cytaty z książki "Pył"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Teraz to poczułem. Było prawdziwie i przyjemnie, ogarnęła mnie radość, błękitne niebo za oknem stało się sufitem, a cały świat małą zabawką w mojej dłoni. Przeszedł mnie dreszcz zachwytu.
Ranili mnie tak bardzo, że nie mogłem stać się jednym z nich, uciekałam w książki, uciekałem w siebie(...) i kiedy teraz widuję ich twarze, Camillo, dawny ból powraca, ale cieszę się, że tutaj są, że umierają w słońcu, z dala od domu, oszukani przez własną bezduszność, to są wciąż te same twarze, surowe, harde twarze z mojego rodzinnego miasteczka, twarze ludzi dokonujących swego pustego żywota w palącym słońcu.
Oto morze, a oto Arturo, morze jest rzeczywiste i Arturo wierzy, że jest ono rzeczywiste. Potem odwracam się od morza i wszędzie przed moimi oczami roztacza się ląd; idę i idę przed siebie, a ląd rozciąga się bez kresu, po horyzont. Mija rok, pięć lat, dziesięć lat - i nie widzę przez ten czas morza. I mówię do siebie: ale cóż stało się z morzem? I odpowiadam: morze jest tam, hen, w pokładach mojej pamięci. Morze to mit. Nigdy nie było morza. Ależ było morze! Powiadam ci, że przyszedłem na świat nad brzegiem morza. Zanurzyłem się w jego wodach. Ono mnie karmiło i dawało mi schronienie; jego bezmiarem żywiłem swe marzenia! Nie, Arturo, nigdy nie było morza. Ty śnisz, ty pragniesz, ale wędrujesz przez ziemię jałową. Nigdy już nie ujrzysz morza. To był mit, w który kiedyś wierzyłeś. Ja zaś uśmiecham się, bo sól morska płynie w mojej krwi, bo poprzez lądy może wieść dziesięć tysięcy szlaków, ale nie zmylą mnie one, gdyż krew mojego serca zawsze znajdzie drogę do swego cudownego źródła.
Co zrobić z duszą orzeźwioną kąpielą w potoku słów, co zrobić ze stopami stąpającymi twardo po ziemi.
Byłem nieporadny i tylko potęgowałem jej cierpienie, bo to nieszczęsna kobieta przebywała w piekle, które sama sobie stworzyła, gdzieś daleko ode mnie, i dźwięk mojego głosu jedynie powiększał przepaść między nami.
Spokój tych kilku ostatnich tygodni wydał mi się nagle czymś nierzeczywistym, hipnotycznym snem, w który uwierzyłem, bo prawdziwe życie było tutaj, w chwili wpatrywania się w czarne oczy Camilli, z zuchwałością i nadzieją przeciw jej ironii.
Ująłem jej gorącą dłoń i próbowałem jej powiedzieć, że nie wypowiada się jasno i że to takie niemądre, całą ta paplanina, że sama się nad sobą znęca, a tak nie wolno, mówiłem w ten sposób, gestykulując, blagając ją o opamiętanie.
To książki równie dobre, też napisane prosto z serca i z głębi trzewi.
Jej widok podnosił mnie na duchu, sprawiał, że czułem się lekki jak olej na powierzchni wody.
Weź tęsknotę moich niespokojnych oczu i nakarm nią samotne jaskółki śmigające nad jesiennym polem, bo kocham cię, Camillo, a twoje imię jest tak samo święte jak imię dzielnej księżniczki, która umarła z uśmiechem na twarzy, mimo że kochała bez wzajemności.
Czy umarli zmartwychwstają? Książki twierdzą, że nie; noc aż krzyczy, że tak.
Atakowało mnie: niepokój, uczucie samotności. Co się ze mną działo? Pomacałem sobie tętno. Było w porządku. Podmuchałem na kawę i napiłem się: dobra kawa. Poszukiwałem, czułem jak palce mej świadomości wyciągają się badawczo, ale nie sięgają tego, co mnie dręczy. Po chwili to coś wróciło pod postacią grzmotu i zniszczenia, zagłady i śmierci. Wstałem od kontuaru i oddaliłem się przerażony, kroczyłem po chodniku ułożonym z desek mijając ludzi, którzy sprawiali na mnie wrażenie istot podejrzanych, upiornych: świat był jakąś mistyfikacją, przezroczystą kliszą, na którą wszystko nakładało się tylko na krótkie chwile; my wszyscy, Bandini i Hackmuth, Camilla i Vera, wszyscy jesteśmy tu tylko przez krótką chwilę, potem jesteśmy już gdzie indziej; my w ogóle nie żyjemy, jedynie zbliżamy się do życia, ale nigdy do niego nie docieramy. Musimy umrzeć. Wszyscy musimy umrzeć.
Spojrzałem na południe, ku największym gwiazdom - wiedziałem, że w tamtym kierunku rozciąga się pustynia Santa Ana, że pod tymi gwiazdami leży w zwykłej chacie człowiek podobny do mnie, którego pustynia pochłonie zapewne wcześniej niż mnie, i że trzymam w ręku świadectwo jego walki przeciw nieubłaganej ciszy, ku której się staczał. Barman, pisarz, czy morderca, to nie miało znaczenia: jego los był wspólnym losem nas wszystkich, jego koniec był moim końcem, a wszędzie wokół, w nocy, za ciemnymi oknami miasta żyły miliony ludzi podobnych do niego i do mnie, nierozróżnialnych niby schnące źdźbła trawy. Życie jest już wystarczającym ciężarem. Śmierć to zadanie najwyższe.
Miałem oto przed sobą bezmiar przyrody milczącej i pogodnej, obojętnej względem wielkiego miasta; pustynia rozciągała się pod tymi ulicami, leżała wszędzie wokół, czekała na śmierć miasta, by na powrót pokryć je swym bezczasowym piaskiem. Z dreszczem przerażenia uświadomiłem sobie wzniosłe posłannictwo i sens życia ludzkiego. Pustynia trwała tu odwiecznie niczym cierpliwy, biały zwierz, który czeka, aż wymrą ludzie, aż cywilizacje rozbłysną i przepadną w mroku. Pomyślałem, że ludzie są jednak bardzo dzielni i uczułem dumę, że jestem jednym z nich. Całe zło tego świata wydało mi się nagle czymś innym, nie złem, lecz koniecznością, a więc dobrem, bo i ono przyczyniało się do wiecznej walki o powstrzymanie pustyni.
A jednak jesteś czystsza ode mnie, bo nie wystawiasz na sprzedaż swej duszy, tylko to biedne ciało.
Ale rozumowanie tu nie pomagało. Rozumowo mogłem z tego wybrnąć, ale krew burzyła się we mnie. To krew utrzymywała mnie przy życiu, krew przepływała przez moje ciało i mówiła mi, że źle postąpiłem. Siedziałem na piasku oddawszy się we władanie mej krwi, niech uniesie mnie powrotną falą w głębiny morza moich początków. To nie tak miało być, to nigdy nie miało się tak odbyć. Postąpiłem źle. Popełniłem grzech śmiertelny. Mogłem roztrząsać to matematycznie, filozoficznie, psychologicznie: mogłem przeprowadzić tysiąc dowodów, ale postąpiłem źle i nic nie mogło zagłuszyć gorącego, miarowego tętna mojej winy.