cytaty z książek autora "Martin Reiner"
W ogóle nie chodziło o blizny, lecz o głosy mojego wnętrza, których nauczyłem się nie słyszeć. A ponieważ ich nie słyszałem, stawały się coraz cichsze i cichsze; nikt nie może wzywać pomocy w nieskończoność.
Tym bardziej, że ja potrafiłem z czasem wyłączyć się całkowicie.
Człowiek prawie nigdy nie rozumie, co oznaczają dni, które własnie przeżywa. Czasem przeczuwa; ale tylko odważniejsze, bardziej pewne siebie jednostki potrafią w pełni przylgnąć do tych nierozpoznanych chwil z pasją i oddaniem już w sekundach teraźniejszości. Ja nie potrafię. Ja przeżywam każdy swój krok, krzyk, czyn jakby trochę z boku.
Galatea.
– To, co ty znasz bardzo dobrze, dla czytelników będzie czymś nowym i zaskakującym. […]
Czytelnik: na ulicy minąłby mnie obojętnie, nawet jeśli skończył czytać ten tekst godzinę temu. A może poznałby mnie po tych dwóch bliznach, po znamionach wyklętego, jedynych, przez które można było dojrzeć habitus pamiętnikarza?
Lecz nawet gdyby ten tekst miał czytać ktoś oprócz mnie… czy musi znać kolor moich włosów; wiedzieć, ile ważę? Przecież głównym sensem tej opowieści jest historia narodzin Galatei… Otrzymałem swój kolor i swój kształt dopiero poprzez tą opowieść. Zaczynam żyć i być do siebie podobny dopiero tam, gdzie opowieść się kończy. To pociąga mnie w niej najbardziej. Powrót do czasów sprzed własnych narodzin.
Kiedykolwiek w moim życiu coś nabierze tempa, zaczynam szukać hamulców bezpieczeństwa. Tym hamulcem nie bywa jednak działanie zapobiegawcze, na to jestem zbyt słaby. Wystarczy mi wyłącznik. Albo nożyczki. Odcinam wagonik emocji. Jadę dalej, kontynuuję rozpoczętą podróż, ale jestem trochę nieobecny.
Raz wróciliśmy z całodziennej wycieczki i w zapadającym zmroku znaleźliśmy na grubych deskach tarasu martwego kosa. Leżał tam na brzuchu z głową łagodnie przekrzywioną i kropelką krwi koło dzióbka, a ja pomyślałem, że ma go na sumieniu któryś z tutejszych kotów.
Ptaka pochowaliśmy jeszcze tego samego wieczora obok dużej zarośniętej sterty starej kostki brukowej. Z pomocą Lucynki wydłubałem grobek łyżką kuchenną, ziemia była miękka, a na trawę osiadała wieczorna rosa. Kroplę krwi z desek zmył nocny deszcz. Dopiero następnego dnia zauważyłem dziwny ślad na francuskim oknie pracowni; ślad, który był nowy.
A więc nie żaden kot, lecz mordercze odbicie okolicy w oknie. A ptak, najprawdopodobniej jeszcze młody, zderzył się w pełnym locie z twardą, nieustępliwą szybą, by chwilę potem dokonać żywota pod obrazem pięknego, fałszywego świata.
Jurgen przyniósł mi gazetę i otworzył na stronie z dużą ankietą. […] Z tekstu szybko wyniknęło, że kilkadziesiąt tysięcy osób poproszono o zmierzenie się z takimi samymi pytaniami, jakie postawiono ich rodzicom ćwierć wieku temu. Mieli ułożyć swoją piramidę z szerokiego wachlarza różnych wartości. Dwadzieścia pięć lat temu, kiedy na niemieckich przedmieściach rósł jeden supermarket za drugim, wygrał towar. Ćwierć wieku później artykuły konsumpcyjne wdrapały się z zadyszką na zaledwie siódmą pozycję. Pierwsze trzy miejsca zajął czas, przestrzeń i przyjaźń.
- Czy to nie dziwne? […]
Za komuny w Czechosłowacji brakowało towarów, ale mieliśmy wszystko, za co dziś Niemcy zapłaciliby nam złotem… Czas, przestrzeń i przyjaźń.
