe”.
Potem znowu pańszczyzna na mrozie, od którego człowiek sinieje i dygoce. Po sześciu godzinach pracy w tych warunkach Jussuf, Tunezyjczyk, rzuca krótki komentarz, trafiając w samo sedno: - Lodowe piekło. - Po czym dodaje:
- O niewolników bardziej kiedyś dbali. Oni przynajmniej byli coś warci i każdy chciał jak najdłużej korzystać z ich pracy. A my? Wszystko jedno, kiedy który się wykończy. Dosyć nowych czeka na robotę.
Komentarz pewnego pracownika „Wspólnoty Pracy Związków Konsumentów”: „Powiedziałbym, że jako obrońca interesów konsumenta dostrzegam ustawiczne podupadanie etyki w gospodarce. Bo socjalnie słabe grupy traktowane są w sposób, który graniczy po prostu z wyzyskiem. Należy to tutaj powiedzieć z całą ostrością. Praktyki rynkowe stosowane przez firmy są coraz bardziej rygorystyczne. Usiłuje się robić interesy za wszelką cenę. Klienta nie bierze się w ogóle pod uwagę!”.
Slaven sind Sklaven” („Słowianie to niewolnicy”) - głosiły tablice umieszczone na murach otaczających fabryki Kruppa.
Philippos Z. opowiada o swojej żonie:
„Pracuje w Zakładach »Południe« na wydziale montażowym. To ciężka praca. Kiedyś pracowali tam tylko mężczyźni, teraz pracują również cudzoziemskie robotnice. Ale kobiety zarabiają mniej niż mężczyźni, choć wykonują dokładnie tę samą pracę. Akord jest ciężki, żadna kobieta nie może mu podołać.
Moja żona zaszła w ciążę, mimo to musiała nadal pracować na akord, choć według przepisów jest to zabronione. Nastawiacz codziennie podchodził do niej i atakował: dlaczego nie pracujesz tak, żebyś się zmieściła w czasie?!
Jeszcze w siódmym miesiącu musiała cały dzień stać przy pracy. Zwracała się do nastawiacza i tłumaczyła mu, że nie jest w stanie w tym tempie pracować. A on jej na to: musisz dać sobie jakoś radę, potrzebujemy części, to pilne. Żona płakała.
Przez ostatnie tygodnie przed rozwiązaniem postawili ją przy maszynie. Przez cały dzień opierała brzuch o wibrujące urządzenie. Zarabiała 150 marek miesięcznie mniej, bo nie mogła sobie poradzić z akordem, choć takie restrykcje są prawnie zakazane.
W końcu żona zachorowała, teraz nie może wychodzić z łóżka. Lekarz mówi, że ma obsuniętą macicę i wstawanie grozi poronieniem”.
Reklama to sztuka prezentowania im żądań i woli przedsiębiorcy jako rzeczywistości pozbawionej alternatywy.
Majster od Thyssena kontrolujący naszą pracę powiedział kiedyś do Yuksela, który dostał w czasie pracy napadu kaszlu i rzężąc, domagał się maski przeciwpyłowej: „Dla was nie ma. A żelazo jest zdrowe. Dobre na krew. Jak się już wystarczająco nałykasz tego żelaznego pyłu, to będziesz sobie mógł przyłożyć do piersi magnes i nawet nie spadnie”.
Należałoby wydać ustawę zobowiązującą rekinów finansowych przemysłu farmaceutycznego do przymusowego poddawania się testom na skutki działania leków. Wyższość takiego rozwiązania jest wręcz oczywista: osoby te odznaczają się przeważnie dużo lepszym zdrowiem niż większość wycieńczonych zawodowych probantów, a ponadto przy swoich zarobkach mogłyby sobie pozwolić na dużo dłuższe urlopy i wyjazdy zdrowotne. Liczba testów gwałtownie by zmalała, ograniczając się do rozsądnego minimum.
Nie mam wykształcenia. Nigdy nie miałem skłonności do abstrakcyjnego myślenia, chciałem działać i w ten sposób nauczyłem się dziennikarstwa. Moje uniwersytety to były fabryki, zakłady pracy, azyle dla bezdomnych. Zaczynałem od lakierni w zakładach Forda, piekła, w którym wcześniej pracował mój ojciec. Umarł, kiedy miałem szesnaście lat, zostawiając matkę bez środków do życia. Była zbyt dumna, żeby zwrócić się o pomoc socjalną. Wcześnie poszedłem do pracy, żeby pomóc.
- Wiedział pan od znajomych cudzoziemców, sąsiadów, że mają ciężko. Kiedy sam „stał się” pan Turkiem, co było najbardziej zaskakującego?
- Niesamowita pogarda, której doświadczaliśmy. Nie byliśmy ludźmi, tylko wołami roboczymi. Nawet najniżej postawiony niemiecki robotnik rządził się, popychał nas, uważał za zwierzęta żyjące tylko po to, żeby harować. Znowu pojawiło się słowo „Herrenmensch”, którego używali naziści w stosunku do siebie, ludzi władzy, panów człowieczeństwa.
Potem przebrałem się za człowieka interesu i pojechałem do Hamburga, do Hahna. Podałem się za przedstawiciela HIAG, stowarzyszenia samopomocy byłych członków Waffen-SS, które pomaga dawnym esesmanom i gestapowcom. Otworzył się przede mną, powiedział, że nic mu nie grozi, bo ma świetne kontakty w sądownictwie. Zawsze dają mu cynk, jeśli coś niepokojącego się wokół niego dzieje. Jego szwagier jest jednym z głównych generałów w NATO.
