cytaty z książek autora "Meja Mwangi"
Po sąsiedzku, gdzie mieszkał Maks, zaryczało nagle radio. Ben zaklął. Dranie, nigdy nie śpią. Od północy do szóstej rano palą bhang lub piją chang'aa, albo zwyczajnie zatruwają człowiekowi życie.
Ben wyszedł z osiedla, ruszył na przełaj i znalazł się na dużym polu, ugorze porosłym trawą, który rozciągał się między Eastleigh a Karakior. Krzyżujące się tu ścieżki były upstrzone ludzkimi odchodami. Jedna z kup na środku ścieżki jeszcze parowała. (...) Całe pole roiło się od ludzi podążających do pracy. Zimny wilgotny wiatr przywiewał co pewien czas, razem ze smrodem odchodów, jakiś pomruk, wyraz ludzkiej niedoli, niepewności i rezygnacji. Szli wolno, spokojnie, rozgniatając butami błoto i odchody na ścieżce. Co pewien czas któryś z nich się zatrzymywał i dolewał do zaczynu ciepłego moczu.
Lokal pod nazwą "Karara Centre" był nadal otwarty. Właściciel nie mógł go zamknąć o normalnej porze. Nigdy. Klienci by go zamordowali, zdemolowali spelunkę i podpalili. POlicja nie wtrącała się do niczego. Dostawali łąpówkę, trzymali się z daleka, a co więcej, nic ich to nie obchodziło. Całe miasto wiedziało, że ta mordownia z jej klientami to siedlisko Szatana. Rodzaj awaryjnej stacji benzynowej między ziemią a piekłem".
- Dobrze mieszkasz?
- Nieźle - odparł mając w pamięci chmary karaluchów i zapchaną ubikację.
Czy ci to nie szkodzi na żołądek? - pyta Ben.
Szkodzi - kiwa głową i żuje szybko, dokładnie. Ale szkodzi mi również głód.
Ben dostaje swój obiad: herbatę w blaszanej puszce z napisem "Esso Motor Oil", suche kromki jeszcze suchszego bochenka chleba zawinięte w kawałek starej gazety. Ustępuje miejsce kobiecie, żeby mogla zanurzyć inną brudną puszkę (tym razem z napisem "Robbialic Paint") w kuble z mętną wodą, opłukać ją i napełnić owsianką dla następnego głodnego klienta.
Ocholla zrywa źdźbło suchej trawy i wyławia z gorącej owsianki zieloną muchę. Ben się uśmiecha.
- W kotle z herbatą pływa ich setki - mói Ocholla. - Widziałem, jak cedzili twoją herbatę.
- Szkoda, że ci nie mogą przecedzić owsianki - śmieje się Ben.
- Bakterie nie zabijają Afrykanów.
Robotnicy z budowy jedzą obiad etapami. Etap numer jeden to bezpieczne przejście przez Haile Selassie Avenue. Motocykliści jeżdżący po tej wąskiej ulicy dowiedli, że nie ma dla nich żadnych przeszkód w drodze do kiosku. Stało się rytuałem, że zabijają jednego lub dwóch pieszych tygodniowo, składając ich jako ofiarę bóśtwom dróg. Etap numer dwa to uproszenie właściciela, żeby dał na kredyt i przekonanie go, że nie zginiesz nieoczekiwanie na drodze ani też nie wylecisz z pracy, dopóki nie spłacisz całego długu. To nie jest łatwy etap. Etap numer trzy i cztery to samo jedzenie i nieunikniona sraczka.
Ben stara się trzymać jak najdalej od wywrotek: jedna z nich ma wadliwą kierownicę i stukniętego kierowcę. Trudno powiedzieć, jakie defekty mają inne.
Ocholla zgłasza się na ochotnika, żeby odbyć męczącą wspinaczkę po prymitywnych schodach i obudzić operatorra. Ben siada i czeka. Jeden z pomocnikó zaczyna zwijać sobie papierosa. Dostanie się na czwarte piętro zajmie Ocholli najmniej piętnaście minut, następne pięć skłonienie operatora, żeby zaczął działać, a dalsze dziesieć na wyżebranie papierosa od każdego, kogo zobaczy. Potem zapali i dopiero zejdzie na dół.
Noce spędzają w barach, a dnie przesypiają w pracy. Poza tym nie ma co śpieszyć się z budową 25-piętrowefgo gmachu Ministerstwa Rozwoju, skoro wznosi się dopiero czwarte. Jeśli człowiek będzie się zanadto śpieszył, powiększy tylko grono bezrobotnych.
- Ty! - krzyczy barman. (...)
- Nie zapłaciłeś!
Barman przeskakuje przez ladę i przytrzymuje go siłą. (...) Wyciąga wymiętoszony pięcioszylingowy banknot i wraca do lady.
- Poczekaj na resztę - mówi do moczymordy.
Ben, choć pijany, docenia gest barmana. To przyzwoita knajpa. Są takie, gdzie wyrzucajączłowieka bez wydania reszty, stały klient czy nie stały (...) Na miejscu barmana Ben wyrzuciłby tego człowieka bez wydawania mu reszty.
- Dobre świńśtwo (...)
- Bardzo zdrowe - mówi Ben. (...)
- To jest zdrowe?
- Ma witaminy, proteiny i inne takie rzeczy. Widzisz, to jest tak zrobione, że ich nie niszczy.
Mężczyzna kiwa głową ze zrozumieniem, po pijacku. Obraca się i pstryka palcami na barmana.
- Dwie butelki - zamawia. (...)
Potem przygląda się uważnie mętnej butelce i stwierdza, że widzi w niej witaminy. Te węższe, z dłuższym ogonkiem, to jego zdaniem proteiny. Chodził do szkoły, dodaje, do Alliance Hogh School.
Ocholla wywraca wszystkie kieszenie z mocnym postanowieniem znalezienia papierosa: jest.
- Ostatni - wyjaśnia i zapala.
Ben wyciąga swojego. Jego kumpel nie jest skąpy. Z reguły nie częstuje nikogo papierosami. Zawsze ma ostatniego.
To wałkonie - Ocholla pokazuje palcem w górę i potrząsa zakurzoną głową. - Trzech pali bhang, dwóch żuje tytoń, a czterech jest tak załatwionych, że nie są w stanie ruszyć palcem w bucie.