Doskonale się ją czyta (oczywiście fan metalu orientujący sie w temacie będzie mieć więcej frajdy z czytania od laika, ale obaj znajdą coś dla siebie). To trochę kryminał, trochę reportaż, trochę poważna naukowa rozprawa, a dopiero na końcu książka o muzyce. Odgrywa ona tu raczej rolę tła dramatycznych wydarzeń. Pozycja bardziej socjologiczna niż muzyczna.
"Władcy chaosu" starają się nakreślić historię rozwoju sceny black metalowej. Początkowo autorzy opowiadają o związku szeroko pojmowanego okultyzmu i black metalu. Wskazują na fascynację tematem szatana i sił piekielnych, które stają się pożywką dla kolejnych pokoleń artystów: od jazzu po niesforne kapele lat 70. W końcu dochodzimy do zespołu Venom, który oddziałuje na lokalną scenę muzyczną krajów Skandynawskich. Czy to specyfika życia w Norwegii czy Szwecji powodują, że tutejszy black metal nabiera właściwego brzmienia, w którym czuć chłód północy? Tego nie wie nikt.
W tym momencie kończy się dociekanie autorów co do samej muzyki. Od teraz historia skupia się na zespole Mayhem, a zwłaszcza na dwóch jego członkach: Øysteina „Euronymousa” Aarsetha i Varga Vikernesa. I tutaj pojawia się podstawowy problem. Twórcy "Władców chaosu" zbyt wiele miejsca poświęcili postaci wokalisty i założyciela zespołu "Burzum". Autorzy zaczynają także udowadniać własne tezy, w których winią "zły" i "ksenofobiczny" black metal za lokalne szkody i degręgolade młodego pokolenia. Wydaję mi się, że w oczach twórców zespoły black metalowe były albo maksymalnie ekstremalne (propagowały przemoc i palenie kościołów) albo popadały w zbytni komercjalizm i traciły prawdziwie czarną duszę. Gdzie w tym wszystkim prosta radość z tworzenia i słuchania muzyki? Zabrakło gdzieś serca, a wkradło się za dużo teorii spiskowych.