cytaty z książki "Rodzina"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Są blizny, które stale ze sobą nosimy, Tilly. Blizny, których nie widać, ale to nie oznacza, że są mniej bolesne.
Domu nie definiuje się przez kolor, zapach czy cokolwiek namacalnego, prawda? To seria emocji.
Czasami najlepsze, co można zrobić, żeby zapomnieć własnych problemach, to pomóc komuś innemu.
Potrzeba czegoś więcej niż więzów krwi, żeby utkać rodzinę, prawda? Potrzeba nici dobroci i zrozumienia; miłości i cierpliwości.
Nie zawsze potrzeba słów, żeby dostrzec to, co mamy przed oczami.
Czas za bardzo nami rządzi. Zegary dyktują, kiedy mamy jeść. Kiedy spać. Powinniśmy częściej słuchać naszych ciał. Naszych instynktów.
Komunikowanie się z nimi to umiejętność, którą warto opanować. Przynosi wyzwolenie. Duszenie w sobie wszystkiego nigdy nie wychodzi na dobre.
Czasami, gdy dzieje się coś okropnego, człowiek już po fakcie przesiewa wspomnienia i rozpaczliwie próbuje ustalić dokładny moment, w którym sprawy potoczyły się nie tak.
To, że się zgodziłam. To był pierwszy błąd, jaki popełniłam.
Zostały mi jeszcze dwa.
Jesteśmy zaprogramowani, żeby traktować nasze relacje z rodziną bezwarunkowo. Myśleć, że te więzi są niezrywalne. Ale nie zawsze tak jest. Czasami przyjaciele okazują się bardziej lojalni, nie isądzają nas tak surowo.
Urodziny to szczególnie trudny czas...tyle oczekiwań i niejednokrotnie rozczarowań. Presja, żeby przeżyć ten jeden idealny dzień z ludźmi, których tak naprawdę można nawet nie lubić.
Radość. Potężna jak Gladiator, a jednocześnie krucha. Tak łatwo można ją było zniszczyć.
Zło przychodzi w wielu odcieniach szarości i czasem to ty. A czasami ja.
Lęki. Każdy jakieś ma. Ten pełzający niepokój. Uczucie wstrętu wobec czegoś.
Czasami wszystko zlewało się w jedną wirującą masę. Przeszłość. Teraźniejszość. Niemożliwe do rozdzielenia.
Co rano przeżywałam to samo. Wybierałam, kim chce być, malowałam skórę, zasłaniałam ciało, żeby nikt nie dostrzegł prawdziwej mnie. Sama już nie byłam do końca pewna, kim naprawdę jestem.
Spędzałam tyle czasu, robiąc sobie zdjęcie na Instagram. Nakładając filtry, żeby wyglądać jak najlepiej. Publikowałam je z podpisami, które musiały być bardziej zabawne i chwytliwe niż poprzednie. To w tamtym momencie zdałam sobie sprawę, że stałam się patchworkową wersją samej siebie. Każde następne zdjęcie, każdy kwadrat musiał być jeszcze bardziej kolorowy, żywy i piękny. Tak olśniewający, żeby ludzie nie wiedzieli, na co spojrzeć najpierw, i nie przyglądali się całości zbyt uważnie. Żeby nie zauważyli rozłażących się szwów. Siepiących się krawędzi. Tego, że materiał był wyblakły od nieustannego wystawienie na światło. To, co wszyscy widzieli na zewnątrz, nigdy nie pasowało do tego jak się czułam w środku. Stałam się czarno-białą wersją samej siebie. Przetartą i wystrzępioną.
Trzy to potężna liczba i chociaż nie wiedziałam o tym w tamtym czasie, dowiedziałam się tego później. Potrzeba było trzech mężczyzn - Noego, Daniela i Hioba - by doświadczyć trzech rzeczy: stworzenia, zniszczenia i odnowienia. Potrzeba było trzech decyzji, żeby zniszczyć moje życie.
Jeśli ciągle planujemy i patrzymy na zegarek, umyka nam to, co tu i teraz. Jak się nad tym zastanawiać każda chwila mogłaby być naszą ostatnią. Nie chce spędzić swoje myśląc o tym co muszę zaraz zrobić. Ważne jest to, co robię teraz.
Wszyscy popełniamy błędy, prawda? Dryfujemy między światłem a cieniem, błądzimy w odcieniach szarości.
Po raz pierwszy od dawna byłam czegoś pewna. Moje imię było czymś realnym i solidnym, ciężarem, który mogłam unieść w obu dłoniach. Pomostem między przeszłością a teraźniejszością.