cytaty z książek autora "Tarjei Vesaas"
Wszystko było, jak należy, a jednak nie tak, jak być powinno.
Spotykały go same rozczarowania. Gdziekolwiek się udał, napotykał rzeczy sprawiające mu ból i odstraszające go natychmiast. Wyraz napięcia i beznadziejności malujący się w jego oczach świadczył, że bliski był rezygnacji. Jednakże ciągle nęciły go ku sobie nowe, nieznane miejsca, które może dadzą mu to, czego szukał.
(...)
Czego on szukał?
Szukał ciszy. Spokoju. I zieleni. Nawiedziła go nieopanowana potrzeba oglądania, jak wszystko rośnie, rozwija się zgodnie z przewidzianym planem, jak osiąga pełnię. Potrzebował tego, co nadawało pełnię każdemu poszczególnemu życiu.
Nie ma nikogo poza tobą. I dopóki będziesz nieobecna, tak będzie każdego dnia.
Płacze. Dlaczego płacze? Trzeba przestać! Nie przestaje. Wręcz przeciwnie, płacz jakby się nasilał. Woda pojawiała się w coraz większych ilościach, krople padały coraz gęściej, płacz był coraz uporczywszy (...). Zupełnie jakby serce miało pęknąć.
Lód na jeziorze był tak przejrzysty, jakby go w ogóle nie było.
- Ciąg słonek przeleciał nad naszym domem! Ciągną w tej chwili. Teraz, podczas gdy ty leżysz w łóżku. (…).
- No to co? Czy coś się zmieniło dlatego, że ciąg słonek przeleciał nad domem?
- Sam nie wiem. A ty, czy jesteś pewna, że nic się nie zmieniło?
Moje serce? W moim sercu jest ciemno i ohydnie. Lepiej o tym nie wspominajmy.
(...) człowiekowi pogrążonemu w nieszczęściu małą pociechą jest wszytko, czego się uczył, o co się troszczył, co usiłował uznać za ważne i czym się chełpił.
Człowiek wgląda w siebie i ma przed oczami krajobraz przypominający suche bagna oraz górskie stromizny, nad którymi kłębią się chmury. I wie o istnieniu potwornych tajemnych otchłani. Omija je, nie chodzi ich skrajem. Różne rzeczy leżą na dnie mętnej wody. Niechaj leżą. Nikt się o nich nie dowie.
Niech pozostaną w morskiej toni.
Nikt nie może być świadkiem zagłady pałacu. Dzieje się to nocą, kiedy wszystkie dzieci śpią. Nikt nie jest do tego stopnia wtajemniczony, aby mógł być obecny. Fala bezdźwięcznego chaosu wstrząsa powietrzem w odległych sypialniach, lecz nikt się nie budzi, aby pytać: "Co to?"
Nikt o tym nie wie. Pałac znika w wodospadzie razem ze swoimi tajemnicami, ze wszystkim, wydaje jęk i już, go nie ma.
Człowiek robi, co może, rozważa, czuwa. Chce opanować tysiące, tysiące wydarzeń, a potem, ledwo im nada tok, już wymykają mu się z ręki...
- Dziecko – powiedział znowu mężczyzna – nikt nie wybiera sobie tego, co się na niego wali. (…) Ale ci, którzy nas obarczają, co z nimi” – myślał Hallstein z niechęcią.
Zesztywniała. Makabryczne, ale Hallstein widział, że ona sztywniała, kiedy mąż ukazał się we drzwiach. Stawało się to jakby automatyczne.
Zostali przyjaciółmi na trwałej bazie i w czasie tak krótkim, że prawie się nie liczył, bo wszystko, co dotyczyło tego niespodziewanego zamącenia wieczornego spokoju, przebiegało w tempie przyprawiającym o zawrót głowy.
- Tak, Botolf nie wyżyje – powiedziała – gotów umrzeć choćby jutro.
W tej samej chwili Botolf spojrzał na Pera oczami szeroko rozwartymi z przerażenia. Nie spał, słyszał. Botolf miał już sześć lat. Wzrok ich spotkał się w poświacie letniej nocy na chwilę tak krótką, jak mgnienie oka.
Ziemia pachniała świeżością, ciepłem. Czasami woń jej bywała ostra, czasem ciężka, to znów łagodna i ciepła, niczym świeżo udojone mleko.
Ojciec i Bóg napawali go zbyt wielkim lękiem, walili na niego ciężary i wyroki, wyryli dlań kamienne tablice.
Nagle odczuł, że tu jest dobrze. W jaki sposób i dlaczego, nad tym nie rozmyślał.
Dookoła ojca przez cały wieczór unosiła się woń ziemi. Siedział potężny, nieporuszony jako kolumna.
Matka była motorem wszystkiego. I nigdy nie powinno dojść do tego, aby jej tutaj zabrakło.
Rozstali się. Mieli sobie nawzajem tyle do powiedzenia. Dlatego nic nie powiedzieli.
Człowiek jest bezsilny. Bezbronny wobec zła, które chce go zmiażdżyć.
Ciężko okupiona niedziela wlokła się w nieskończoność, pusta i jałowa. Potem znowu pracowało się sześć dni, żeby na nową zarobić.
Ziemia wymagała pracy, a także powagi i nienasycona była w swoich wymaganiach.
Jakaś przerażająca siła pchała mężczyznę i kobietę do połączenia się, nie pytając, jaki los, dobry czy zły, ich oczekuje. A ludzie, choć bali się tego, byli temu radzi.
Była wdową (…) to określenie przypominało ściernisko na polu.
Pracowały wspólnie i we trzy spowijały Bufast pajęczyną kobiecej troskliwości. Mężczyźni pośród tej pajęczej sieci stanowili jedynie prostacką osnowę.