[…] zanurzyłem się między linijki tekstów Macoszki tak głęboko, że nie byłem w stanie się od nich oderwać. Miałem wrażenie, że moje życie jest w dużej mierze zależne od tego, czy tę pracę dokończę. A w chwilach jaśniejszej myśli byłem również świadomy, że akurat tej pracy nie dokończę nigdy, że to w ogóle nie jest możliwe.
Godziny, dni i tygodnie, kiedy zagrzebywałem się w starych zeszytach i starych książkach, były godzinami, dniami i tygodniami podobnymi jak wierna kopia do chwil spędzonych z Lucynką.
Trylobity dawnej czułości.
A ja szukałem ich z opętaniem psa, który poszukuje zakopanej kości. Czasem zdarzało mi się, że płakałem przez długie minuty, a łzy rozmazywały atrament na liniowanym papierze. I nie chciałem opuszczać tego miejsca, choć nie było w nim już nic z tego, co tak kochałem, nie było Lucyny, nie było Macoszki, nie było kraju, który swoim dawnym bezruchem dziwnie przypominał pewnego pokrytego bliznami introwertyka.
Kiedy podniosłem się znad tej pracy, natychmiast wszystko się zmieniło.
Długo trwało, zanim skończyłem to, co uznawałem za konieczne.
Klucz. […] – To, co ty znasz bardzo dobrze – pochylił się nade mną i zapachniał słodkimi perfumami – dla czytelników będzie czymś nowym i zaskakującym… Czasem też niezrozumiałym, jeśli pod wycieraczką zdań zapomnisz zostawić odpowiedni klucz (Jurgen). […]
Jestem pewien – swoją maskę mogę zrzucić dopiero na samym końcu; dopiero kiedy opadnie kurtyna, a może jeszcze później, przy ostatnich bisach; pochylić się do ukłonu jako biały pierrot, a potem niespodziewanie ponieść się z ciepłą, pulsującą ludzką skórą na wciąż zastygłej twarzy.
Ale jednocześnie przy tej scenie, kiedy stoję nagi przed lustrem, nagle pojąłem, że moja inność, której wtedy nie umiałem nazwać, i tak przebija przez całą opowieść. Że jest dla niej niezwykle istotna. Do swojej prawdziwej tożsamości dojrzewałem stopniowo, na przestrzeni wielu lat. Ale ona i tak, podobnie jak słońce wędrujące po swoim naturalnym torze, dawała opowieści swoje światło i ciepło.
Teraz znalazło się – z perspektywy opowieści – w najwyższym punkcie swojej drogi.
To jest południe opowieści, kiedy cienie są najkrótsze.
Zmieniłem imiona, ale dopiero później, nie od razu na początku. Próbowałem nawet opowiedzieć tę historię w trzeciej osobie. To była zbyteczna próba.
On rano wyszedł, wyruszył na biały płaskowyż kartek, ale kiedy tylko trochę zanurzyłem się we wspomnieniach i niczym detektyw zacząłem szukać tych najdokładniejszych sformułowań, on zniknął mi z pola widzenia i zostałem już tylko ja ze swoimi dawnymi radościami i smutkami.
Tylko i wyłącznie z tego przyziemnego powodu wszystko w tej książce jest prawdą. Jedynie prawdą (Tomasz).
Wraz z upływającymi latami zaczynała rozumieć, że na ten krwawy seans nie została zaciągnięta przypadkowo. Ojciec nienawidził matki i równocześnie ją kochał, nawet po tym, jak się z nią rozwiódł i wyprowadził się. Skrzywdził ją, zabrał jej kawał życia, jak sama często mówiła, a zemstą matki była próba nastawienia jedynego świadka lepszych czasów przeciwko temu obrzydliwemu draniowi. Ale bez skutku. Skorzystała więc z okazji i dała Marcie nawet trochę krwi do spróbowania.
(…) wszystkie granice są otwarte na oścież, a świat nie jest większy od pomarańczy.
Coraz częściej miałem wrażenie, że zostałem do czegoś namaszczony, a dziwne okoliczności, w których do tego doszło, tylko to uczucie umacniały.
Długa szeroka blizna na czole stanowiła moje alibi, a krótsza szrama przypominająca odwrócony haczyk nad prawym kącikiem ust była tarczą, za którą się ukrywałem.