Większość informacji dotyczących książęcego domu jest mętna lub zabarwiona anegdotami. Jeden z dawnych książęcych służących i kamerdynerów zaczyna się pocić, gdy pytam go o jego doświadczenia w domu książęcym. „Nie wolno mi, nie wolno mi” - mamroce przestraszony. W trakcie moich późniejszych odwiedzin jego żona opowiada mi o katuszach, jakie przeżywał jej mąż w trakcie hiszpańskiego ceremoniału dworskiego, o tym, że w czasie spotkań z Ich Wysokościami członkami rodziny musiał się on wyginać w ukłonach i że od tych ukłonów miewał bóle głowy; że za popełniony czasem błąd w etykiecie był policzkowany; że lokajów właściwie nie uważano za ludzi, raczej za wierne zwierzęta domowe, przed którymi nie trzeba się żenować: przed nimi się rozbierano, albo też - jeśli akurat nie było polowania - wysyłano ich wieczorem jako postillon d’amour do sypiającej osobno małżonki księcia pana z pytaniem, czy jest skłonna go przyjąć.
Wyciągnąłem wnioski z dawnej postawy lewicy i zachodnich intelektualistów wobec Wschodu. Także z mojej własnej postawy. Z tego, że nie zauważało się różnych nieprawości, bo tak było wygodniej, ważnych rzeczy się nie dociekało. Dziś Zieloni czy SPD też zamykają oczy na różne sprawy. Ochoczo krytykuje się chrześcijaństwo, rozprawia o inkwizycji, a nie mówi się o tym, co się dzieje tutaj w społecznościach islamskich, a dzieje się tam czasem makabra.
Tak to już bywa, że kto w nienormalnym systemie zachowuje się zupełnie normalnie, zostaje uznany za nienormalnego, aby system mógł nadal uchodzić za normalny.
Do loch może strzelać każdy. 75-letni książę Franz Joseph, któremu już mocno drżały ręce, pomylił kiedyś pewnego porucznika z lochą i wstrzelił mu ładunek śrutu w tyłek. W charakterze odszkodowania zraniony wojak otrzymał pozwolenie na jedno w roku polowanie w książęcych lasach na grubego zwierza i bezpłatny odstrzał jednego dzika rocznie.
Biesiadnicy ze spokojem i uległością, a niektórzy nieledwie z namaszczeniem spożywają te dania, pozbawione witamin i smaku, ale zapełniające pustkę w żołądkach. W jadalni zebrali się prawie wyłącznie starsi, zawstydzeni biedacy ze skromnymi rentami lub zapomogami socjalnymi; biedacy, którzy wskutek zbyt wysokich czynszów w starych ruderach książęcych są skazani na jego łaskawy chleb. Wbrew swoim oczekiwaniom nie widzę wśród nich włóczęgowskich typów; takich zresztą może tu się wcale nie wpuszcza. Pewien starszy człowiek wyjaśnia mi, że książę dzięki prowadzeniu tej - w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa - garkuchni płaci rocznie 200 tysięcy marek mniej podatku. „W zamian powinno być lepsze jedzenie” - mówi człowiek, którego lekarz ostrzegł, że jeśli nie będzie się dodatkowo odżywiał świeżymi owocami, sałatą i witaminami, to ten książęcy wikt wnet go zaprowadzi do grobu.
Nawet w przerwach się nie wypoczywa. Hałas prawie taki sam jak w czasie pracy, robotnicy nie mogą bowiem wyłączyć maszyn, jeśli chcą wyjść na swoje. Prawie nikt nie pozwala sobie - poza obu oficjalnymi przerwami - na pójście do toalety. Trzeba bowiem biec piętro niżej, a nikt nie jest przecież skoczkiem. To samo odnosi się do nas, obsługi taśm szlifierskich; nie można ich na tak długo zatrzymać - zbyt drogo by nas kosztowało sr… Jedna do dwóch marek straty na zarobkach dziennie - kto może sobie na to pozwolić?! Toalety będące do dyspozycji robotników - mistrzowie mają dwa oddzielne WC, z osobnymi kluczami - pozbawione są sedesów. Brak również papieru toaletowego, klozety są bardzo brudne. Dla cudzoziemców jest oddzielny klozet, na którego drzwiach ktoś wypisał flamastrem: „Sralnia dla Kanaków”[14]. Jest w nim tylko jedno oczko, wpuszczone w podłogę; wiadomo - na stojąco sr… się szybciej. Napisy na drzwiach toalet dla robotników brzmią: „Mężczyźni” i „Kobiety”; inaczej natomiast klasyfikują użytkowników napisy na tabliczkach toalet dla personelu biurowego: „Panie” i „Panowie”.
Przepisy dotyczące ochrony przed wypadkami mają wobec tej całej hecy akordowej wartość iluzoryczną. Każdy musi radzić sobie sam. Na przykład: przy pracach szlifierskich dochodzi często do niebezpiecznych skaleczeń oczu, mamy co prawda okulary ochronne, ale ich nie używamy, ponieważ stale są zabrudzone. Nikt ich nie czyści, trzeba by bowiem to robić kosztem akordowego czasu, a więc - kosztem zarobków. Firma powinna właściwie kogoś do czyszczenia tych okularów zatrudniać, ale ponieważ chodzi tu o zajęcie, które bezpośrednio produkcji nie służy, więc nikogo takiego się nie zatrudnia, w związku z czym okulary pozostają brudne i nie są używane.